Policyjny lizak. Zakląłem pod nosem – to już drugi raz w tym tygodniu! Zjechałem na bok, wyjąłem ze skrytki pięciodolarowy banknot, wysunąłem przez uchylone okno.
Wystarczyło, dzisiejsza gnida okazała się umiarkowanie chciwa. Cholerne mętne przepisy! Niektóre kwestie wyglądały inaczej w ukraińskim kodeksie drogowym, a inaczej w rosyjskim. Niejasny status Sewastopola zapewniał policjantom wiecznie bijące źródło dochodów.
A dla mnie i tak powinny panować prawa Chersonezu. Wtedy pluskwy zabijano, a nie karmiono dolarami. Włączyłem się do ruchu. Zależało mi na czasie – dzisiaj zaczynało się coroczne spotkanie z przyjaciółmi – ale ani myślałem przekraczać dozwolonej prędkości.
Ostatnie sprawdzenie, czy wszystko gotowe. W pamięci odhaczałem pozycje z listy: dzieci – u teściów, Natasza – w łazience, kończy makijaż, zakąski – pierwsza partia na stole, druga w lodówce, co ma być na ciepło – w garnkach i piekarniku, wódka – na tarasie. Wolałbym wino i to rozcieńczane wodą, ale Ilia upierał się, że trunkami poniżej dwudziestu procent można co najwyżej leczyć kaca. Muzyka! Nastawiłem radio na stację nadającą stare hity z niewielką domieszką reklam. Jak na sygnał – zabrzmiał dzwonek do furtki.
– Natasza! Pośpiesz się, już są! – krzyknąłem i poszedłem wpuścić gości.
W ogródku powiało chłodem, chyba nawet było odrobinę poniżej zera. Przed bramą stał Alosza z ogromnym bukietem kwiatów, Ilia wyjmował skrzynkę wódki z bagażnika taksówki – zielonkawej, co najmniej dwudziestoletniej łady.
– Ilia, a ty znowu drewno do lasu przywiozłeś?
– Przyda się, zimno dzisiaj – odparł, przeciskając się bokiem przez furtkę. Z jego barami i w zimowym szynelu przodem mógłby się nie zmieścić. – Do trzydziestki grzeje żona, po trzydziestce wódka. Zdrastwuj, Enejaszka.
– A gdzie Dobrynia?
– Nikitycz niby stary i mądry, a głupi. Znowu udowodnił jakiemuś generałowi, że raczy gadać bzdury, więc cofnęli mu przepustkę – wyjaśnił Alosza. – Jutro dołączy. Gdzie się podziewa nasza urocza gospodyni?
– W domu czeka. Wchodźcie, wchodźcie.
Kiedy usiedliśmy przy stole, Natasza przydźwigała wazę barszczu, dołożyła dzbanuszek śmietany, po czym wycofała się do kuchni. Tak wcześniej ustaliliśmy – ona donosi kolejne potrawy, ale poza tym nie bierze udziału w spotkaniu. Mnie to pasowało – przypominało sympozjony z czasów młodości, a żona wolała samotność niż, jak to określała, lepkie jak pajęczyny spojrzenia Aloszy. Nawet zaproponowała, żebym zabrał gości do jakiejś restauracji, ale odmówiłem. Gdy spotykaliśmy się w Rosji – w Murmańsku, Rostowie czy Riazaniu – zawsze zapraszano mnie do domu, niejako dopuszczano do rodzinnego ogniska. Jakże mógłbym w zamian zaoferować usługi kupione u kelnera i kucharza? Co powiedziałby na to Zeus Ksenios, opiekun gościnności?
Po zupie przyniosłem z tarasu kilka butelek i przystąpiłem do nalewania. Gdzie tylko mogłem, trzymałem się odwiecznych zwyczajów. Dwa litry wódki wylądowały w kraterze, ledwie zakrywając dno. Symbolicznie zamieszałem. Kiedyś tym wszystkim zajęliby się wyznaczeni ludzie, ale co zrobić? Po raz nie wiedzieć który w myślach zacytowałem ubolewania Kratesa: „Gdy nie wolno niewolnika mieć pod groźbą kary, Sam ma sobie usługiwać człowiek, nawet stary?”. Dzbankiem poprzelewałem alkohol do rytonów. Oczywiście przy tych gościach wybrałem te czarnofigurowe, z podstawkami. Sobie obficie chlupnąłem soku pomarańczowego z miniaturowej hydrii. Nikt nie potrafiłby pić na równi z rosyjskimi bohaterami.
Jak zwykle, Alosza zaczął kpić ze zbyt dużych kielichów, ale Ilia mnie wsparł:
– Nie zrzędź, Loszka, taki już przywilej gospodarza, żeby wybrać naczynia. Zresztą, sto wiorst nie droga, sto rubli nie pieniądz, sto gram nie wódka.
Strząsnąłem kilka kropel dla Dionizosa. Ilia się skrzywił. Nigdy nie wiedziałem, czy bardziej boli go marnowanie alkoholu, czy składanie ofiar bogom innym niż jego.
W radiu Ałła skończyła „Biełyje rozy”, ustąpiła sceny „Lambadzie”. W rytm skocznej melodii wypiliśmy za spotkanie.
– Opowiadajcie, co tam się u was działo! – zarządziłem. – Dosłużyliście się wreszcie stopni generalskich?
– A po co one komu? – odpowiedział Alosza.
– Sztabsoficery, oto najlepsze miejsce dla takich, jak my – poparł go Ilia. – Pułkownik jeszcze dowodzi pułkiem, ale generał to już w ogóle prochu nie wącha, tylko całuje się z politykami…
– …co stanowi zajęcie tyleż niebezpieczniejsze, co mniej przyjemne – wszedł mu w słowo Alosza.
– A jak rosną wnuki? – dopytywałem się.
Wkrótce wypiliśmy za zdrowie wnuków oraz pierwszego prawnuczka Ilii i jego aktualnej żony, potem jeszcze za egzaminy studiujących wnucząt, za awanse w pracy ich rodziców…
Natasza dołożyła zimnych zakąsek, wzrokiem spytała, czy już podawać pielmieni – nie, za chwilę – znowu zniknęła.
Do wtóru „Nas nie dogoniat” ponarzekaliśmy na brak szacunku młodzieży dla najstarszego pokolenia, na świat pogarszający się z dnia na dzień i odbiegający od fundamentalnych wartości… To już nie wiek żelaza, tylko plastiku, jednorazówek i śmieci.
– Wszystko teraz nie takie… – westchnąłem. – Skąd wziąć „twarz, która tysiąc okrętów wyprawiła na morze”?
– O, taka twarz ciągle istnieje. – Alosza uśmiechnął się krzywo. – Jej właścicielem jest Franklin.
– Jaka Franklin? – Ilia zmarszczył krzaczaste brwi.
– Aretha? – zdziwiłem się. – No, niebrzydka, ale żeby aż wojny zaczynać…
– Oj, chyba dawno stu dolarów nie widzieliście!
Na stół wjechała micha gorących pierogów, tłumiąc śmiechy i hamując sprzeczki. Zaszczękały sztućce, zapachniało mięsem doprawionym czosnkiem.
W błogi nastrój uczty wdarł się Queen z pytaniem „Who wants to live forever?”.
– Tylko kompletny idiota! – odwarknąłem.
Alosza porwał pilota, wdusił czerwony guzik, przerywając Freddiemu w pół słowa. Ilia nalał do rytonów.
– Na pohybel Ahaswerusowi!
Czysta wódka paliła w przełyku, ale nie zważałem na to – niektóre toasty trzeba spełniać do dna.
Młody byłem, głupi, dałem się namówić staremu Żydowi na kupno sposobu Matuzalema na przechytrzenie Mojr. Powinienem wiedzieć, że bogowie srogo karzą każdego, kto ośmieli się z nimi zadrzeć. Nie słyszałem o Marsjaszu, Arachne, Niobe i setkach innych? Niektórych przecież nawet znałem!
Jak ja się cieszyłem, kiedy udało mi się wydostać z płonącej i plądrowanej Troi… I to z rodziną! Tylko po to, żeby po kilku godzinach zgubić Kreuzę, pierwszą z długiego szeregu żon, a potem kolejno kopać dla współuciekinierów mogiły. Teraz już nawet największy cmentarz nie pomieściłby grobów moich najbliższych. Na przyjaciół i całego miasta byłoby mało. A w każdej trumnie zostawała cząstka mojego człowieczeństwa.
– Nie wiecie, czy może komuś udało się znaleźć sposób i umrzeć naprawdę? – spytałem.
Przyjaciele pokręcili głowami.
– A co można jeszcze zrobić?! – wybuchnął Alosza. – Wszystkiego już próbowano; szukaliśmy śmierci na polu bitwy, medytowaliśmy w pustelniach, służyliśmy innym w pokorze, popełnialiśmy samobójstwa, testowaliśmy wszystkie znane narkotyki… Wszystko na próżno!
– Biez połlitra nie razbieriosz – zdecydował Ilia, ponownie napełniając rytony.
– Nie wiem – zwróciłem się do Aloszy. – Może zrezygnować z błędów, nie popełniać w kółko tych samych grzechów?
– O czym ty mówisz, Enej? Przecież cerkiew kanonizowała Ilię Muromskiego! Jakże święty mógłby grzeszyć?
– Prawda, twoje zdrowie! – przepiłem do Ilii. – No, to może w inny sposób wyłamać się z archetypu bohatera mitycznego? Odrzucić hybris. Spycho… Psychologowie to wszystko opisali; najpierw jest etap trickstera, potem zająca, potem czerwo…
– Daj spokój, naczytałeś się Junga! – prychnął święty. – Życie to coś więcej niż teorie gryzipiórków.
– Prawda. W szydziestym dziewiątym uciekłem do Szwajcarii, tam wszędzie było pełno psychoanalityków z jego szkoły. Straszne czasy…
– Napij się, szybciej zapomnisz. – Ilia podsunął mi znowu pełny ryton.
Piliśmy dzisiaj w niesamowitym tempie, co chwila któryś z nas wychodził na taras po kolejne butelki.
– Jedno jest pocieszające – westchnął Alosza – już nie ma nowych wiecznych.
– Pomogły te plotki, które ktoś rozpuścił kilkaset lat temu o Ahaswerusie. To było genialne posunięcie, żeby przypisać mu znieważenie Chrystusa – zachwycał się Ilia. – Zastanawiam się, kto na to wpadł i nie mogę zgadnąć…
– Stawiam na tego swaniaczka Odysa, wiesznego wędrowca – podpowiedziałem. – Albo ten świat już nie poszebuje herosów ani bohaterów.
– Albo wynieśli się z Europy – wtrącił Alosza.
– Dawniej, gdy uciekałem z jakiegoś kraju – ciągnąłem – zakładałem nowe miasta. W zakolu rzeki, gdzie ptak uwił gniazdo, gdzie bogowie dali szszęśliwy znak… Teraz już ziemia zajęta, wszęzie tabliczki „własnośś prywatna”. Ledwo dom mogę pobudować. – Z żalu za piękną przeszłością posmutniałem, aż łzy stanęły mi w oczach.
– Ale dom postawiłeś piękny. – Ilia objął mnie, wcisnął ryton do ręki. – Niech stoi jeszcze długo i obdarza mieszkańców bezpieczeństwem!
– Jakie tam przez… bies… – Język nie chciał mnie słuchać. – Bez-pie-czeń-sfo. To ja zagrażam kaszdemu krajowi, w którym zamie… zamieszkam. Słyszysz? Ja, wieszny uciekinier! Zawsze to samo! Jak tylko się przysfyczaję, spłodzę syna, zaraz wojna! I ucieczka, i obce ziemie…
– Fignia! – powiedział Alosza.
– Loszka Popowicz mądrze mówi, chociaż spił się i zaczyna kląć jak matros – poparł go Ilia. – A ty, Eneju Anchizowiczu, nie masz racji. To nie ty zaczynasz wojny, tylko kto inny. Parys, Hitler, Franklin… To nie twoja wina.
Natasza z pieczenią w rękach stanęła w drzwiach. Kochana kobieta! Zapomniałem, że wódkę trzeba zagryzać. Co ja bym zrobił bez żony. Ummm. Pyszności!
– Niech wam będzie, to nie moja wina. Ale i tak wam zass… zasdroszczę. Macie ojczyznę. Jedną, stałą, moszecie ją kochać. Jeden język. Swoje miejsce. A mnie Mojry rzucają to tu, to tam.
– Jeszcze większa fignia! – wybuchnął Alosza.
– A to szemu?!
– A temu – odpowiedział Ilia – że ty przynajmniej świat pozwiedzałeś. Zobaczyłeś, co, gdzie, jak urządzone. Junga poczytałeś, może nawet spotkałeś. A my ciągle na służbie Matuszki Rosiji. Tyle obcej ziemi obejrzymy, co w okopach.
– Tyle zagranicznych dzieł sztuki, ile oddział podpiździ – wtrącił Alosza.
– A jak się zestarzejesz, żona umrze, wnuki całkiem o tobie zapomną, to Griszka Rasputin ciągnie cię na Syberię, na kurację odmładzającą. I zaczynasz wszystko od początku; szukasz baby, do armii wstępujesz jako zwyczajny szwej, męczysz się z durnym kapralem…
– Przynajmniej masz wnuki, które mogą o tobie zapomnieć, a nie uganiasz się za spódniczkami i wiecznie słyszysz „ni chuja!”…
– Małżeństwo nie jest takie słodkie, jak wydaje się kawalerom. A te niepamiętające wnuki rozdrapują ci majątek, aż wióry lecą! – wykłócał się Ilia.
Coś mi się przypomniało.
– Mogło być gorzej. Słyszałem od Króla Artura, sze Roland nie mógł wyszymać w Legii Cudzoziemskiej i ześwirował. Teraz gra w orkiessze. Na wal… wal-tor-ni.
– Zgroza – szepnął Ilia. – Napijmy się.
Nie wiem, czy to za sprawą Schadenfreude, czy rozpaczliwej chęci pozostania przy zdrowych zmysłach, ale w końcu humory zaczęły nam się poprawiać. Przypominałem sobie o soku pomarańczowym, Ilia dowodził wyższości solonych ogórków nad wszelkimi pozostałymi przekąskami i ubolewał, że już nie pieką takiego chleba, jak niegdyś. Podobno wystarczyło powąchać skórkę, żeby skutki pijaństwa ustąpiły. Alosza sypał żartami jak z rękawa.
Właśnie opowiadał o walce Dobryni ze Żmijem Gorynyczem. Przy czym w jego wersji monstrum znajdowało się między nogami Nikitycza. Ryczeliśmy ze śmiechu. Weszła Natasza, niosąc naczynie z pieczonym łososiem. Ilia momentalnie się uspokoił, trzepnął Loszkę w ucho.
– Durak, jak śmiesz opowiadać takie historie przy damach?!
Speszony Alosza obejrzał się, złapał za głowę, wyrwał danie Nataszy i odstawił między puste talerze, po czym padł przed nią na kolana i zaczął błagać o wybaczenie:
– Daruj, Nataszka! Nie wiedziałem, że za mną stoisz! Pozwól ucałować te białe rączki na przeprosiny. Jakie śliczne rączki, a jakie pracowite… Tyle pyszności nam nagotowały.
Usta wędrowały coraz wyżej. Najpierw wyglądało to zabawnie, ale kiedy Alosza chciał całować po łokietkach, Natasza zaczęła się wyrywać i krzyczeć, że ma natychmiast przestać. Musiałem bronić honoru mojej kobiety! Zerwałem się od stołu, ale nogi jakby należały do kogoś innego. Po dwóch niepewnych krokach dotarłem do klęczącego bohatera i wyrżnąłem go w pysk. Wstał błyskawicznie i walnął mnie w brzuch, przewracając na podłogę. Nie bolało za bardzo. Mimo to pewnie by mnie zatłukł, gdyby Ilia nie złapał go od tyłu. Natasza uciekła i chyba zamknęła się w łazience.
– Opamiętaj się, Losza! Nielzja! Żona przyjaciela to świętość! Uspokój się. Już?
– Już – powiedział w końcu Popowicz.
Jego ciało straciło sztywność, jakby wyciekła z niego gotowość do walki. Ilia opuścił ręce, ale stał obok, nadal czujny.
Alosza jednym haustem dopił wódkę i wyszedł bez słowa.
– Źle się stało, że Dobrynia nie mógł dziś przyjechać. On by się w porę zorientował, powstrzymałby Loszkę… – narzekał Ilia, kręcąc głową.
Wesoły nastrój ulotnił się, rozmowa też się nie kleiła, więc pościeliliśmy Ilii na kanapie i poszliśmy spać, zostawiając na stole nietkniętego, stygnącego łososia w cieście.
Natasza obudziła mnie w środku nocy. Głowa pulsowała dziwnie rytmicznym bólem. Potrzebowałem dłuższej chwili, żeby zrozumieć, że to telefon komórkowy.
– Idź, obudź Ilię. – Żona niemal wypchnęła mnie z łóżka.
– Obudź? Jak on może spać w tym potwornym hałasie?
– Nie słyszysz, jak chrapie?
Rzeczywiście, spał. Chyba dlatego, że chrapaniem zagłuszał telefon. Musiałem szarpnąć przyjaciela kilka razy za rękę, zanim otworzył oczy. Uznałem misję za wypełnioną i poczłapałem do kuchni. Zegar przy kuchence pokazywał 4:52. Zielone cyfry raziły oczy. Wszystko mnie bolało – nie tylko skacowana głowa, ale i reszta ciała. Efekt bójki. Przynajmniej pożar w gardle mogłem ugasić.
Przy trzeciej szklance mineralnej w drzwiach stanął Ilia wiążący troczki świątecznej rubaszki z szerokim czerwonym haftem przy szyi. Oczy miał przekrwione, ale błyszczał w nich całkiem trzeźwy niepokój. Bohater uścisnął mnie, aż odezwały się posiniaczone żebra.
– Enejaszka, wybacz, stary druhu, ale znowu musisz uciekać. Loszka się obraził i rozpętał wojnę o Krym.