Wnętrze Zamku Królewskiego napawało Jasińskiego dziwnym spokojem. Zdawało mu się, że miejsce to nie uległo zmianom od czasów jego dzieciństwa. Przemierzając kolejne komnaty czuł, iż znów, w tłumie szkolnych kolegów, idzie śladami przewodnika. Jak przed laty mijał portrety mierzącego go dumnym spojrzeniem Zygmunta Wazy, groteskowo otyłego Władysława Czwartego, czy znudzonego widokiem kolejnych zwiedzających króla Ciołka. Cieszył oczy obrazem ociekających złotem zdobień, wypełnionych prostymi mozaikami posadzek, gustownych, klasycznych mebli. Podziwiał mijane rzeźby i popiersia, odkrywał znane na pamięć portrety Bacciarellego, tak, jakby widział je po raz pierwszy. Ta podróż do przeszłości pozwoliła mu na chwilę niemal zapomnieć o Kryzysie.
A jednak, nawet w tej ostoi niezmienności natrafiał na ślady przewrotu, który kilka lat temu przemienił oblicze świata. Ze świeczników i żyrandoli poznikały żarówki, wnętrze budynku oświetlały wpadające przez okna promienie słońca lub jarzące się słabym blaskiem lampy naftowe. Zamku nie wypełniał tłum turystów. Jasiński kroczył samotnie, jeśli nie liczyć uzbrojonych wartowników czuwających parami przy każdych drzwiach.
Gdy dotarł do pokoju audiencjonalnego, przystanął na moment. Sądził, że zostanie przyjęty właśnie tutaj. Jednak umieszczony na fioletowym podwyższeniu i pod baldachimem tron stał pusty.
– Panie profesorze. – Głos zwrócił uwagę Jasińskiego na młodego adiutanta w mundurze porucznika. – Pan prezydent już czeka. Proszę za mną.
A więc znów, jak za dawnych czasów, podążał za przewodnikiem. Przygoda nie trwała jednak długo. Wojskowy poprowadził go do pokoju sypialnianego. Choć komnatę utrzymywano w nienagannym porządku, profesor natychmiast dostrzegł, że została ona na nowo przywrócona do codziennego użytku. Replikę krótkiego, królewskiego łoża zastąpiono dłuższym, bardziej odpowiadającym potrzebom współczesnego człowieka. Przy nim stał stolik z umieszczoną nań lampą naftową.
– Tutaj. – Adiutant przystanął przy wejściu do dawnej garderoby monarchy.
Jasiński pospieszył za jego wskazaniem.
Omiótłszy wzrokiem garderobę stwierdził, że przekształcono ją w gabinet. Pod zamkniętymi drzwiami do kolejnej komnaty stało surowe, plastikowe biurko, zupełnie nieprzystające do otoczenia. Blat mebla zaścielały zwały papierów, górujące nad ustawioną w centrum maszyną do pisania. Jasiński nie odmówił sobie konstatacji, że w oczach patrzącego z bocznej ściany portretu Stanisława Augusta odbijała się widoczna pogarda dla tego obrazu bezguścia.
Za biurkiem siedział mężczyzna w obcisłym mundurze z krótko przystrzyżonymi włosami. Potężne barki, silnie zarysowana szczęka i błyszczący rysem bezwzględności wzrok sprawiały, że wyglądał jak archetypiczny “silny człowiek na koniu”, prowadzący twardą ręką zatrwożony lud przez zawieruchę dziejową. Tak prezentował się Konrad Gabor, prezydent Rzeczypospolitej.
Na widok przybysza Gabor poderwał się z krzesła.
– Witam, panie profesorze. Proszę spocząć. – Wskazał stojące po drugiej stronie biurka siedzenie. – Dziękuję, że przybył pan na wezwanie.
– Prezydentowi się nie odmawia – odparł Jasiński, zajmując miejsce.
Gabor uśmiechnął się.
– Człowiek taki jak pan może odmówić komu zechce. W wieku trzydziestu kilku lat profesura i katedra ekonomii, jeszcze przed Kryzysem sława wybitnego krytyka dotychczas istniejących systemów gospodarczych, a od niedawna najbardziej rozczytywany publicysta.
– Nazbyt mi pan schlebia.
– To nie pochlebstwa, tylko fakty. Przypominam te cechy, bo jak ulał pasują do nowego ministra finansów.
Jasiński pokiwał głową. Niczego innego się nie spodziewał.
– Widzę, że moja oferta nie budzi w panu entuzjazmu – rzucił po chwili milczenia Gabor.
– W istocie, wolałbym pozostać w roli naukowca i swobodnego komentatora. Jak jednak wspomniałem, prezydentowi się nie odmawia. Nie mogę pozostać obojętny, gdy naród wzywa, choć wiem, że nakłada pan na mnie niełatwe zadanie.
– Właśnie ze względu na obecne trudności potrzebujemy kogoś takiego jak pan, profesorze.
Tym razem uśmiech ozdobił twarz Jasińskiego.
– Na pewno zaznajomił się pan z moimi artykułami, krytycznymi wobec działań rządu. Jestem w pełni świadomy aktualnej sytuacji i wiem, jak z niej wybrnąć. Zanim jednak ostatecznie zgodzę się przyjąć ten ciężar na swoje barki, pragnę wyjaśnić pewne wątpliwości.
– Zamieniam się w słuch.
Jasiński milczał chwilę, błądząc wzrokiem po malunku przedstawiającym globus, pod którym szczerzyła się ludzka czaszka.
– Chodzą różne słuchy… – podjął w końcu. – Zanim zgodzę się zostać członkiem rządu, chciałbym zyskać pewność w kwestii natury kataklizmu, jaki nas dotknął. Krążą tak sprzeczne wiadomości, że trudno sobie wyrobić jakiekolwiek zdanie, nie będąc fizykiem.
– Ja także nim nie jestem – przerwał Gabor.
– Owszem, ale z pewnością dysponuje pan zastępem ekspertów godnych zaufania, podczas gdy zwykli, szarzy ludzie zdani są na naukowców snujących wykluczające się wzajemnie dociekania.
– Chyba nie wierzy pan w teorie spiskowe!
– Chciałbym, lecz waga problemu nie pozwala ignorować żadnych, nawet najbardziej absurdalnych z pozoru głosów. Frapującymi są szczególnie dwie kwestie…
– Wiem, o czym pan mówi i chętnie to wyjaśnię – wtrącił znów Gabor, poprawiając się na krześle. – Po pierwsze chodzi panu zapewne o teorię, według której do przebiegunowania nigdy nie doszło, a cały Kryzys został od początku wyreżyserowany przez rząd światowy, masonów, czy też mnie osobiście.
Jasiński skinął głową.
– Otóż, musi mi pan uwierzyć na słowo, że nie jestem masonem, a rząd światowy, o ile mi wiadomo, nie istnieje. Nie mam też takiej władzy, by trzymać w oszustwie cały świat. Na pewno zna pan ludzi, którzy byli poza Polską w ostatnim czasie. Sytuacja naszych sąsiadów jest podobna, o ile nie gorsza. Ponadto problem postępującego zaniku pola magnetycznego poruszano już na wiele lat przed Kryzysem. Niestety, większość artykułów na ten temat pojawiała się w internecie, przez co nie można ich dziś ukazać jako dowodów. Niemożliwe są również jakiekolwiek szczegółowe pomiary, przez co naukowcy poruszają się jak we mgle. Łatwo można się jednak namacalnie przekonać, że wszystkie urządzenia elektroniczne są bezużyteczne. Zapewniam pana, że nie stoją za tym reptilianie, tylko cholerny wiatr słoneczny.
– À propos “cholernego wiatru”… – odezwał się Jasiński.
– To zapewne druga z tych “frapujących kwestii”.
– Tak jest. Niektórzy eksperci twierdzą, że powinniśmy wszyscy jak jeden mąż siedzieć teraz w podziemnych bunkrach.
Gabor siedział chwilę, bębniąc palcami o blat biurka.
– Wspomniałem już, że, tak jak pan, nie jestem fizykiem – podjął wreszcie. – Nie mam pojęcia jaki wpływ na zdrowie mają te walące w nas cząsteczki. Mogę tylko polegać na zdaniu jajogłowych. Sęk w tym, że oni też nie wiedzą nic pewnego. Potrafią tylko stwierdzić, że poprzednie przebiegunowania nie powodowały żadnych masakr wśród populacji homo erectusów, czy jakichś tam innych praczłowieków. Zresztą, czy wyobraża pan sobie w obecnej sytuacji budowę samowystarczalnych, podziemnych bunkrów dla czterdziestu milionów ludzi?
Jasiński pokręcił głową
– Właśnie – ciągnął Gabor. – Pozostaje nam tylko robić swoje i modlić się, byśmy wszyscy nie skończyli z chorobami popromiennymi. Czy rozwiałem pańskie wątpliwości?
– Tak, jest pan uczciwym i odpowiedzialnym człowiekiem, panie prezydencie.
– Dziękuję. – Gabor wstał. Jasiński podążył zaraz w jego ślady.
– Dobrze mi się z panem rozmawiało – przemówił prezydent. – Zapraszam dziś o dziewiętnastej na wręczenie oficjalnej nominacji. Witam na pokładzie naszej chwiejącej się, rządowej tratwy.
***
Posiedzenie rządu odbywało się w dawnym pokoju rady królewskiej. Wchodząc do niego, Jasiński z ulgą zauważył, że za nowy wystrój komnaty odpowiadał ktoś o znacznie wyższym poczuciu smaku od prezydenta. Na środku stał długi stół z ciemnego dębu, który równie dobrze mógłby stać tam od wieków. Z kolei niewielkie biurko stenografisty z psującą całą kompozycję maszyną do pisania ukryto dyskretnie w jednym z zacienionych kątów pomieszczenia.
Jasiński zajął wyznaczone miejsce. Z trudem powstrzymywał opadające powieki. Ostatni tydzień upłynął mu na pracy pełną parą, w której rzadko znajdował czas na sen. Pierwsze kilka dni po otrzymaniu nominacji spędził na przeglądaniu akt pracowników ministerstwa. Musiał usunąć niemało krewnych i znajomych królika, a także zwykłych karierowiczów. Na szczęście nie potrzebował się martwić o zastępstwo. Z racji swego zawodu znał wielu ambitnych oraz utalentowanych młodych ludzi. To pozwoliło mu szybko zbudować zespół, z którym przystąpił do analizy stanu gospodarki państwa i wynajdywania remediów na jej rozmaite dolegliwości. Przeglądając po raz ostatni przyniesione ze sobą dokumenty, profesor stwierdził z zadowoleniem, że dobrze przygotował się do swojego pierwszego posiedzenia rady ministrów.
– Panowie, zaczynajmy. – Głos prezydenta oderwał Jasińskiego od rozmyślań.
Profesor rozejrzał się po sali. Przy stole siedziało kilkunastu ludzi: prezydent na zdobionym krześle u szczytu, po bokach zaś kilku ministrów wraz z asystentami. Jasiński dokonał pobieżnej oceny nowych współpracowników. Część z nich stanowili ubrani w mundury wojskowi, niezawodnie lojalni zausznicy Gabora. Większą uwagę przyciągali cywile. Profesor starał się odczytać z beznamiętnych twarzy, którzy z nich są podobnymi mu technokratami czy też stronnikami prezydenta, a którzy pospolitymi kondotierami politycznymi.
To wróżenie z fusów przerwał Jasińskiemu zastępca Gabora, przysadzisty mężczyzna w mundurze pułkownika, który rozpoczął referat na temat sytuacji ekonomicznej kraju.
– Nie jest tak dobrze, jak mogłoby się wydawać. Oczywiście, po okresie Kryzysu, okresie, w którym nagły blackout uwięził tysiące ludzi w ich biurach, w wagonach metra i tramwajów, po czasie gwałtownych przewrotów społecznych, po tych zdarzeniach chwila obecnej stabilizacji wydaje się niemal idylliczna. Nie możemy jednak ulegać tym złudzeniom.
Jasiński zakonotował sobie w pamięci, by nie oceniać ludzi prezydenta po mundurze. Styl pułkownika zdecydowanie nie przypominał języka koszarowego trepa.
– Organizacja pracy nadal pozostawia wiele do życzenia – kontynuował wojskowy. – Szczególnie krytyczną kwestią jest tu żywność. Produkcja nawet nie zbliżyła się do poziomu sprzed Kryzysu. Warunki transportu nie pozwalają liczyć na import z zagranicy. Jeżeli nie podejmiemy natychmiastowych działań, grozi nam klęska głodu.
– Co proponujesz? – przerwał prezydent.
– W miastach pozostaje wciąż bezczynna znaczna część dawnych pracowników sektora usług. Kierunki, w których posiadają kwalifikacje, są dziś całkowicie bezwartościowe. Dotyczy to zwłaszcza branży IT. Zarazem to grupa najbardziej roszczeniowa, która żyje z rządowej pomocy i jednocześnie pozostaje szczególnie podatna na antyrządową agitację. W mojej ocenie należy jej przedstawicieli skierować do pracy na roli, gdzie potrzeba niewykwalifikowanych pracowników jest bardzo duża.
– Pytanie, czy zechcą wziąć się do takiej roboty – rzucił ktoś.
– Jeśli nie, koniecznym będzie użycie przymusu – odparł niewzruszony pułkownik. – Tym ruchem upieczemy od razu kilka pieczeni na jednym ogniu. Wzrośnie produkcja żywności, ograniczona zostanie skłonność do rozruchów w miastach, a pomoc rządowa zacznie trafiać wyłącznie do tych naprawdę potrzebujących. Takie jest moje zdanie, jednak z pewnością wszyscy chętnie poznamy opinię pana profesora. – Skłonił się Jasińskiemu, po czym usiadł.
– Bardzo proszę, profesorze – odezwał się prezydent.
Jasiński zamrugał kilka razy, by odgonić senność. Wstał, starając się przybrać możliwie żywy wyraz twarzy.
– Szanowni panowie – zaczął. – Co do zasady zgadzam się ze stanowiskiem mojego przedmówcy. Pragnę jednak zwrócić państwa uwagę na kilka niuansów, które oceniam w nieco odmienny sposób. Owszem, głód pozostaje rzeczywistym zagrożeniem, owszem, rolnictwo, pozbawione na skutek kryzysu nowoczesnych maszyn, potrzebuje rąk do pracy. Nie powinniśmy jednak w mojej opinii skupiać się wyłącznie na tym sektorze. Gospodarka to system naczyń powiązanych, na jednym działaniu cały układ zyskuje w jednych miejscach, tracąc w innych. Kierując wszystkich do orki, skrzywdzimy inne pola działania. Do budowy traktorów nie potrzebujemy elektroniki, musimy więc możliwie prędko stworzyć przemysł mogący nam ich dostarczyć.
Powiódł wzrokiem po zebranych. Zdawało się, że wszyscy słuchają go z zainteresowaniem. To dodało profesorowi otuchy.
– Pan pułkownik wspomniał o transporcie. To prawda, teraz nie działa, ale właśnie dlatego powinniśmy jak najszybciej uruchomić kolej parową. Wprawdzie większość naszych sąsiadów pogrążona jest w uniemożliwiającym większą wymianę towarów chaosie, komunikacja przyda się jednak także na rynku wewnętrznym. Z powyższych powodów proponuję nie kierować całości zasobów ludzkich na wieś, ale rozdzielić je odpowiednio między wyznaczone sektory.
Odetchnął. Przyszedł czas na najbardziej drażliwą część.
– Nie sądzę również, aby wskazanym było stosowanie przymusu i w ogóle centralnego planowania. Chcę jasno zaznaczyć, że nie jestem żadnym liberalnym doktrynerem i jak najbardziej uznaję, iż interwencjonizm państwowy w chwilach tak kryzysowych jak obecna, gdy zmuszeni jesteśmy budować na ruinach i zgliszczach, jest jedynym rozsądnym wyjściem. W imieniu mojego resortu zobowiązuję się do opracowania wytycznych dla rozbudowy rolnictwa oraz przemysłu, a także listy potrzeb w tych sektorach. Ale z niewolnika nie ma pracownika. Plan powinien jak najszybciej zostać w pełni przedstawiony do wiadomości społeczeństwa. George Symington, bohater znanej państwu być może powieści, powiadał, że z braku chleba trzeba ludziom dać narkozę. Ja myślę przeciwnie. Dajmy im prawdę, nawet tę najgorszą, a oni już zadbają o chleb dla siebie, choćby wymagało to niewidzianych dotychczas w świecie wysiłków. Wierzę, że obywatele sami, ze względu na poczucie obowiązku i dobra wspólnego, chętnie ruszą do pracy, o ile ktoś im tylko wskaże drogę. Skierują się do sektorów wybranych przez siebie według własnych potrzeb, możliwości i zainteresowań, przez to zapewniając większą wydajność swych wysiłków. Taki naturalny proces pozwoli nam uniknąć błędów, które mogłoby przynieść ręczne sterowanie, a także zwiększy społeczną solidarność i zaufanie do rządu.
Usiadł, wpatrując się w prezydenta. Gabor bębnił chwilę palcami w stół, wreszcie przemówił:
– Bardzo panom dziękuję. Plan zarysowany nam przez pana pułkownika uważam za dobry, ale jeszcze lepszy będzie on z poprawkami pana profesora. Dlatego, zgodnie z pańską sugestią, profesorze, pana resort zajmie się przygotowaniem szczegółowego planu podniesienia zarówno rolnictwa, jak i przemysłu. Następnie ministerstwo spraw wewnętrznych przeprowadzi rozdział pracowników pomiędzy te sektory.
Przez salę przebiegł szmer. Jasiński siedział jakby ugodzony młotem. Prezydent pozornie zaakceptował plan, upokarzając przed wszystkimi ministra pominięciem jego postulatu. Nie tak profesor widział swoją rolę w rządzie. Już podnosił się, by zaprotestować, ale tymczasem Gabor przeszedł do następnego punktu posiedzenia, ignorując zupełnie Jasińskiego.
Zebranie trwało jeszcze półtorej godziny. Przy poruszanych kolejno tematach profesor próbował jeszcze kilkukrotnie przebić się z postulatem liberalizacji metod rządu, pozostało to jednak bez echa.
W końcu posiedzenie dobiegło końca. Prezydent podziękował ministrom, a ci powstali, kierując się ku wyjściu. Jasiński ruszył w przeciwną stronę, podchodząc do Gabora.
– Panie prezydencie, czy mógłby pan poświęcić mi jeszcze chwilę w rozmowie na osobności?
Gabor skinął głową.
– Oczywiście, przejdźmy do mojego gabinetu.
Po kilku minutach znaleźli się ponownie w dawnej garderobie, przy urągającym powadze miejsca plastikowym biurku.
– Słucham, panie profesorze – przemówił prezydent, gdy usiedli.
Jasiński wziął głęboki wdech. Jego wzrok znów padł na obraz z czaszką, szczerzącą się w szyderczym uśmiechu.
– Panie prezydencie, gdy poprzednio rozmawialiśmy, mówił pan, iż rząd potrzebuje mnie dla podźwignięcia krajowej gospodarki.
– Bo tak rzeczywiście jest.
– Nie mogę jednak wypełniać tego zadania, skoro nie przyjmuje pan moich opinii.
– Wszystkie pańskie opinie niewykraczające poza dział gospodarczy zostały przyjęte.
Jasiński zmarszczył brwi.
– Przepraszam, ale nie uwzględnił pan moich obiekcji, co do stosowania przymusu. Muszę raz jeszcze zdecydowanie zaprotestować przeciwko takim zakusom rządu wobec wolności osobistej obywateli.
– Jak powiedziałem, zakres tej, jak pan ją nazwał, “wolności osobistej”, nie należy do kompetencji pańskiego resortu. Pan, profesorze, ma stworzyć plan dla naszej ekonomii. Metody jego wdrożenia proszę zostawić innym.
– Ależ metody nie da się oddzielić od planu! – niemal krzyknął Jasiński, zrywając się z krzesła.
Przez chwilę milczał, dysząc, wpatrzony wprost w oczy Gabora. Gdy zdołał opanować nieco nerwy, podjął spokojniejszym, ale stanowczym głosem:
– Panie prezydencie, muszę wyrazić, być może niezbyt skromną, ale za to szczerą opinię, że jestem częścią intelektualnej elity tego narodu. Jako taki nie mogę się ograniczyć jedynie do wąskiego pola, jakie pan próbuje mi narzucić. Tkwi we mnie głębokie przekonanie, że zdrowe finanse są podstawą zdrowej gospodarki, a ta z kolei podstawą zdrowego społeczeństwa. Moim nadrzędnym celem, jako obywatela i jako ekonomisty, jest podźwignięcie całego narodu.
Gabor chciał coś powiedzieć, ale Jasiński nie dopuścił go do głosu:
– Dziś nastała historyczna chwila dla sprawy narodowej. Jeszcze kilka lat temu myśleliśmy, że jest ona już stracona, pogrzebana, że śmierć jej zadały globalizacja oraz dywersja ideologiczna naszych wrogów, nasycających zdrowy pień społeczeństwa truciznami konsumpcjonizmu i permisywizmu. Kryzys jednak zmienił wszystko. Środki globalnej komunikacji znikły, odcinając nas od obcych wpływów. Ułuda niezachwianego dobrobytu prysnęła jak bańka mydlana, a trudne warunki życia przypominają o wartości pracy i tradycji. Dzisiejszy dzień jest czasem nie na państwowy zamordyzm, ale na spokojne budowanie w narodzie poczucia wspólnoty i budzenie go do wolnego, świadomego życia.
Umilkł, spoglądając z nadzieją na Gabora. Natrafił jednak na pełne szyderstwa spojrzenie prezydenta.
– Zabrakło już panu pustych frazesów? – wycedził Gabor. – Niech pan spojrzy na siebie. Siedzimy tu we dwóch, a pan przemawia do mnie jakby był na wiecu. Oczywiście, wolny, świadomy naród to piękna idea. Pan jako publicysta może sobie pozwolić na takie szybowanie pośród wzniosłych myśli, ale ja jestem dyktatorem i muszę się trzymać twardych realiów. Nie mamy społeczeństwa, dobrze pan o tym wie. Świadomi obywatele stanowią margines. Reszta to zwykłe bydło, odurzone świecidełkami, a teraz głośno muczące, bo w żłobie zabrakło siana i nie ma nikogo, kto mógłby go dorzucić. Bydło zaś potrzebuje bata. Inaczej nie weźmie się do roboty.
– Naprawdę takie ma pan wyobrażenie o Polakach? – zapytał cicho Jasiński.
– Tak – odpowiedział krótko Gabor, unikając wzroku rozmówcy. – Rozumiem, nawet podzielam pańskie marzenia, ale z tą hałastrą ich spełnienie jest niemożliwe.
– “Ile mógłbym zrobić, gdybym rządził innym narodem”. Wie pan, czyje to słowa?
– Wiem.
– I chce pan przechodzić znowu przez to samo? Przez Brześć, Berezę?
– Jeśli sprawa będzie tego wymagać…
– Jaka sprawa? – przerwał profesor.
– Jeśli sprawa będzie tego wymagać, jestem gotów na konieczne ofiary – dokończył Gabor.
– Szkoda tylko, że nie będą to pańskie osobiste poświęcenia, ale innych. – Jasiński uśmiechnął się smutno. – Muszę wobec tego ostrzec pana prezydenta, że istnieją Rubikony, których za panem nie przekroczę.
– Czy mam to rozumieć jako dymisję?
– Jeszcze nie, ale proszę zachować świadomość, że ta ewentualność wisi w powietrzu.
Profesor spojrzał na Gabora. Nie potrzebował nadmiernej przenikliwości, by spostrzec, że prezydent wprost wrze gniewem. Twarz jego poczerwieniała, pięści drżały, zaciśnięte tuż nad biurkiem. Przypominał modliszkę, która szykuje się do chwycenia szponami ofiary. Mimo to jednak w pełni panował nad sobą.
– Dziękuję za szczere słowa, będę o nich pamiętał – oznajmił sucho. – Sądzę, że wyczerpaliśmy temat. Czeka mnie jeszcze kilka zajęć, a i panu nie brak przecież obowiązków do wykonania.
Jasiński milcząco skinął głową, po czym opuścił komnatę.
***
Mimo chłodnej pogody Łazienki tętniły życiem. Jasiński nie potrafił stłumić uczucia niezadowolenia. Liczył, że w środku dnia, w godzinach pracy, park będzie świecił pustkami. Z trudem opędzał się od myśli, iż Gabor miał rację, pomstując na szerzące się w narodzie nieróbstwo. Rozsądek jednak nakazywał wyrozumiałość dla tych ludzi. Skoro natura odebrała bezwzględnie internet, telewizję i gry komputerowe, nie powinno budzić zdziwienia, że nawet wśród zimnych powiewów nęcącą rozrywką stała się nagle rekreacja na świeżym powietrzu.
W końcu jednak profesor dotarł do mniej uczęszczanej części parku. Wkroczywszy na wiodącą przez zarośla alejkę, ruszył na umówione miejsce spotkania. Minął popiersie Mochnackiego, zbliżając się do niewielkiego mostku. Tu ujrzał idących naprzeciw niego dwóch wojskowych, widomy znak czuwającej władzy prezydenta. Jasiński, mimo świadomości, że podobna reakcja zakrawa o absurd, podchodząc do żołnierzy poczuł uderzającą do głowy adrenalinę. Stłumił jednak paraliżujący stres i ruszył hardo naprzód. Mundurowi przeszli obok niego, nie poświęcając mu najmniejszej uwagi. Odetchnął z ulgą. Jedną z zalet upadku środków masowego przekazu pozostawał fakt, iż twarze członków rządu straciły rozpoznawalność wśród przeciętnych przechodniów.
Wkroczywszy na mostek przystanął, oparł się o barierkę i skupił na obserwacji ciemnej tafli wody. Ogarnęła go nostalgia. Jeszcze kilka lat temu natrafiłby w tym miejscu na wesołą gromadę kolorowych kaczek, a jego skórę obsiadałyby roje żądnych krwi komarów. Niestety, wpływ Kryzysu nie ograniczał się do świata ludzi. Brak pola magnetycznego odbijał się negatywnie na zdolności ptaków i owadów do nawigacji w locie, co prędzej czy później przyprawiało je o śmierć. Tak przynajmniej tłumaczyli regres populacji tych istot naukowcy.
Profesor nie oszczędził sobie refleksji, że podobny los czeka zapewne ludzkość. Ona również zdawała się błądzić, jakby straciła z oczu cel egzystencji i nie potrafiła go na nowo odkryć. Jeśli nie zdoła szybko znaleźć wolnego od zaburzeń przez nowe warunki kompasu, musi w końcu wykonać o jeden krok za dużo w złą stronę i stoczyć się w przepaść bez dna.
Z tych niewesołych myśli wyrwało Jasińskiego ukłucie niepokoju. Stał już jakiś czas w umówionym miejscu, a Semiradzki nadal się nie zjawiał. Profesora znów naszły wątpliwości, czy słusznie uczynił, obdarzając tego człowieka zaufaniem.
Wygląd ministra bezpieczeństwa już na pierwszy rzut oka nie budził dobrego wrażenia. Chuda sylwetka oraz zapadnięta twarz, wstrząsane ciągłymi konwulsjami, upodobniały Semiradzkiego do wijącego się węża.
Minister zwrócił uwagę Jasińskiego od początku posiedzenia rządu, konkretnie zdumiał profesora jego brak munduru. Zastanawiało Jasińskiego, czemu Gabor powierzył tak kluczowy resort cywilowi. Pytanie to powróciło gdy wzburzonego, wracającego z rozmowy z prezydentem profesora zaczepił na placu Zamkowym Semiradzki.
– W pełni podzielam pańskie zdanie, profesorze – mówił bezpieczniak, wiodąc Jasińskiego spacerowym krokiem między kamienicami Starówki. – Uważam, że rząd popełnia ogromny błąd, nie wierząc w samodzielność zwykłych ludzi. Od dłuższego czasu staram się temu bezskutecznie przeciwdziałać. Teraz widzę, że znalazłem sojusznika.
Profesor tymczasem rozważał, czy powinien otworzyć się przed Semiradzkim. Obawiał się prowokacji, a ponadto wstrząsające co chwila ciałem rozmówcy drgawki budziły w nim mimowolne obrzydzenie. W końcu jednak zdecydował, że gra jest warta świeczki i postanowił zaryzykować.
Obaj zgodzili się, że delikatność problemu wymaga bardziej ustronnego miejsca. Umówili się na następny dzień w Łazienkach, z dala od natrętnych uszu.
Jasiński czekał już jednak na mostku dobry kwadrans, a Semiradzki wciąż się nie pojawiał. Niepokój profesora rósł. Zaczął analizować każde słowo, wypowiedziane w czasie rozmowy z bezpieczniakiem. Czy któreś z nich mogło wystarczająco skompromitować go w oczach prezydenta? Zdawało mu się, że nie. Z drugiej jednak strony być może sama gotowość do poufnych rozmów z innymi członkami rządu spełniała w pojęciu Gabora znamiona spisku.
Ostatecznie jednak Jasiński mógł z ulgą otrzeć pot z czoła. Ujrzał Semiradzkiego. Szedł sam, bez obstawy agentów gotowych do aresztowania niedoszłego buntownika.
– Proszę wybaczyć moje spóźnienie, profesorze.
– Napędził mi pan stracha. – Jasiński uśmiechnął się, podając ministrowi rękę.
– Myślał pan, że wystawiłem pana do odstrzału? – Twarz Semiradzkiego wykrzywiła się w grymasie, który również chyba miał uchodzić za uśmiech. – Pozostawmy jednak żarty na boku. Jestem tu na pana rozkazy, profesorze.
– Sądziłem, że nasze stosunki będą opierać się na równorzędnej współpracy?
– To niemożliwe. Myślę, że obaj jesteśmy świadomi, iż w Polsce konieczna jest zasadnicza zmiana rządu…
– A do tej nie dojdzie bez wymiany przywódcy…
– Właśnie. Zamach stanu zaś potrzebuje głośnego nazwiska, które pociągnie ludzi. Ja się do tej roli nie nadaję. Pan to co innego. Jest pan profesorem, specjalistą w swojej dziedzinie, w dodatku zyskał pan ostatnio popularność swoją krytyką Gabora. Ledwo co wszedł pan do gabinetu, więc nikt też nie będzie pana traktował jako człowieka systemu.
Jasiński pokiwał głową.
– Ma pan rację – przemówił. – Nie będę jednak tylko pozował na przywódcę ruchu, ale zamierzam być nim również faktycznie.
– To zrozumiałe.
– Doskonale, zatem zgadzamy się w kluczowych punktach. Przejdźmy więc do szczegółów. Przewrót potrzebuje bazy. Czy ufa pan podległym sobie służbom?
– Oczywiście, sam je przecież stworzyłem. Gabor opiera się na wojsku, ode mnie oczekuje tylko utrzymania porządku, głębiej nie wnika. Dzięki temu udało mi się stworzyć nie tylko sieć informatorów, ale też dobrze uzbrojone oraz lojalne oddziały prewencji.
– Dobrze, obawiam się jednak, że to może nie wystarczyć. Co z wojskiem? Wiem, że są w nim elementy nieprzychylne Gaborowi.
Semiradzki namyślał się przez chwilę.
– Z pewnością – podjął wreszcie. – Dotyczy to jednak raczej pojedynczych oficerów, których potencjalne reakcje i tak trudno przewidzieć. Zresztą, kluczowa jest stolica, a tu Gabor trzyma wiernych sobie ludzi.
– Jakie więc jeszcze mamy karty? Zagranie samych służb przeciw wojsku brzmi jak bardzo ryzykowna impreza.
– Ulica. Rozruchy odciągną uwagę rządu, co pozwoli opanować nam strategiczne punkty niewielkimi siłami. Utrzymuję kontakty z różnymi radykałami. Wraz z odradzającym się przemysłem powrócili i socjaliści w dawnym stylu, z kolei anarchoprymitywiści przyciągnęli do siebie środowiska ruchów ekologicznych sprzed Kryzysu. Są też inne, mniejsze grupki, mogące jednak być w razie potrzeby bardzo hałaśliwymi. Bez wątpienia dadzą radę wywołać w odpowiedniej chwili zamieszki.
Policzki Jasińskiego owionął chłodny wiatr. Profesor podniósł głowę, obserwując szeleszczące liście. Przez dłuższy czas milczał, namyślając się. Czy miał prawo rozbudzać demony, które dawno już powinny spoczywać na śmietniku historii? Z drugiej strony, czyż nie było jego obowiązkiem przeciwstawienie się zgubnej polityce Gabora? A jakże mógł tego dokonać bez dostatecznych sił, porywając się z motyką na słońce?
Pokręcił głową.
– Nie, to nie jest moment na uświęcanie środków – oznajmił. – Przewrót ma przynieść stabilizację, nie będziemy zatem mogli rozpocząć rządów od rozprawy z niewygodnymi sojusznikami. Współpracując zaś z nimi musielibyśmy wprowadzić część ich postulatów, a to zupełnie nie wchodzi w grę.
Spojrzał na Semiradzkiego. W chytrych oczkach doświadczonego bezpieczniaka dojrzał błysk dezaprobaty dla podobnych skrupułów. Mimo to jednak Semiradzki skinął niemrawo głową, krzywiąc się przy tym niemiłosiernie.
– Mogę jednak sprokurować jakieś zamieszanie pośród studentów – ciągnął Jasiński. – To chyba nie zaszkodzi?
– Absolutnie nie.
– Dobrze, idźmy zatem dalej. Rozumiem, że mogę zdać się na pana, jeśli chodzi o stronę, powiedzmy, “techniczną” przewrotu?
Semiradzki ożywił się.
– Tak jest. Plan zamachu stanu jest już od dłuższego czasu gotowy. Znają go moi najbardziej zaufani ludzie, reszta o wszystkim dowie się w ostatniej chwili.
Jasiński przytaknął z aprobatą.
– W następny weekend prezydent wyjeżdża na krótki, dwudniowy urlop – kontynuował Semiradzki. – Zadbamy o to, aby powrócił jako już były prezydent. – Na twarz ministra znów powrócił grymas pełniący rolę uśmiechu.
– Podoba mi się ten plan – odparł profesor. – Ja ze swej strony zajmę się sferą propagandową. Trzeba będzie przygotować manifest do narodu, by uspokoić sytuację. Musimy też przekonać garnizony i administrację poza Warszawą, by podporządkowały się naszej władzy. No i trzeba zacząć kaptować członków przyszłego rządu.
– Mamy już dwóch.
– To prawda… Myślę, że to wszystko, jeśli chodzi o główne zagadnienia. Został nam tydzień na przygotowania. Czy możemy spotkać się tu jutro, by omówić postępy i dalsze szczegóły planu?
– Oczywiście. Cieszę się, że mogę z panem współpracować, profesorze.
Semiradzki chciał się już oddalić, ale Jasiński chwycił go za ramię.
– Panie ministrze, dlaczego pan to robi? – zapytał, patrząc rozmówcy prosto w oczy.
Twarz Semiradzkiego wykrzywił grymas.
– Nie ufa mi pan, bardzo dobrze. Skoro jednak pan pyta, profesorze, będę szczery. Nie podzielam pańskich wzniosłych ideałów. Uważam, że są one dla niebieskich ptaków, którym brak poważniejszych zmartwień, a mi bardziej przystoi trzymać się ziemi. To jednak, iż jestem cynikiem i egoistą, nie znaczy, że nie obchodzi mnie los ogółu. Jeśli pozwolę Gaborowi zniszczyć ten kraj, gdzie będę żył? Co jak co, ale emigrację Kryzys wyjątkowo utrudnił. Tak więc, choć z różnych pobudek, mamy póki co, profesorze, całkowicie zbieżne interesy.
– Dziękuję za otwartość. Teraz jestem spokojny, choć dogryzł mi pan nieco tymi “niebieskimi ptakami”.
Pożegnali się, po czym Semiradzki ruszył w kierunku Świątyni Egipskiej. Jasiński stał jeszcze przez jakiś czas na mostku. Przyglądając się pokracznym krokom ministra bezpieczeństwa, rozważał, czy nie popełnił właśnie największego błędu w życiu.
***
Za oknem panowała niepodzielnie noc. Mrok w pokoju Jasińskiego rozświetlał wyłącznie nikły blask przykręconej lampy naftowej. Profesor siedział w głębokim fotelu, zatopiony w myślach. Na biurku przed nim leżał stosik zabazgranych kartek, zawierających gotowe przemówienie. Planował wygłosić je następnego dnia, a także podać do druku wszystkim gazetom. Aby uciec przed nerwami przez cały dzień wertował ów manifest wciąż na nowo, dokonując kolejnych poprawek. W końcu jednak zmorzyło go to zajęcie.
Z wpółprzymkniętymi oczami zastanawiał się, co czuł Piłsudski owego maja, czekając na wieści z frontu walk w Warszawie. Tak samo zależał od innych, zdając się na Orlicz-Dreszera. Tak samo tamten przewrót chwiał się na ostrzu noża. Każda chwila zwiększała szansę na przybycie Wielkopolan albo Sikorskiego, a w takim wypadku niedoszły dyktator skończyłby w celi, a może i gorzej jeszcze. A jednak… A jednak wtedy wygrał.
Ta myśl nie uspokoiła Jasińskiego. Czuł, jak po czole ściekają mu strumyczki potu. Z początku wszystko szło jak z płatka. Gabor wyjechał ze stolicy otoczony cichą opieką agentów Semiradzkiego. Niedługo później minister bezpieczeństwa osobiście doniósł profesorowi o pierwszych sukcesach. Policji udało się z zaskoczenia zaaresztować większość członków rządu, podczas gdy głośny protest popierających Jasińskiego studentów odciągnął uwagę wojskowego garnizonu. Później jednak sprawy zaczęły się komplikować.
Około południa do skromnego mieszkania profesora dobiegły suche odgłosy strzałów. Plan szybkiego rozbrojenia wszystkich posterunków musiał spalić na panewce. Strzały jednak nie ustawały, walka więc trwała widocznie dalej. Niestety, przestały dochodzić jakiekolwiek wieści. Profesor siedział więc, rzucony samotnie na pastwę dręczących go niepokojów.
Od kilku godzin strzelanina ucichła. Mimo to nie zjawiał się żaden zwiastun tryumfu bądź klęski.
Wreszcie uszu Jasińskiego dobiegło ciche pukanie do drzwi.
Aktem woli wstrzymał się od skoczenia na równe nogi.
– Proszę wejść.
Drzwi rozwarły się i do pokoju wkroczył młody sekretarz profesora. Jasiński spojrzał na niego ożywiony.
– Jakie wieści?
Gdy chłopak zbliżył się do profesora, na jego twarz padło światło lampy. Na jej widok tląca się w sercu Jasińskiego iskierka nadziei natychmiast zgasła.
– Powiedzże coś! Przegraliśmy? – krzyknął profesor.
Blady jak trup asystent nie odpowiedział, unikając wzroku zwierzchnika. Bez słowa położył na biurku jakieś zawiniątko, po czym prędko wycofał się z powrotem za drzwi.
Jasiński podkręcił światło lampy. Na stole leżała świeżo wydrukowana gazeta. Jej pierwsza strona krzyczała wielkimi literami: “Próba przewrotu udaremniona!”. Profesor opadł z powrotem na fotel. A więc wszystko skończone. Cały dzień spędził na pisaniu triumfalnego przemówienia, a powinien był opracowywać nad mową obronną.
Podniósł gazetę, by dowiedzieć się jeszcze jakichś szczegółów, zanim po niego przyjdą. Jednak w tym momencie dostrzegł, że pod nią leżało coś jeszcze – pistolet. Wziął go do ręki. Sprawdził, broń była nabita. Zaczął ważyć ją dla zabawy w dłoni, myśląc przy tym zadziwiająco chłodno.
A więc zrobił na Gaborze o tyle dobre wrażenie, że zasłużył na honorową śmierć. Prawdopodobnie jego nazwisko nie padało nawet w relacji z nieudanego zamachu. Zapewne dopiero w wydaniu wieczornym ukaże się wzmianka o tragicznym zejściu z tego świata popularnego ministra, kto wie, może ujawnione zostanie nawet, że zabili go buntownicy. Ta myśl bawiła Jasińskiego. Żałował, że nie pozna inwencji twórczej propagandystów Gabora.
Odłożył pistolet i ponownie zatonął w fotelu. Nie, nie pozwoli prezydentowi rozprawić się z sobą tak łatwo. Nie interesowało go w tej chwili, dlaczego zamach się nie powiódł. Być może Semiradzki okazał się zdrajcą albo to sam Gabor od początku do końca kontrolował ich ruchy, prowokując wybuch w dogodnym dla siebie momencie. To jednak nie było już ważne. Profesor nie chciał ginąć w ciszy, pragnął przemówić jeszcze raz, wstrząsnąć sumieniem narodu, wydać swój łabędzi śpiew. Do tego jednak potrzebował trybuny. I Gabor musiał mu tę trybunę dać, choćby nawet w czasie pokazowego procesu.
Siedział tak, czekając, aż ktoś w końcu znudzi się nasłuchiwaniem odgłosu strzału.