Wracając przed zmrokiem do oberży, Gaspar nie mógł opędzić się od spojrzeń miejscowych. „Musieli słyszeć muzykę”, pomyślał, „widzieli, gdzie byłem i skąd idę”. Gal Andra silnie zakorzeniła się w tutejszych legendach, o czym skald rychło dowiedział się od karczmarza.
– Panie, życie wam niemiłe? – Obruszył się, podając jakiemuś wieśniakowi piwo. – W wieży straszy, tyle wam trza wiedzieć.
– Ta dziewczyna… – Poeta nie dawał za wygraną. – Widział ją kto kiedyś? To rzeczywiście tro…?
Karczmarz przerwał mu nerwowym szemraniem.
– Gadają – odezwał się szeptem, z nutą dramatyzmu – że po zmroku po gospodach chodzi, żarcie kradnie.
– To by miało sens – odparł beztrosko Gaspar. – Ale powiedzcie mi…
– Zwabić ją próbowali – ciągnął oberżysta, puszczając mimo uszu słowa poety – na słońce wystawić, ale nie dała się, lisica, ani nosa nie wyściubiła.
– Czyli żeście jej nie widzieli? – Poeta zmierzył karczmarza podejrzliwie. – Nawet nie wiecie, co w tej wieży siedzi?
– A co ma siedzieć, jak nie troll? Gada to jak człowiek, a na słońce nie wyłazi. Magia, proszę was!
– Nie macie jakiego medyka albo mędrca we wsi? – spytał, bawiąc się wisiorami. – Coby spojrzał i osądził fachowym okiem?
– Ło panie, gdzie tam mędrca! – Machnął ręką. – Toż magia, zdało się, w legendach jeno została, to i na co komu taki mędrzec. A tu proszę, jeden troll zlazł, strach pomyśleć, co będzie, jak się ich więcej sprosi. Burdel jak nic!
– Nie wydaje się groźna – stwierdził poeta. – Raczej obłąkana.
– Jest ci ona, jest – przyznał żywo karczmarz. – Ale strzec się nam trza, bo kobieta to, trollica i wiedźma, czyli zło paskudne i podstępne!
– Cóż… – Gaspar podrapał się po głowie. Choć mógłby przytaknąć na słowa oberżysty, ostatecznie tego nie zrobił.
– A ja słyszałem, że dziewka najadła się spleśniałego sera.
Obok poety niespodziewanie wyrósł lekko podchmielony, na oko niewiele starszy chudzielec, który dosłownie chwilę wcześniej odszedł z piwem, teraz zaś wymachiwał pustym kuflem.
– Bredzisz pan – skrzywił się karczmarz, nie wiadomo, czy bardziej na dźwięk słów wieśniaka czy na myśl o tym, że musi się ruszyć i znów nalać mu trunek.
– Wiedzieliście, że na Leidzie taki jedzą? – ciągnął chudzielec. – Że niby zepsuty lepszy niźli zwykły, tfu! Nawet mysz by od tego padła.
– Zaraz… – Gaspar wyprostował się nagle, puszczając mimo uszu obrazę rodzinnych stron. – Chyba nie chcecie powiedzieć…
– Smród – przerwał mu wieśniak – to plugastwo tak podłe, że żadne inne się go nie ima. A dziewka ser zjadła i jeszcze o więcej prosiła!
Skald schował twarz w dłoniach, karczmarz zaś z miną niekryjącą zniecierpliwienia postawił przed chudzielcem kufel. Mężczyzna zamaszyście wypił łyk i obtarł wąsy z piany. Nie zanosiło się na to, by miał rychło odejść.
– Gal Andra – przypomniał sobie poeta. – Kozia Wieża. Jest z nią związana jakaś legenda? A raczej jakaś koza?
– Ja opowiem, ja! – zawołał chudzielec, ubiegając nastroszonego teraz jeszcze bardziej karczmarza. – Cobyście w balladach uwiecznili i Galdrę rozsławili!
Oberżysta udał, że ma jakieś ważne sprawy na zapleczu, do których bardzo mu było spieszno. Gaspar założył nogę na nogę i pożałował, że nie zamówił wcześniej piwa.
– Onego czasu – zaczął wieśniak, wczuwając się w rolę wędrownego bajarza – gdy zbudowano wieżę, na pohybel klanowi i wszelkim wrogom naonczas grasującym, kazano wielką ucztę wyprawić, sam król ponoć się zjawił. Sproszono wielu kucharzy, a szczawik wśród nich był, Peder niejaki, co się w sztuce warzenia jadła dopiero co szkolił…
– Pomińcie szczegóły – wtrącił Gaspar, który właśnie uświadomił sobie, jak bardzo doskwiera mu głód.
– Ten to Peder – ciągnął niestrudzenie chudzielec – pieczę miał sprawować nad turowym rożnem. Tyle że się na wieżę zagapił, maestrię jej wychwalawszy, to i wołu nie dopilnował. A uczta bez głównego jadła odbyć się nie mogła! – Odkaszlnął sucho i zmoczył gardło trunkiem. – Peder więc w ruch, na pastwisko, gdzie kozy wypasano, obacza, czy pasterza przypadkiem nie ma w pobliżu, po czym łup! – Gaspar aż odskoczył, gdy wieśniak uderzył otwartą dłonią o blat. – Jeden kozioł pod pachę, drugi pod pachę i sru, do kuchni! Już to jednego na stół kładzie i z toporem się przymierza, a tu nagle łubudu!
– Hę? – Poeta spojrzał pytająco.
– Drugi kozioł, co na swoją kolej czekał, rogami go zdzielił i łup, na ziemię! Ledwo się szczawik pozbierał, bo go dwa kozły rozeźlone trącały, z kuchni wypędziły i do samej wieży zagnały. Jak już tam wlazły…
– Może piwa, panie poeto? – Przy szynkwasie niepostrzeżenie zjawił się karczmarz i podejrzliwie zerknął na chudzielca. Gaspar przytaknął z błagalną miną.
– Kiedy wlazły – kontynuował wieśniak – i Pedra na szczyt zagoniły, zdało się, że go na śmierć poturbują albo z wieży zrzucą. A gawiedź się zebrać zdążyła, za Pedrem nawoływała, trzaskami i zawodzeniem strwożona. Już się zdało, że dla Pedra kopczyk trza sypać, a tu ni stąd, ni zowąd szczawik wyłania się z wieżowych wrót! Kapkę jeno poturbowany, ale z twarzy całkiem szczęsny.
– A kozły? – niecierpliwił się Gaspar. – Co z nimi?
– Dajcie dokończyć – burknął chudzielec. – Na czym to ja… a tak, pytali ludziska, jako to wyszedł spod kozich rogów, czym jednego z drugim zdzielił, jakim sposobem umknął. Peder zaś pojąć tego nie umiał albo zdradzić nie chciał. Rzekł jeno, że się koziołki tłuc zaczęły, dla zabawy niby, bo istotnie słychać było, że się róg o róg ociera, że zawodzą zwierzęcia jako dwa pacholęcia. A że żaden nie pokusił się i nie zajrzał, jakim to sposobem kozły od srogiej zemsty na Pedrze odstąpiły, jaką klątwą obarczone zostały, to i nikt poza Pedrem nie widział tego dziwnego zdarzenia.
Wieśniak dopił piwo i skinieniem polecił karczmarzowi, by ponownie napełnił kufel. Gaspar tymczasem nie uszczuplił swojego nawet o łyk.
– Mówi się – dokończył chudzielec – że do dziś kozły się ścierają, to i szmery z wieży słychać, trzaski i zawodzenia.
– No dobrze. – Gaspar chwycił się za podbródek. – A co kozły mają wspólnego z trollicą?
– Legenda – odparł bez namysłu wieśniak – o pasterzu nic nie mówi, jeno że po zmroku Peder po kozły się udał. To i gadają, że trollowa zwierzyna mogła to być, przed słońcem w wieży schowana.
– Trochę to wszystko naciągane – parsknął Gaspar, po prawdzie niezdziwiony już ludowymi bajędami. – Ale dziękuję za tę poruszającą opowieść.
– Tako więc widzicie, dziewki trza się pozbyć – podjął znów wieśniak, czekając, aż ociągający się karczmarz w końcu go obsłuży. – Bo złe powietrze nad Galdrę przywiodła, dzieci i starców straszy…
– Jadło kradnie – włączył się oberżysta. – A kraść to rzecz plugawa.
– Ale za to pięknie śpiewa – stwierdził Gaspar. – Wiem, bo słyszałem.
Karczmarz i wieśniak spojrzeli na siebie porozumiewawczo.
– Panie poeto! – Chudzielec klepnął skalda po plecach. – Toż z nieba nam spadliście!
– Takośmy jeszcze nie próbowali – karczmarz podzielił aprobatę. – Śpiewem ją zagaić, balladą oczarować!
– Ogłupieliście? – skrzywił się Gaspar. – Taka wam ona straszna, że podstępem ją chcecie wyganiać?
– Spokoju nam trza, nie czarów – rzucił stanowczo oberżysta.
– No dobrze, spróbuję – westchnął bez przekonania skald. Właściwie polubił Huldarę i nie sądził, by mogła komukolwiek zaszkodzić.
– Wiedzieliśmy, że można na was liczyć. – Wieśniak przysunął się podejrzanie blisko poety i, ku jego niezadowoleniu, objął go ramieniem. – Zagadalimy się, a ja po prawdzie nie w sprawie dziewki – ściszył nagle głos, co wzmogło uwagę Gaspara. – A przynajmniej nie tej trollowej.
Zanim poeta odpowiedział, jego wzrok przyciągnęło pobrzękiwanie w kieszeni wieśniaka. Gaspar ujrzał niewielki mieszek, wypełniony jednak ciasno drobniakami.
– W rymach żeście biegli, jakżem słyszał – zagadnął chudzielec, a skald odpowiedział skinieniem. – A i w miłosnych sprawach nie gorsi. – Uśmiechnął się na widok zdumionej miny poety. – A tak, zachodzimy w głowę, jakiej to sztuczki, wierszowanej czy śpiewanej, użył grajek, by piękną Aeinne uczynić kobietą!
Gaspar zmierzył wieśniaka groźnym spojrzeniem.
– Jesteś jednym z nich – odgadł i zastanowił się chwilę. – Joe czy Bjorne?
– Dla was to nieistotne. – Uśmiech chudzielca stał się komicznie złowieszczy. – Grunt, żeście w rymach zręczni, to i poratujecie chłopa w potrzebie. Trza mi list napisać, zacnymi rymami uczoną pannę oczarować.
– Rozumiem, że piękna Aeinne ma wybrać romantycznego kochanka zamiast prostaka? – westchnął z nieskrywanym znudzeniem Gaspar, równocześnie jednak zaintrygowany nieznanym jak dotąd przymiotem dziewczyny.
– Czyli mamy umowę? – Wieśniak wyciągnął poznaczoną bliznami dłoń.
– Skąd mam wiedzieć – skald postanowił się trochę poprzekomarzać – że to ty jesteś bardziej godny?
– Bo to ja – wyszczerzył się – zawczasu dbam o swój interes.
Gaspar uścisnął podaną rękę, lecz nie z racji obrania strony wieśniaka, ale potrzebnego mu na gwałt ekwiwalentu powszechnego. W listach miłosnych miał już wieloletnią praktykę, mógł nawet uważać się za znawcę w tym temacie. Zwykle jednak nie wysilał się zbytnio przy ich pisaniu, wiedział bowiem, że prostaczkowie, jak samo ich miano wskazuje, są ludźmi prostymi, więc cenią sobie prostotę przekazu, a wszelkiego skomplikowania czy wyrafinowania nie potrafią docenić.
Spojrzał na wciąż nietknięty kufel. Westchnął głośno i przysunął go w stronę Joego, Bjornego czy kogokolwiek innego, kto zapewnił mu właśnie trochę grosza.
*
Zawołał kilka razy, lecz z początku bez odzewu. Wieża wyglądała na od wieków opuszczoną, nikt o zdrowych zmysłach nie pomyślałby, że ktoś lub coś poza szczurami może w niej mieszkać.
Krzyknął ponownie, zastanawiając się, czy rozmowa z trollicą nie była jedną z jego poetyckich fantazji. Usiadł w tym samym miejscu co zeszłym razem, położył koło siebie lutnię i zajrzał do skórzanej torby, w której trzymał inkaust, pióro i rękopisy. Wydobył stosik wypełnionych zamaszystym pismem papierów, położył go sobie na zgiętych nogach i zaczął przeglądać w poszukiwaniu czegoś, co miało pozwolić mu jeszcze szybciej uwinąć się z miłosną korespondencją.
– Nie wierz słowom panny i niewiasty – czytał pod nosem, uśmiechając się do siebie – bo ich serce jak koło się obraca…
Była to jedna z kilku sentencji spisanych z podań, dzieł filozoficznych oraz klasztornych podręczników. Skald zbierał też chwytliwe frazy zaczerpnięte z ksiąg o lekach i ziołach, leksykonów geograficznych czy ogłoszeń wieszanych na słupach. Spośród rękopisów wydobył między innymi wiadomość, na którą trafił w jednej z jordyjskich wsi: „Znaleziono balwierza mańkuta. Jeśli ręka jest dla ciebie powodem do złego, nie popełnij tego samego błędu”, ludową sentencję: „Znam tajemnice, których nie zdradzę nikomu, to jest sposoby utrzymania przywiązania mej kochanki”, a także urokliwe miana roślin i ziół, w tym stosowane na oparzenia dziwidło trollicowe, pasożytniczy wieczornik poranny i zapobiegający mu żmijowiec nadzwyczajny czy niszczący plony chwast wulpia kozi róg. Wszystkie wpadające w ucho frazy Gaspar skrzętnie zapisywał, w nadziei, że posłużą mu do dzieł poetyckich lub innych, o których jeszcze nie wiedział, że kiedyś powstaną.
W końcu znalazł to, czego po prawdzie szukał, lecz teraz zapragnął znów zagubić rękopisy wśród innych, nie wystawiać ich na światło dzienne. Nie wiedział, czy śmiać się, czy płakać nad listami kierowanymi lata temu do wysoko postawionej pani, którą wciąż darzył uczuciem, ale nigdy nie odważył się zaadresować wiadomości. „Rozstanie z nimi”, stwierdził, „będzie końcem pewnego etapu, zerwaniem z ckliwą tęsknotą”.
„Niech powędrują do Aeinne”, postanowił, choć myśl ta wywołała w nim pewną niezręczność. Nie to, że nie zasługiwała na słowa płynące z głębi serca, przecież i tak za ich autora miała uznać Joego, Bjornego czy innego kmiotka. Robił to dla dziewczyny, by ułatwić jej wybór, by nie oddawała się na prawo i lewo, nadrabiając cnotliwe lata. Z trudem jednak odsuwał od siebie patetyczne osądy, że oto wystawia odwieczną miłość na sprzedaż, oddaje przelane na papier uczucia za grosz na piwo i trochę owsianki.
– O pani… – zanucił nagle, po czym odłożył stertę rękopisów, ujął lutnię i powiódł palcami po strunach. – Jakże słodki jest miód na twej skroni…
Nie sądził, że tak szybko wywoła wilka z lasu, a raczej trolla z wieży, bo oto melodia została podchwycona jak echo. Dziewczęcy głos nucił za skaldem, nawet zaintonował coś od siebie, z początku cicho, potem dźwięcznie i zawodząco.
– Już myślałem, że odeszłaś – odezwał się ciepło.
– Już myślałam, że nie zaśpiewasz – zachichotała Huldara.
– A więc słyszałaś, gdy cię wołałem! – odparł z udawaną pretensją, na co trollica swoim zwyczajem zaśmiała się ponownie.
– Mnie trzeba o tak, z instrumencikiem – oznajmiła figlarnie.
Gaspar przypomniał sobie nagle prośbę karczmarza i wieśniaka. Przełknął głośno ślinę.
– Chciałbym móc z tobą zaśpiewać. Tak, żeby nie dzieliły nas mury.
– Szybkiś! – zawołała piskliwie. – Do czego ci tak śpieszno, do moich koni i złota?
– Do kozłów – rzucił zdecydowanie. – Podobno wciąż można usłyszeć, jak się trykają.
Huldara wybuchnęła śmiechem, jak gdyby właśnie usłyszała przedni żart. Gaspar cierpliwie czekał na odpowiedź.
– Schlebiasz mi, poeto – uspokoiła się nieco, choć wciąż w jej głosie wybrzmiewał chichot. – Skoro znasz legendę o Gal Andrze, to znaczy, że o mnie pytałeś!
– A no, pytałem – przyznał szczerze. – Zapewne wiesz, że nie darzą cię tu sympatią.
– Złota chcą, bez miłości! – krzyknęła stanowczo, lecz zaraz się opanowała. – Uważają mnie za wiedźmę, posądzają o czary… widziałeś kiedyś, żeby troll parał się magią?
– Po prawdzie – odparł spokojnie Gaspar – to nie widziałem jak dotąd żadnego trolla. A w czary nie wierzę.
Szara kobieta znów się roześmiała, jeszcze bardziej niż poprzednio.
– Och, jak niewiele wiesz, Gasparze z Leidhy – oznajmiła z nutą politowania. – Jak niewiele widziały twoje oczy, jak niewiele słyszały twoje uszy i jak niewielu trosk doświadczyło twoje serce…
– Kto ci powiedział, skąd pochodzę? – Zerwał się zaskoczony.
– Zdziwiłbyś się, jak bardzo cię znam. – W jej głosie znów wybrzmiała powaga. – Ile historii opowiedziały mi ptaki, ile plotek unosi się wieczorami we wsi.
– Skarżą się, że ubywa im jedzenia.
– Dlatego karmią mnie sami! – rzuciła z ironią. – I wierzą, że zemrę od smrodu sera. Ale głupoty czas nie uleczy, jak mówią!
Gaspar milczał, nie wiedział, co miałby na to odpowiedzieć. Ciszę zagłuszał tylko szmer stąpających po podłożu stóp.
– Dlaczego nie grasz? – spytała z pretensją, ale i rzewnie, jakby za chwilę miała się rozpłakać. – Chcę usłyszeć o miodowych włosach i Karcianej Królowej. Graj, a ja będę śpiewać!
– Zaśpiewam o tobie – odparł łagodnie. – Jeśli powiesz mi, co tu tak naprawdę zaszło. – Nie odpowiedziała, więc mówił dalej: – Jak długo siedzisz w tej wieży. Co stało się z kozłami i dlaczego wypuściły Pedra.
– A więc jednak wierzysz? – rzewny ton ustąpił zdecydowaniu. – Wierzysz w legendy, o których tylko słyszałeś, a nie chcesz uwierzyć w tę, którą masz przed sobą?
– Powiedz mi, Huldaro – powiedział stanowczo, a przy tym ciepło. – Powiedz, a uwierzę.
Milczała długą chwilę. Ustał nawet szmer kroków.
– Zaśpiewam – powiedziała w końcu. – Ty będziesz grał, a ja będę śpiewać.
Gaspar usiadł, oparł się o zimne mury wieży i zaczął podstrajać lutnię. Przerwał jednak, gdy usłyszał pomruki dezaprobaty.
– Nie, nie – oznajmiła. – Chciałeś, by nie dzieliły nas mury.
Zerwał się w przestrachu, gdy rozległo się przeraźliwe skrzypienie. Przerzucił lutnię przez plecy, po czym zajrzał nieśmiało w kierunku, z którego dochodził hałas. Z boku wieży zobaczył rozpostarte na dwa skrzydła, wysokie na około pięć łokci wrota. Czekał przez moment, łudził się, że może opowieść o trollicy jest tylko wymysłem i Huldara wyjdzie mu na spotkanie. Nic takiego jednak nie nastąpiło.
Stanął na wprost wejścia. Światło słoneczne i rozpalona w wieży pochodnia odsłaniały jedynie skrawek mrocznego wnętrza – szarość i wyróżniające się w niej kręte schody. Gdy podszedł bliżej, zauważył coś porzuconego na gołej ziemi, coś białego i podłużnego.
– Były tu, zanim przyszłam. – Głos dobiegający gdzieś z głębi wieży miał go uspokoić, ale rzecz jasna nie uspokoił.
Miał jeszcze szansę odwrotu, ale ciekawość wzięła w nim całkowicie górę. W końcu był prawdopodobnie jedyną osobą, którą Huldara wpuściła do Gal Andry. „Zostanę częścią legendy”, pomyślał, by dodać sobie otuchy. „Taka legenda może zdarzyć się tylko raz”.
Gdy przekroczył próg wejścia, podłoga zaskrzypiała pod naporem jego stóp. Drzwi ponownie zawyły, Gaspar podskoczył z przerażenia i odsunął się, by nie zatrzasnęły mu nogi albo rękawa koszuli. Słońce zostało na zewnątrz, wieżę oświetlał teraz wyłącznie nikły blask pochodni.
– Nie widzę cię – oznajmił, po czym dodał półżartobliwie. – A może jesteś tylko głosem?
Nie musiał długo czekać na odpowiedź. Zza ściany zaczął wyłaniać się wąski, krótki cień. Przyciągnął za sobą swoją właścicielkę, niziutką istotę mierzącą ledwo więcej niż dwa łokcie wzrostu, bladą jak leżąca w przedsionku kość. Proste, jaśniutkie niczym słoma kosmyki sięgały jej bioder, na twarzy zaś wyróżniała się para dużych, szklistych oczu. Wszystko inne było w niej drobne – niezgrabny nos, okrągłe usta, chude dłonie czy ledwie rysujące się pod zwiewną, półprzeźroczystą szatą piersi. Wyglądała jak dziecko, co najwyżej podlotek, jednak zdradzało ją spojrzenie, przenikliwe i niepokojące, należące do dojrzałej kobiety.
Gaspar chciał coś powiedzieć, ale odebrało mu mowę. Trollica zdawała się nierealna, wyobrażona w sennym mirażu. Żywa legenda.
Odgadła, że zrobiła na nim wrażenie, zdradził ją chytry uśmieszek. Postąpiła ku poecie, ten nawet nie drgnął, gdy stanęła na palcach bosych stóp. Dopiero kiedy przywołała go palcem, pochylił się, poczuł oddech przy uchu, lekkie muśnięcie przeraźliwie zimnych, sinych warg.
– Zagraj mi – szepnęła wysokim, piskliwym głosikiem. – Zagraj i zaśpiewaj o mnie.
Gaspar ponownie spojrzał jej w oczy. Wydawały się przeźroczyste, nieprzeniknione. Ogarnęły go nagle wątpliwości, czy rzeczywiście ją widzi, czy też wieża nie stworzyła iluzji, zbyt baśniowej, by mogła zaistnieć naprawdę.
– Coś taki zdziwiony? – Uśmiechnęła się zawadiacko. Zachichotała, gdy jedyną odpowiedzią skalda było wymalowane na twarzy przerażenie. – Usiądź i zagraj – poleciła z zaskakującą życzliwością. – Ja zaśpiewam.
Gaspar rozejrzał się niezręcznie w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca. W ciasnym pomieszczeniu nie było niczego poza ledwie widoczną w półmroku, hebanową komódką o wyraźnych oznakach wieloletniego rozkładu. Pozostało mu więc usiąść na zimnej, dalekiej od wygody podłodze.
– Zaśpiewam – powtórzyła hardo. – Ale moja pieśń nie skończy się nigdy.
W stronę Gaspara poleciała nagle siwa od grubej warstwy kurzu poduszka. Drugą Huldara położyła naprzeciw poety i usiadła na niej, wdzięcznie krzyżując nogi. Światło pochodni padało teraz na jej lewy policzek, który okazał się nie tak nieskazitelny, jak Gasparowi z początku się zdawało. Znaczyła go szara, wysuszona plama, nieregularne znamię. Nieuprzejmie było tak patrzeć, ale skald nie mógł oderwać wzroku, nawet gdy podkładał sobie poduszkę pod siedzenie. Huldara zauważyła to i spuściła wzrok, choć głowę dumnie trzymała wysoko.
– Graj – poleciła.
Nie zadawał pytań. Zaczął grać melodie, które przychodziły mu do głowy, bez głębszego namysłu. Snuł nieznaną nikomu, nawet jemu samemu, muzyczną opowieść, a Huldara ni to nuciła, ni to wypowiadała półszeptem swoją historię – prawdziwą historię o szarych ludziach zrodzonych ze skał wulkanicznych, którzy niegdyś przemierzali Jord i budowali osady, a później umknęli w góry przed alfarami – kwiatami Gharis, Matki Ziemi, rasą piękniejszą i zdolniejszą niż oni. Nuciła o tym, jak z południa przypłynął lud silniejszy od dostojnych alfarów i małych trolli, silniejszy, lecz nie doskonalszy; jak po krótkich latach pokoju przegnał kwiaty Gharis na wschód, do Soiru, gdzie mogły poczuć się bezpiecznie. Huldara śpiewała o magii, której nowy lud nie pojmował, która zwiędła wraz z alfarami i zastygła razem z trollami. Matka Ziemia uśpiła ją, by kiedyś mogła powrócić i uczynić świat piękniejszym.
I oto przybyła, ze skały ożywił się pierwszy szary człowiek. A wraz z powrotem trolli zapłonęła nadzieja, że przyjdzie również zgoda, że czas odwrócił swój bieg i znów zakwitnie pierwszy alfar, a obcy lud wsiądzie na swe okręty i odpłynie tam, skąd przybył. Ale tak się nie stało, przeszłość wciąż była przeszłością, a przyszłość malowała się w szarych barwach.
– Utknęłam w wieży, jeszcze zanim przegnano ostatniego alfara na wschód – nuciła dalej Huldara, a Gaspar nie przestawał brzdąkać na lutni. – Przywiódł mnie tu płomień nadziei, ludzka osada, tak niepodobna do wszystkiego, co znaliśmy. Podążyłam za wieżą, która rosła z każdym dniem. Była moim drogowskazem, moim celem. Odnalazły mnie kozły, koziołki z naszej wioski, a wraz z nimi Peder… o ile rzeczywiście tak miał na imię. Jemu pierwszemu obiecałam złoto i konie za choćby okruch miłości, ale on… – Huldara dzielnie powstrzymywała łzy, choć Gaspar zauważył, że przychodziło jej to z trudem. – On nie mógł tak ze mną. „Jesteś córką trolla”, mówił, „nie należysz do nas”. I odszedł.
Skald zatrzymał na moment dłoń, ale spostrzegł, że to jeszcze nie koniec historii. Podjął znów cichą, leniwą melodię.
– Szukałam go nocami – ciągnęła, z pozoru niewzruszona – ale musiałam trzymać się z daleka. A oni wszyscy… wy wszyscy jesteście tak podobni. – Gaspar usłyszał w jej głosie żałość. – Nastały płacz i samotność, a potem sen. Długi jak noc zaćmienia, sen bez snów, pusty jak Śmierć. Ale obudziłam się, a w świecie zmieniło się tak wiele, że z początku nie chciałam wyjść. Bałam się prawdy, że tamto jest legendą, w którą można, lecz nie trzeba wierzyć. Że jestem tylko złudzeniem. – Otarła łzę, jednak nie pozwoliła sobie na płacz. – Ale wciąż żyję i czekam, aż ktoś… aż wróci Peder, by utulić mnie do snu, by grać i śpiewać mi całymi dniami, a nocami wędrować po łąkach i wioskach…
– Dlaczego nie wróciłaś? – Gaspar odezwał się po raz pierwszy od bardzo długiego czasu. – W górach mogą czekać na ciebie twoi bliscy.
– Nie wiem – odparła smutno. – Jedyne, czego mam świadomość… gdy zastanie mnie dzień, już nie będzie odwrotu.
Trącił ostatni raz strunę, po czym zapadła głucha, przenikliwa cisza.
– Zmierzcha – mruknęła.
– Na mnie już czas. – Gaspar podniósł się i zastękał, czując zdrętwiałe mięśnie.
– Czas – zachichotała cicho – nie biegnie wstecz. Nie słuchałeś uważnie, poeto.
Spojrzał na nią pytająco. Nagle przeszedł go dreszcz niepokoju.
– Ty będziesz grał, a ja będę śpiewać – powiedziała słodko. – Bo moja pieśń nie kończy się nigdy.