Historia? Naprawdę jej żądacie? No, a cóż zaoferujecie w zamian? Hmm… Niechaj będzie. Miski zupy nie odmówię. I nie mówicie do mnie „dziadu”, jeśli łaska. Tak, to prawda, stary jestem i zbolały, i błąkam się po świecie, ale nie zawsze tak było. Nie wierzycie? Byłem kiedyś służącym starej i znanej familii. Ależ nie, o tym wam nie opowiem.
Czemu? Bo to i niewesoła historia, i nic w niej ciekawego. Smutna to gawęda i na inne, jaśniejsze pory. Bałbym się ją teraz opowiadać, gdy księżyc wysoko, a po dębach hukają sowy.
A cóż mi z tego, że chcecie? Moja to opowieść i moja wola, czy ją poznacie. Obiecałem wam, co prawda, opowiastkę, ale zapewniam was, znam wiele innych, weselszych.
Na pewno? No dobrze. Wiedzcie jednak, że nie robię tego, bo chcę. Opowiem wam ją tylko po to, abyście wy, kiedyś, opowiedzieli ją innym. Być może pozwoli to zapobiec przyszłym tragediom i ocali kilku głupców, podobnych do mego jaśniepana.
Cóż, skoro już go przywołałem, to chyba nie ma odwrotu. Jaśniepan Witold Zarzycki był dobrym człowiekiem. Niewielu takich w naszej umęczonej ojczyźnie, nieprawdaż? Pełna jest parszywych złodziei, sprzedawczyków, Niemców i jeszcze gorszych skurwysynów. Ale jaśniepan taki nie był. Służyłem jego dziadowi, jego ojcu, a w końcu jemu samemu – wiem o nim dużo, bo patrzyłem, jak się chowa.
Dobry był z niego dzieciak, ciekawski i strasznie ruchliwy. Wszędzie go było pełno – latał bez przerwy po całym dworze, psocił, figlował, gonił koty – a mimo to miał w sobie coś takiego, że na wszystkie jego żarty i bajdurzenia człowiek patrzył z sympatią. Nawet jak coś rozbił czy zniszczył, co zdarzało się rzadko, to uchodziło mu to płazem. Nie stronił także od wiejskich dzieci i choć jego ojciec, jaśniepan senior Witold Zarzycki, patrzył na to krzywym okiem, to nie raz całe dnie spędzał wśród pospólstwa.
Trudno jednak powiedzieć, aby przejął przez to ich zwyczaje, o co to to, to nie. Witold miał w sobie jakąś nieuchwytną charyzmę, którą czuć było od niego nawet za dzieciaka. To inne dzieci lgnęły i równały do niego. Głupio to zabrzmi, ale on naprawdę ich uszlachetniał. Starsze chłopaki stawały się przy nim nad wyraz poważne, szarmanckie i rycerskie, a wiejskie dziewuchy nabierały zaskakujących manier. Nie zrozumcie mnie źle, Witold nie był jakimś, kurwa, świętym. Tak jak inne dzieci, szlajał się po folwarku, strzelał z procy do ptaków i grał w chowanego po krzakach. Ale robił to po prostu… no nieważne. Wiem, pomyślicie, że to bajdurzenie starego dziada, co się własnych wnuków nie dochował, ino na inne patrzył. Może to i prawda. Co nie zmienia faktu, że od młodości jaśniepan Witold Zarzecki był inny niż cała reszta.
Zdolny był również, niech go diabli. Uwielbiał wiersze. Nie pisał ich, rzecz jasna, ale deklamował i to całkiem, całkiem. Ja i niańka często musieliśmy ich wysłuchiwać godzinami, co, o dziwo, bywało nawet przyjemne.
Ale czas mijał, wiosna za wiosną, jak to powiadają. W końcu Witold nie był już dzieckiem, a młodzianem – młodzianów zaś trza kształcić! Jaśniepan senior wysłał go więc do Krakowa, do swojej własnej Alma Mater, znaczy się Uniwersytetu Jagiellonów. Tam też chłopak pobierał nauki. Niewiele mu jednak z owych nauk przyszło. Wojenka pokrzyżowała edukacyjne plany, zburzyła majątki, odebrała młodość. Nie on jeden i nie on ostatni. Studiów nie skończył, a gdy wrócił do domu, ojciec już dogorywał. Dwór popadał w ruinę, kasa była pusta. Nie minęły dwa księżyce, a jaśniepan senior stał się nieboszczykiem.
Och, odbiło się to na Witoldzie, rzecz jasna. Wzrok jego stał się ponury, usta ściągnięte, ramiona chude. Mniej się odzywał, popadał w melancholijne nastroje i często wolał przebywać w samotności. Martwiłem się o niego wówczas niepomiernie, ale ufałem, że da sobie ze wszystkim radę. Tak też się stało. Dalej był to człek mądry, roztropny, kształcony i lubiany. Sprytu miał wiele, a koneksji, zdobytych na wojnie i uniwersytecie, jeszcze więcej. Gdy pochowaliśmy jego ojca, a okres żałoby minął, wziął się niezwłocznie do działania.
Taki właśnie to był chłopak – myślał, a potem robił. Robił dobrze, mądrze i roztropnie. I choć wielu rwało włosy z głowy i mówiło mu, że zdurniał i postradał rozum, on swoje wiedział. Ojcowiznę zastawił, co stało się zresztą niemałym skandalem. Wziął najwierniejszą służbę, w tym mnie, i przyjechał tu, do tej waszej górzystej dziczy.
Znaliście pana Fryderyka, nieprawdaż? Widzę, że go kojarzycie. Otóż pan Fryderyk był przyjacielem mego pana. O tak, wielka to była przyjaźń. Poznali się na Uniwersytecie, gdzie razem pili, kartkowali księgi i zabawiali się z pannami, czy co tam robi brać studencka. Potem zaś wojowali razem, dzieląc okopy, szable, konie, wrogów i przelaną krew. Takie przeżycia tworzą więzy silniejsze niż cokolwiek innego. Mówili sobie per „bracie” i zaprawdę, byli jak bracia.
Przyjechaliśmy do jego dworu początkiem maja, gdy wszystko wokół było pachnące, świeże, pełne zieleni. Panowie uściskali się w progu, rozlokowali nowo przybyłą służbę i zaraz przeszli do interesów.
Zaliż mówisz, że handel to sprawa żydowska, hę? I właśnie przez takich matołów jak i ty Rzeczpospolita nasza przenajświętsza w takiej jest sytuacji, w jakiej jest. Tfu. Panowie łby mieli obaj do handlu, a dzięki zainwestowanym przez Witolda pieniądzom, szybko rozkręcili interes. Zresztą to nie był handel żydowski! Żaden z nich przecież nie stał na straganie i nie sprzedawał pokątnie, oj nie! Handel moich panów to były listy, spotkania, emisariusze i goście. We dworze gościli więc Mongołowie o skośnych oczach, magnaci z kresów i śniadzi watażkowie. Korespondowano z dworami, wystawiano weksle i zaświadczenia. A czym handlowali? Rzec mi to trudno, bo i niemal wszystkim, co im wpadło w ręce. Sukna, tkaniny, broń, jedwabie i przyprawy – wszystko sprowadzane z dalekiej Azji. Witold obracał pieniądzem aż miło, a każdy srebrny talar w jego rękach płodził przy tym dwa kolejne.
Nie minął rok, a mieliśmy dość pieniędzy, aby odkupić ojcowiznę i wrócić na swoje. Ale Witold z Fryderykiem nie chcieli się rozstawać. Dobrze prowadziło im się wspólne rachunki i przywykli do swego towarzystwa. Pieniądz ich nie podzielił, a wręcz przeciwnie. Złoto i srebro, krew i wojaczka, księgi i wino – wszystko to scementowało ich więzy mocniej, niż możecie to sobie wyobrazić.
Ja w tym czasie nie miałem wiele do roboty, więc snułem się nieraz po folwarku pana Fryderyka. Piękne to było domostwo, ogromne i przestronne, uczynione z drewna i drewnem pachnące. Na posadzkach leżały skóry niedźwiedzie, a ściany zdobiły jelenie łby. W sali gościnnej, wśród obijanych atłasem mebli, wznosił się kominek, piękny, pobielany, malowany we wzorzyste kwiaty. Kominek ów był ogromny, iście wspaniały, misternie zdobiony. Do tego też dobrze zabezpieczony i odgrodzony rzędami metalowych drągów. „Względy bezpieczeństwa” – tłumaczył pan Fryderyk. – „Cały dwór drewniany, to i z ogniem igrać niebezpiecznie”. Och, zaprawdę, jak wiele miał racji.
Minęły dwa lata. Były to zaiste lata tłuste, panowie odnosili sukcesy i opływali w dostatek. Pamiętacie zapewne ludki, nie tak dawno temu to było, czyż nie? Może pięć, może sześć wiosen temu. Kto wam dla dzieciaków szkołę postawił? Ano właśnie pan Witold z Fryderykiem. Kto agronomów z daleka sprowadził? Kto kazał puszczę karczować, bród na rzece obudował i dał pieniądze na lecznicę? Ano jaśniepanowie we dwóch. Serca mieli wielkie obydwaj, to i groszem dzielili się chętnie nawet z chamami. „Edukacja, praca i zdrowie” – mawiał pan Witold, tak go podobno na uniwersytetach kształcono i tak też on to wcielał w życie.
Na wiosnę kolejnego roku, do naszego dworu wprowadziła się świeżo poślubiona żona pana Fryderyka, jaśniepani Zofija. Wielkiej urody było to dziewczę, rumiane i uśmiechnięte, zawsze skore do zabaw i szaleństw. Wiele radości wniosła ona do wielkiego i nieraz nawet pustego dworu pana Fryderyka.
Lato minęło więc na wspólnych polowaniach, interesach i biesiadach. Już wtedy coś złego zaczęło się dziać z jaśniepanem Witoldem – zdawało mi się, że na powrót stał się markotny i blady, taki, jak po śmierci ojca. Nie roztrząsałem tego jednak wówczas.
Martwić zacząłem się dopiero pewnego jesiennego wieczoru, gdy siedzieliśmy we dwóch przy kominku, w sali gościnnej. Młody jaśniepan i stary sługa. Na zewnątrz, tak jak i dziś, pohukiwały sowy, a ciemność zdawała się wpełzać przez okiennice do środka. Mnie było jednak ciepło i przyjemnie, bowiem kominek grzał aż miło, a wino rozgrzewało zmęczone członki. Pan mój jednak był blady i jakby zmartwiony.
– Czy też je słyszysz? – zapytał w końcu, wpatrując się w ogień.
– Co, mój jaśniepanie? – odparłem zdziwiony.
– Szepty – mruknął. – Szepty ognia.
– Wielce musisz już być zmęczony, mój drogi panie – rzekłem z troską. – Każę przygotować termofory i uszykować twoje łoże.
– Tak – potwierdził Witold. – Przyszykuj łoże.
Wychodząc, spojrzałem jeszcze na jego twarz, bladą i zmęczoną, i ze zdziwieniem ujrzałem na niej krople potu. Zmartwiłem się wówczas wielce, bowiem podejrzewałem gorączkę i majaki. Nie minął kwadrans, gdy prowadziłem Witolda po starych, drewnianych, skrzypiących schodach, trzymając w dłoni migotliwą świecę. Rzeczywiście zdawał się być chory. Mnie jednak ciekawiła jedna myśl, ciekawiła tak bardzo, iż w końcu zapytałem:
– O czym szepcze ogień?
Witold spojrzał na mnie i odparł poważnie.
– Nie wiem, drogi Janie. Ignoruję go od lat.
– Od lat?
– Tak, Janie. Słyszę go od wielu, wielu lat – rzekł zbolały, tak jakby nosił w sercu wielki ciężar.
Kolejnego dnia mój pan obudził się rześki i pełen sił, a ja dziękowałem w duchu, bowiem martwiłem się wielce o jego zdrowie. Przez kilka tygodni wszystko zdawało się być w porządku.
W tym to też czasie jaśniepan Fryderyk nieco opuścił się w interesach – miał młodą i piękną żonę, a wówczas priorytetem bynajmniej nie są księgi i liczby. Handel spadł więc na barki mojego Witolda, który radził z nim sobie, jak zawsze, doskonale. Poczynił wręcz znaczne postępy, w czasie gdy pan Fryderyk cieszył się panią Zofiją. Wszystko to jednak sprawiło, iż wiele czasu spędzał w samotności, za towarzyszy mając jedynie księgi i mapy, listy i papier. W tym to też upatruję przyczyny, dalszych tragicznych wypadków.
Naszedł listopad a wraz z nim deszcze, pierwsze śniegi i dzienne ciemności. Ulewa chlupotała za oknami, a wśród gór dało się słyszeć złowieszcze, dobywające się nie wiadomo skąd, dźwięki. Życie dworu toczyło się głównie w sali gościnnej, gdzie przesiadywaliśmy wszyscy, stłoczeni wokół kominka – jedynego źródła światła i ciepła, które rozpraszało zalegające ciemności. Pito wówczas wino, rżnięto w karty i opowiadano różnorakie historie. Pani Zofija żartowała często z panem Fryderykiem, a ich śmiech niósł się echem po całym domu. Byłem już wówczas stary, a wspaniałomyślny jaśniepan Witold zaczął mnie traktować bardziej jak druha niż sługę. Z początku lubiłem te wieczory, ale wkrótce ujrzałem, iż wzrok mojego pana z powrotem staje się smutny i zbolały. Pewnego razu, gdy wszyscy poszli już spać, ponownie zostaliśmy we dwóch przy kominku.
– On szepcze o cieple – rzekł niespodziewanie Witold. – O cieple i słodkim zapachu dymu.
– Panie? – zapytałem.
– Ogień, mój drogi przyjacielu. Pytałeś, o czym szepcze. Dzisiejszej nocy zdecydowałem się go posłuchać. Nie mówi dużo, oj nie. Ale obiecuje ciepło, zapach i trwanie. To, że będzie odganiał ciemności, o ile tylko będziemy go karmić. Mnie chyba tyle wystarczy.
Nie wiedziałem co wówczas powiedzieć, spodziewałem się bowiem, że to wyznanie spowodowane jest zbyt dużą ilością grzanego wina. Posiedzieliśmy jeszcze chwilę i wkrótce obydwaj udaliśmy się na spoczynek.
Kolejnego wieczoru nie siedziałem wraz z jaśniepanami na dole, ale postanowiłem zażyć gorącej kąpieli, aby odpędzić reumatyzm z członków. Gdy potem zabrałem się do swoich obowiązków i nakazałem przygotować panu Witoldowi łóżko, ten niespodziewanie wtoczył się do pokoju.
– Ogień! – zakrzyknął. – Ogień mnie pocałował!
Był kompletnie pijany, co samo w sobie nie było czymś bardzo złym, ale jego dłoń była czerwona i opuchnięta, ewidentnie poparzona aż do kości Kazałem go opatrzeć, ale Witold wykręcał się i utrudniał, zachowując się jak małe dziecko, choć miał już wówczas niemal trzydzieści lat.
– Ogień – powtarzał radośnie, a rana na palcu zdawała się nie przynosić mu najmniejszego bólu.
Co więcej, uparł się, aby iść spać. Byłem już zbyt stary, aby stawić mu opór, zresztą gdy próbowałem racjonalizować, to stawał się agresywny – pozwoliłem więc położyć mu się do łóżka, a on zasnął, cały radosny.
Kolejnego dnia zachowywał się tak jak zawsze. Co więcej jego ręka, rzecz niebywała, istny cud, zagoiła się tak, że po oparzeniu nie było ani śladu. Nie wiem, czy ja źle dojrzałem w nocy, czy też zadziałały tu jakieś czary czy nadprzyrodzone siły – ale kolejnego dnia rano ręka Witolda była zupełnie zdrowa.
Ja jednak miałem go już na oku. Zresztą nie ja jeden. Pan Fryderyk, jak na oddanego przyjaciela przystało, również zaczął mu się przypatrywać z niepokojem. Wypytałem go dokładnie, co stało się tamtego wieczoru, w sali gościnnej; on zaś opowiedział mi, że trudno mu pojąć tamte wydarzenia. Nie działo się bowiem wcześniej nic nadzwyczajnego, jeno siedziano sobie i grano w karty na podłodze, na niedźwiedzich skórach. Atmosfera była przyjemna, Fryderyk właśnie obejmował panią Zofiję w pasie, gdy nagle ni z tego, ni z owego, Witold obrócił się, spojrzał w ogień, po czym wsadził w niego rękę.
Podobno zaledwie musnął ogień palcami, dotknął go delikatnie, po czym zaraz cofnął palce. Nie skrzywił się przy tym ani nie krzyknął. Przeraziła się za to pani Zofia, ale jaśniepan zaraz zaczął ją uspokajać.
– To głupstwo – zapewnił.– Drobny żart. Mojej dłoni przecież nic nie jest.
Był już wówczas srogo pijany, więc owo dziwne zachowanie zrzucono na karb alkoholu.
Listopad przeszedł w grudzień, za oknami zaś poczęły szaleć śnieżyce. Wicher świszczał pomiędzy deskami starego domu, zimno było jak diabli. Pani Zofija wymusiła wówczas na Fryderyku obietnice budowy nowego dworu, co przy zarobkach obu panów nie było zresztą wcale aż tak dużym wydatkiem. Jedynym miejscem, gdzie dało się wysiedzieć, była sala gościnna z kominkiem.
Palono w nim cały dzień i całą noc, i w sali zawsze było rozkosznie ciepło. A szczególnie ciepło było, gdy przebywał w niej pan Witold. Możecie mi wierzyć bądź nie, ale zaklinam się, że ogień wzmagał się, gdy mój pan wchodził do pokoju. Buzował wówczas, tryskał iskrami i przepalał najtęższe drwa. Jaśniepan nie poczynił już jednak przez najbliższe tygodnie żadnych głupot – śledziłem go uważnie i nie widziałem nic, co by mnie niepokoiło. Och, oczywiście, siadywał przy ogniu, grzał się przy nim i spoglądał w niego – ale robiliśmy to wszyscy, bowiem te długie, zimowe wieczory, spędzane przy kominku po prostu miały taki nastrój.
A potem, pod koniec stycznia, pewnej nocy, idąc z wychodka z powrotem do łóżka (cóż, wiek ma swoje prawa), zauważyłem, że drzwi do pokoju mojego pana są otwarte. Nie było go w nim jednak – zaniepokojony, popędziłem na dół, najszybciej, jak potrafiłem, bowiem miałem, wyraźne, złe przeczucia.
I rzeczywiście – gdy wpadłem do sali gościnnej, moim oczom ukazał się następujący widok: płomienie w kominku huczały aż miło, ciemności gromadziły się w kątach i przy okiennicach, a pan mój, Witold wkładał obie ręce do ognia, aż po nadgarstki. Na jego twarzy panował błogi, rozkoszny wyraz, w czasie gdy czerwone jęzory obejmowały jego dłonie.
– Panie! – krzyknąłem przerażony, a on odwrócił się w moją stronę, jakby zawstydzony i przestraszony.
– Wybacz – rzekł, po czym wyciągnął obie dłonie spośród płomieni. I tak, były czerwone i napuchnięte, ale nie zdawało mi się, aby sprawiało mu to jakikolwiek ból. Przypadłem do niego, szukając ran, obejmując go najdelikatniej, jak potrafiłem, i bojąc się, że gdy dotknę jego skóry, ta zmarszczy się jak spalony papier – tak się jednak nie stało.
– Spokojnie – rozkazał mi Witold władczo, a ja posłuchałem. – Postójmy tu jeszcze chwilę i porozkoszujmy się zapachem Janie.
– Jakim zapachem, mój panie?
– Dymu, Janie. Czyż go nie czujesz?
– Komin odprowadza dym, mój panie. To niemożliwe, aby…
Witold westchnął cicho, smutno, melancholijnie.
– Wiem, wiem. Ty go nie czujesz. Cóż, żałuj. Ogień pachnie słodko, tak słodko, jak nic na świecie. W takim razie chyba czas spać.
Obydwaj udaliśmy się do łóżek. Długo nie mogłem zasnąć tamtej nocy. Kolejnego ranka jego ręce były całkowicie zdrowe.
Nie mogąc tego pojąć, sam spróbowałem dotknąć płonącego w kominku ognia. Na nic mi to jednak było – żar od niego bijący był tak wielki, że nie mogłem zbliżyć palców do czerwonych płomieni. Wówczas to pierwszy raz zrozumiałem, że mój pan zaiste słyszy i czuje coś innego niż ja i nie jest to kwestia wyłącznie nadmiernie spożywanego alkoholu.
Zrobiłem więc to, co każdy rozsądny sługa zrobiłby na moim miejscu – posłałem po lekarza, cenionego specjalistę, od, no cóż, wariatów. Obawiałem się bowiem, że jaśniepan Witold traci zmysły. Przybył więc tutaj medicus, sławetny doktor Stasiński, który na co dzień przyjmuje w Krakowie, gdzie z wielkimi sukcesami nawraca zagubione umysły na właściwe ścieżki.
Pan mój, rzecz jasna, nie chciał nawet słyszeć o żadnej rozmowie ze medykiem, ale ja i Fryderyk, błagaliśmy go o to tak bardzo, że w końcu zgodził się, chyba dla samego świętego spokoju. Doktor Stasiński rozmawiał więc z nim przez trzy dni, po czym obwieścił nam swoją diagnozę:
– Człowiek ten – rzekł spokojnie. – Jest całkowicie zdrów na umyśle. Dręczy go coś, co prawda, może jakiś lęk czy uczucie z przeszłości, ale nic nie mąci bystrości jego myśli. Zalecam wakacje w jakimś jaśniejszym, bardziej przyjaznym miejscu. Ale mimo wszystko niech trzyma się z dala od ognia.
Tak też postanowiono. Fryderyk i Zofija zaraz wzięli się do planowania trasy, a że byli ludźmi światowymi, to mieli przy tym mnóstwo zabawy. W różnorakich atlasach i pismach wynajdowali co rusz nowe atrakcje i ciekawostki, które zamierzali zobaczyć w czasie letniej podróży.
Niestety pan Witold nie podzielał ich entuzjazmu. Planowaną podróż często nazywał głupstwem i twierdził, że powinni się skupić na interesach. Nie chciał jechać do Paryża, Wenecji, Budy ani Wiednia, odmawiał wycieczki do Berlina i Rzymu. W końcu pan Fryderyk przestał zmuszać go do ślęczenia z sobą i Zofiją nad mapami, ale obiecał mi, że niezależnie od tego, jaką trasę wynajdą, zaciągnie na nią Witolda choćby i siłą.
Słowa niestety nie dotrzymał. Nadeszły cieplejsze dni i słońce na nowo zawitało do tej górzystej, opuszczonej przez Boga krainy. Coraz mniej wieczorów spędzano przy kominku, a coraz częściej decydowano się na małe, ogrodowe przyjęcia. Nie uleczyło to jednak jaśniepana Witolda – wręcz przeciwnie. Choć pilnowaliśmy, aby trzymał się z daleka od kominka i nawet kiedy przesiadywaliśmy w salonie, zmuszano go zwykle do zajęcia miejsca daleko od ognia, to jego wzrok niemal zawsze zbaczał na pomarańczowe jęzory płomieni.
Gdy w końcu nadszedł czas wyjazdu, a było to początkiem czerwca, pan mój zaniemógł całkowicie – zaczęła dręczyć go gorączka, dreszcze i bóle głowy. Nie wiedziano, co z nim zrobić, choroba bowiem wyglądała na niezwykle poważną – zadecydowaliśmy wówczas z panem Fryderykiem i panią Zofiją, że zaczną oni już swoją podróż, a jaśniepan Witold, gdy tylko poczuje się lepiej, niezwłocznie do nich dołączy.
Choroba męczyła go dziesięć dni i dziesięć nocy, po czym odpuściła. Niestety, nawet gdy mógł już podnieść się z łoża o własnych siłach, wciąż wyglądał na bardzo słabego i nieszczęśliwego. Oczy miał podkrążone, twarz bladą, usta sine. Nic nie chciał jeść ani robić, ino leżeć i spać. I wciąż narzekał, że jest mu zimno.
Drżał z zimna w środku czerwca, leżąc pod pierzynami. Nie pomagały ciepłe kąpiele, termofory, okłady i grzane piwo. Przykrywaliśmy go skórami, opatulaliśmy kocami, nawet obejmowaliśmy – ale, do diaska, to nic nie dawało! A on nie kłamał. Naprawdę, trząsł się tak, że aż szczękały mu zęby w środku słonecznego dnia. W końcu, nie widząc innego wyjścia, kazałem napalić w kominku.
Służba patrzyła na mnie wówczas, jak na wariata – środek lata a staruchowi się ognia zachciało. Chamy, podobne do was, latały już wówczas bez koszuli, niemalże nago po polach, bo był to czas gorący i parny. Napaliliśmy jednak w kominku i w sali gościnnej zrobiło się tak ciepło, że niemalże nie szło tam wytrzymać. Posłałem po jaśniepana Witolda.
I znowu, pewnie wielu z was mi nie uwierzy – ale gdy pan mój wszedł do sali – ogień natychmiast przygasł. Nie buchał już żarem, nie sypał iskrami – wręcz przeciwnie, cofnął się, schował w kominie, zmarkotniał. Jaśniepan mimo wszystko siedział przy nim cały wieczór, a w nocy spał spokojnie.
Niedługo później przyszły listy od pana Fryderyka i pani Zofiji. Zapytywali oni o zdrowie pana Witolda i wyrażali nadzieję, że ten wkrótce do nich dołączy. Przekazałem mu je, ale zdawało mi się, że nie polepszyły mu one humoru.
Przez kolejne dni powtarzałem więc leczenie, ale stawało się ono coraz mniej skuteczne z każdym kolejnym razem. Przysięgam, że czułem to na własnej skórze – gdy wchodził do nagrzanego pokoju, ogień natychmiast przygasał, robiło się chłodno i zimno. Jaśniepan też to czuł – błagał mnie, abym dorzucał drwa, rozpalał mocniej, dłużej nagrzewał pokój przed jego przyjściem – nic to jednak nie dawało. Zasypianie przychodziło mu z coraz większym trudem, trząsł się, a nieraz i płakał.
– Tak mi zimno, tak cholernie zimno – wyznał mi kiedyś drżącym głosem. – Nie tak się umawialiśmy, nie tak…
Nic nie mogłem na to poradzić. W końcu w szaleństwie, swoim i jego, zaproponowałem mu, aby zrobił to, co zwykł robić dawniej. Zrozumiał bez dalszych wyjaśnień. Wstał, podszedł do kominka i wsadził obie dłonie w ogień.
Widzę, że się śmiejecie, wy tam z tyłu. Wiem, że mi nie dowierzacie. Ano i nie wierzcie, jeśli taka wasza wola. Ja wiem co widziałem. Płomienie cofnęły się przed nim, tak że w dłoniach został mu tylko popiół. Przysięgam: wszystko zgasło w okamgnieniu, a jaśniepan Witold został z dwoma garściami popiołu w rękach. Rozpłakał się wówczas zupełnie, po czym spróbował napchać sobie nozdrza pyłem.
Powstrzymałem go i odciągnąłem.
– Nic już nie czuję – łkał spazmatycznie. – Ani ciepła, ani nawet zapachu dymu. Och, Janie, mój biedny, stary Janie… Nic z tego, co mi obiecywano nie jest prawdą, nic a nic…
Widziałem, że cierpi, a ja cierpiałem, ponieważ nie miałem pojęcia, jak mu pomóc. Posłałem ponownie po doktora Stasińskiego, każąc mu przyjechać najprędzej. Nie wiedziałem już jednak, kogo ten medyk miałby leczyć – mnie czy mojego pana? Wszak i ja, choć nie słyszałem szeptów ognia ani nie czułem słodkiego zapachu dymu, widziałem, jak płomienie zachowują się wobec jaśniepana Witolda. Zacząłem się zastanawiać, czy nie lepiej byłoby posłać po piromantę lub też kogoś uczonego w sztukach tajemnych.
Moje dylematy zakończył przyjazd pana Fryderyka i pani Zofiji – słysząc o złym stanie zdrowia mojego pana, przerwali oni wczasy i zdecydowali się na wcześniejszy powrót. Teraz wiem, jak przykra i zła była to decyzja, wówczas jednak cieszyłem się niepomiernie. Jaśniepan bowiem, gdy ich ujrzał, rozpromienił się cały, a jego humor wyraźnie poprawił się na kilka dni. Stan jego zdrowia również powrócił do względnej normy – dalej upierał się na sesję przy kominku, ale teraz wyraźnie grzał się w jego cieple. Zaczął znów dobrze sypiać, a ja… a ja naprawdę miałem nadzieję, że wszystko znów będzie już dobrze.
To był zwykły, sierpniowy dzień. Bardzo zresztą radosny – przy śniadaniu pani Zofija oświadczyła nam, że jest przy nadziei. Radowaliśmy się wszyscy niepomiernie, gratulując co rusz obojgu małżonkom. Bez mrugnięcia okiem zadecydowano, że pan Witold zostanie ojcem chrzestnym, a wieść ta, jak mi się zdawało, sprawiła mu sporo przyjemności.
Potem wybrano się na objazd wsi, a pan mój pierwszy raz od dłuższego czasu opuścił dwór. Naprawdę zdawało mi się, że wszystko z nim dobrze – śmiał się nawet, psioczył odrobinę i gdy wróciliśmy, kazał nałożyć sobie drugą porcję obiadu. Cóż, dalej nie wiem, co też takiego zaszło, że historia ta skończyła się tak, jak się skończyła.
Wieczorem jaśniepan po kąpieli, jak zwykle grzał się przy kominku. Pan Fryderyk i pani Zofija zeszli do niego z góry, aby wraz z nim posiedzieć przy ogniu. Rzecz jasna niespecjalnie było im to w smak – był sierpień, a noce, choć zimniejsze, z pewnością nie wymagały takich płomieni i takiego żaru, jaki pan Witold kazał sobie szykować. Oni wciąż jednak martwili się o jego przygody z ogniem, a ja, choć odczuwałem podskórny niepokój (ach, gdybym go wówczas posłuchał!) , nie bałem się już o niego tak bardzo.
Sam więc zażyłem gorącej kąpieli, wypiłem kufelek piwa, po czym zszedłem na dół, aby posiedzieć wraz z nimi. Do dziś nie wiem, co stałoby się ze mną, gdybym został na górze. Gdy stanąłem w progu gościnnego pokoju, usłyszałem cichy płacz – płakał pan Fryderyk, obejmując panią Zofiję, która również cicho łkała. Pan mój, Witold, siedział z twarzą pustą i obojętną, wpatrując się w huczące w kominku płomienie.
Zamarłem, zmieszany, nie wiedząc, co robić – wówczas to Witold wstał, nie patrząc na mnie, czy kogokolwiek innego zrzucił szlafrok. Był pod nim zupełnie nagi, a na jego chudym, bladym ciele wyraźnie można było zobaczyć każdą kość. Nie spojrzał na mnie, nie wydał z siebie najmniejszego dźwięku, a jedynie zaciągnął się głęboko, po czym rzucił w płomienie.
Te wyszły mu naprzeciw. Wystrzeliły z kominka, objęły go, otoczyły ze wszystkich stron. On sam zapłonął jasno jak pochodnia, wręcz eksplodował. Wszystko wokół zalał czerwony blask, komin załamał się, uwalniając ogromne, huczące inferno. Skry wirowały w powietrzu, dym wciskał się w oczy, nie pozwalał złapać oddechu. Z trudem udało mi się uciec.
Wstydzę się tego i przeklinam się po dziś dzień. Lepiej było mi wtedy zginąć w tym ognistym piekle, tak jak pan Fryderyk i pani Zofija, niż wieść życie, jakie wiodę. Uciekłem jednak, przerażony, zapłakany i oszołomiony.
Dwór płonął całą noc. Na waszym niebie widać tak wiele gwiazd… a one tej nocy mieszały się ze skrami, tak iż nie byłem w stanie odróżnić, co jest czym. Cóż mam rzec więcej? Pamiętam tę chwilę jak sen. Płakałem i trząsłem się, nie mogłem oddychać przez wszędobylski, wciskający się wszędzie, cierpki zapach dymu.
To jednak nie koniec tej historii. A przynajmniej… Sam zresztą nie wiem. Nad rankiem, w zimnej, ciemnej, szarówce świtu widziałem coś jeszcze. Nie wiem, co to było. A może nie chcę wiedzieć? Zdaje mi się bowiem, że… że… już, już… że widziałem jeszcze pana Witolda. Całego poparzonego, okrwawionego, gubiącego płatami własne mięso, który uciekał na czworakach do lasu. Nie miał już oczu ani włosów, a spomiędzy jego sczerniałych mięśni i ścięgien prześwitywały białe kości. Wył przy tym z bólu i rozpaczy, a ja do dziś, gdy tylko zamknę oczy, słyszę ten dźwięk.
Cóż. Nie mam wam chyba nic więcej do powiedzenia, dobrzy ludzie. To tyle. Opowieść starego szaleńca, nieprawdaż? Już, już, spokojnie, nie płaczę. To tylko tak…
Tak, uspokoiłem się już. Dokąd zmierzam? Ech… Trudno mi rzec. Błąkam się po tych waszych lasach i kniejach, borach i górach. Czego szukam? Cóż, czy nie jest to jasne?