Petent przyszedł późnym popołudniem, tuż przed zamknięciem biura. Kinga Duchacka zdążyła już wyłączyć komputer, podlać fikusa resztką wody z czajnika i zostawić na tablicy wiadomość dla pana Mirka, który jak zwykle miał dziś nocny dyżur. Właśnie sięgała po kurtkę – lipiec był chłodny i nad Krakowem nieustannie wisiały deszczowe chmury – kiedy do biura zdecydowanym krokiem wszedł mężczyzna w eleganckim płaszczu.
– Pani jest kuratorem do spraw Ontologicznych Mniejszości? – zapytał tonem człowieka przywykłego do wydawania poleceń.
Kinga skinęła głową i już miała powiedzieć, że niestety pracują do piątej, a jest pięć po, ale zdążyła otworzyć usta, petent oświadczył:
– To dobrze, bo mam sprawę. Wiśniewski, Karol. Chyba pani jeszcze nie wychodzi?
Kinga z westchnieniem odwiesiła kurtkę i usiadła.
– Owszem, wychodziłam. Ale skoro już pan jest, może pan zgłosić problem – powiedziała. – Obawiam się jednak, że zanim zrobimy wywiad i wstępne rozpoznanie, to będzie wieczór. Najprawdopodobniej samą sprawą zajmiemy się dopiero jutro. A o co dokładnie chodzi?
– Wampir zagnieździł się nam w stawie ogrodowym – odparł petent ze śmiertelną powagą.
***
– Wampiry bardzo rzadko siedzą pod wodą – wyjaśniła Kinga następnego dnia. Ona i wczorajszy gość, właściciel zawampirzonego stawu, poszli obejrzeć podejrzane miejsce.
Kuratorka czuła się nieswojo: Wiśniewski ewidentnie spodziewał się po niej natychmiastowego wyjaśnienia, a ona go nie miała. Opowieść o wampirze w oczku wodnym nie zgadzała się wiedzą, jakiej nabyła w ciągu dwunastu lat pracy.
– Płynąca woda w wielu tradycjach uchodzi za wyjątkowo niebezpieczną dla wampira, niemożliwą do przekroczenia i tak dalej – kontynuowała, powtarzając znane z materiałów szkoleniowych fakty. – Stawek w ogrodzie to trochę co innego, oczywiście, ale generalnie nie podejrzewałabym akurat tego rodzaju istoty o ukrywanie się w zbiorniku wodnym.
– Sama pani zobaczy – powiedział Wiśniewski i poprowadził ją po starannie wypielęgnowanych ścieżkach, wśród klombów z roślinami, w kierunku stawku. Teren ogrodu obfitował w małe oczka wodne, ale to konkretne odróżniało się od reszty: nie rosły na nim nenufary, nie było mosteczków ani malowniczo pochylających się nad wodą drzewek. Z wody wyłaniały się za to smukłe, nagie łodygi, ozdobione gdzieniegdzie dzwonkami białych kwiatów.
– To tu – powiedział Wiśniewski. – Widzi pani te kwiatki? Żona chciała ściąć kilka do ozdoby… – urwał. Milczał przez moment z odwróconą głową. Odkaszlnął i zanim Kinga zdążyła zapytać, kontynuował:
– W każdym razie, Magda poszła po kwiaty. Ja byłem w pracy. W przerwie patrzę na telefon, a tam kilkanaście nieodebranych połączeń. Oddzwoniłem: odebrała gosposia, prosiła, żebym jak najszybciej przyjechał, bo żona w złym stanie. Magda… ona ma pewne problemy ze sobą, rozumie pani. Jest pod dobrą opieką, ale czasami zdarzają się jej takie napady smutku, płaczu… – chrząknął. – Nie zawsze spowodowane czymś dla kogoś z zewnątrz zrozumiałym. Co miałem zrobić: przyjechałem. Gosposia zdążyła już na szczęście zadzwonić po pielęgniarkę. Najkrócej mówiąc, okazało się, że Magda zerwała kwiaty i natychmiast poczuła, że, jak się wyraziła, krew jej cieknie po rękach. Poszedłem z nią porozmawiać: nie mogła się uspokoić i koniecznie chciała mi pokazać, co się z tymi kwiatami dzieje. Posłała mnie nad staw, kazała ściąć kilka. Poszedłem, przekonany, że jedyne, na co się natknę, to błoto.
– I co? – zapytała Kinga.
– I krew mi się polała po rękach, jak tylko zerwałem pierwszą roślinę – powiedział Wiśniewski głucho.
***
– To jakiś absurd. Wiśniewski ma swoje podejrzenia, ale szansa, że gdzieś pod stawkiem spoczywa pradawny wampir, z którego ciała wyrastają te rośliny, jest zerowa – podsumowała Kinga. Siedzieli w biurze: ona w fotelu, a jej współpracownik, dyżurujący wyłącznie nocami pan Mirek, przy biurku, ze stosikiem książek pod ręką.
Pan Mirek pokiwał głową.
– Skąd w ogóle taki pomysł? – zapytał.
– Podejrzewam, że o ontologicznych mniejszościach wie tyle, co z seriali – westchnęła Kinga. – Facet jest ewidentnie zamożny i najchętniej nie wychodziłby z pracy. Wystarczy, że nikt z OM u niego nie pracuje… sam pan wie, z edukacją bywa różnie. Skądinąd: jak pan sądzi, co tam w ogóle może być?
– Nie mam pojęcia. A w ogóle nie uważa pani, szefowo, że to raczej sprawa dla policji? – Pan Mirek podniósł wzrok znad kolejnej cegły o folklorze. W jego wielkich dłoniach nawet potężne tomiszcza wyglądały jak małe książeczki.
– Dla policji? – Kinga odruchowo poprawiła związane w kucyk włosy w mysim kolorze. – Przez tę krew? Zresztą, może i racja, my się zajmujemy relacjami między naszymi OM a społecznością ludzką, a nie rozwiązywaniem zagadek…
Zamilkła, przypominając sobie niedawną kłótnię z policją o przekroczenie uprawnień i zdecydowane pouczenia, jakich udzieliło jej wtedy szefostwo.
– Jutro zadzwonię do podkomisarza Krawczyka, niech mi powie, jak policja może nam w tym pomóc, albo my im – powiedziała po chwili. – A pan, gdyby nie było nic lepszego do roboty, może pogrzebałby po książkach za informacją o roślinie, która krwawi?
***
Wprost z budynku Kinga weszła w morze mgły. Gęste opary kłębiły się na ulicach, wypełniały przestrzeń. Latarnie uliczne z trudem rozpraszały mrok: ich światło kładło się sinymi plamami na płytkach chodnika. Choć był lipiec, Kinga czuła, jak wilgotne powietrze przenika ją do szpiku kości, kiedy czekała na tramwaj.
Gdy tylko dotarła do domu, dorzuciła dżinsy i bluzę do rosnącego w łazience stosika rzeczy do uprania. Spojrzała na zegar: zbliżała się jedenasta. Nie miała szans zdążyć jeszcze dziś z porządkami, ale trudno, może w weekend się uda. Poszła pod prysznic z mocnym postanowieniem, że po kąpieli jeszcze popracuje, ale niewiele z tego wynikło: dzwonek telefonu wyrwał ją z drzemki nad najnowszym raportem wojewódzkiego kuratora do spraw OM.
Kinga nie rozpoznała numeru, ale wiedziała, że o tej porze na jej służbową komórkę raczej nikt nie będzie dzwonił bez powodu. Pełna złych przeczuć odebrała.
– Pani Duchacka? Koordynatorka kuratorów OM dla Starego Miasta, Podgórza i Grzegórzek? – zapytał męski głos. – Za chwilę przyjedzie po panią samochód. Jest pani wzywana na spotkanie sztabu.
– Jakiego… – Kinga kaszlnęła, usiłując strząsnąć z siebie resztki snu. – Jakiego sztabu?
– Kryzysowego. Specjalnego. U prezydenta – wyjaśnił rozmówca. – Rozumiem, że mieszka pani pod adresem, który mamy w aktach?
***
Światło z okien magistratu z trudem przebijało się przez gęstniejącą mgłę, kiedy kierowca wysadził Kingę na parkingu obok kościoła franciszkanów. Kuląc się w wilgotnym powietrzu, szybkim krokiem przemierzyła kilkanaście metrów dzielących ją od wejścia do budynku.
– Kurator Duchacka? – zapytał młody człowiek, kiedy tylko weszła do środka. – Prosimy do gabinetu pani wiceprezydent.
Kinga podziękowała skinieniem głowy i ruszyła na piętro. Zdecydowanie odwróciła wzrok od swojego odbicia w mijanym lustrze: wiedziała, że w porwanych pospiesznie ze stosiku w łazience dżinsach i niewyprasowanej bluzie nie wygląda odpowiednio poważnie na urzędowe spotkanie, a zebrane niedbale w kucyk włosy na pewno nie pomagają. Pocieszała się, że o północy i na zwołanym z zaskoczenia posiedzeniu ma szansę nie być jedyną mało elegancką osobą.
Jeżeli liczyła na to, że jedną z nich będzie wiceprezydent miasta, Jadwiga Król – zwana za plecami Królową Jadwigą – to się myliła: pani prezydent wyglądała, jakby właśnie wyszła z oficjalnego spotkania.
Gabinet wiceprezydent wypełnił się ludźmi. Duchacka rozpoznała część z nich: koordynatorów pozostałych dzielnic, podkomisarza Bachledę z policji, Martę Tran z biura lekarza wojewódzkiego. Nastrój w pomieszczeniu był nerwowy, pełen oczekiwania. Kinga nie miała wątpliwości, że nie tylko ona nie wie, dlaczego ich tu wezwano. W ciągu dwunastu lat jej pracy w urzędzie kuratora tego rodzaju alarm zdarzył się dwa razy, ale wiedziała o tym tylko z biurowych plotek: była wtedy jeszcze początkującą pracownicą niższego szczebla. Od kiedy trzy lata temu awansowała na koordynatorkę trzech dzielnic, nie miała jeszcze okazji uczestniczyć w żadnym kryzysowym posiedzeniu. Na szczęście, pomyślała ponuro. Zdecydowanie nie lubiła niespodzianek.
Zastanawiała się też, co na tym spotkaniu robi wystraszony nastolatek, siedzący w kącie.
– Proszę państwa – Kinga tak głęboko pogrążyła się w myślach, że nie zauważyła, kiedy wiceprezydent zajęła miejsce u szczytu stołu. – Witam w tych nieoczekiwanych okolicznościach. Zapewne część z państwa zastanawia się, po co was tu sprowadziliśmy.
Dwadzieścia kilka par oczu skupiło się na niej.
– Otóż dziś wieczorem pojawił się nagły problem – wiceprezydent Król wzięła głęboki oddech, zanim dokończyła:
– Zostaliśmy odcięci. Z miasta nie da się wyjść ani wyjechać. A ta mgła…
A ta mgła jest żywa, pomyślała nagle Kinga, i coś paskudnego w niej siedzi.
***
Nikt, jak się okazało, nie umiał wyjaśnić, co się stało i dlaczego niespodziewanie granice Krakowa zamknęły się przed światem. To właśnie opowiedział wezwany na posiedzenie wystraszony nastolatek, który usiłował tego dnia wybrać się na nocną rowerową wycieczkę poza granice miasta. Jego relację potwierdzili strażacy, którym nie udało się dojechać do wypadku na Zakopiance, tuż za granicą miasta.
– Jak państwo zapewne wiecie – podsumowała Król – prezydent pojechał wczoraj do Warszawy i chwilowo, niestety, nie może wrócić, co pozostawia mnie na czele samorządu. Sytuacja jest trudna: w mieście już zaczyna się panika, jako że pierwsze przypadki niemożności przekroczenia granicy miasta zaobserwowano pod wieczór. Na chwilę obecną nie mamy pojęcia, jaka może być przyczyna tego fenomenu. Musimy podjąć intensywne działania w celu jego wyjaśnienia, a jednocześnie rozpocząć pracę nad przywróceniem normalnej komunikacji między naszym miastem a resztą kraju. Trzeba też wziąć pod uwagę problemy społeczne. Czy mogę prosić o zabranie głosu panią koordynator wojewódzką do spraw OM, Małgorzatę Mołek?
– Nie mam żadnych wątpliwości – zaczęła Mołek – że wybuchy niezadowolenia społecznego będą i że mają ogromną szansę skupić się na ontologicznych mniejszościach. Nie jest też jednak wykluczone, że ktoś ze środowiska OM stoi za całą tą sprawą. Proponuję, żeby wszyscy koordynatorzy jak najszybciej wysłali swoich pracowników do podopiecznych i do lokalnych instytucji samorządowych środowisk OM. Proszę uczulić przedstawicieli mniejszości, że powinni w obecnej sytuacji po pierwsze zadbać o własne bezpieczeństwo. Po drugie, jeżeli mają jakiekolwiek informacje, mogące rzucić światło na bieżące wydarzenia, muszą je nam natychmiast przekazać. Im szybciej zadziałamy, tym lepiej: proponuję kwadrans przerwy w obradach, żeby mogli państwo w tym czasie obdzwonić lokalnych kuratorów i przekazać im nasze ustalenia…
Kinga bardzo starała się nie przewracać oczami w czasie tej tyrady. Lubiła swoją szefową, ale doświadczenie podpowiadało jej, że przez „zadbanie o własne bezpieczeństwo” rozumie ona zabarykadowanie się w domach i udawanie, że się nie istnieje. Dwanaście lat doświadczenia w pracy najpierw z rodziną wilkołaków, a potem przede wszystkim z krakowskimi wampirami nauczyło Kingę, że taka taktyka rzadko bywa skuteczna. To, co działało w przypadku duchów, z którymi najczęściej miała do czynienia jej szefowa, niekoniecznie sprawdzało w innych grupach. Już sobie wyobrażała reakcje co dumniejszych podopiecznych na informację, że mają zostać w domach, czekać na rozwiązanie sprawy i jakby co, szybciutko informować urząd o wszelkich podejrzanych zachowaniach we własnym środowisku!
Zgodnie z poleceniem szefowej Kinga zadzwoniła do pana Mirka i zostawiła mu dyspozycje na następny dzień. Podziękowała w myślach losowi za fakt, że szefostwo, zgodnie z jej rekomendacją, parę lat temu jako pierwsze w kraju zatrudniło przedstawiciela mniejszości ontologicznej w biurze kuratora do spraw OM. Decyzja była kontrowersyjna, ale z punktu widzenia Kingi okazała się wysoce trafiona: pan Mirek, wampir z trzydziestoletnim stażem, wniósł do pracy nie tylko swoją wiedzę o lokalnym środowisku, ale i rewelacyjne, z punktu widzenia Kingi, rozwiązanie kwestii nocnych dyżurów w biurze.
– Myśli pani, że to ma coś wspólnego z naszymi krwawymi kwiatkami? – zapytał pan Mirek, kiedy już przekazała mu dyspozycje na następny dzień.
– Nie mam pojęcia – mruknęła Kinga. – Zaraz opowiem o tym szefowej, niech no tylko uda mi się ją dopaść choć na chwilę.
***
– Dobrze, że pani to zgłosiła – skinął głową inspektor Bachleda, kiedy Kinga, wysłana do niego przez przełożoną, skończyła opowiadać o krwawiących kwiatach. – W tej chwili potrzebne nam wszelkie możliwe tropy, choć to akurat nie wygląda szczególnie groźnie. Pani kolega z Bronowic doniósł mi o widmowych postaciach oraz odgłosach walki i kobiecych krzykach, dochodzących z tej mgły – na tym chwilowo się skupiamy. Proszę trzymać swoich podopiecznych we względnej izolacji, dobrze?
– Panie inspektorze… – zaczęła Kinga, ale Bachleda jej przerwał.
– Generalnie, będziemy wdzięczni, jeżeli uda się pani utrzymać spokój wśród społeczności OM – dodał. – Proszę nie zawracać sobie głowy tą sprawą z krwią, my ją oczywiście przejmiemy. Będę czekał na raporty w kwestii sytuacji wśród mniejszości, dobrze?
– Oczywiście – skinęła głową Kinga. Wiedziała, że z dyskusji z Bachledą nie wyniknie nic dobrego, ale i tak była zła na siebie, że nie zaprotestowała ostrzej. Podejrzewała, że próby utrzymania podopiecznych w, jak to ujął inspektor, względnej izolacji, skończą się niejedną awanturą.
***
Kiedy kierowca, który miał odwieźć ją do domu, ruszył z parkingu, Kinga podjęła spontaniczną decyzję:
– Wie pan co? Zamiast do domu, proszę mnie zawieźć do biura. Ulica Przy Rondzie.
Wysiadła z taksówki w gęstą mgłę na parkingu i spojrzała na zegarek. Trzecia piętnaście. Pan Mirek będzie lekko zaskoczony.
Swojego współpracownika zastała w fotelu, pogrążonego w lekturze jakiegoś folklorystycznego czasopisma.
– Dobry wieczór – powiedziała Kinga. – Coś ciekawego?
Pan Mirek, wbity w swój z lekka przyciasny garniturek z lat dziewięćdziesiątych, w którym z uporem przychodził do pracy, podniósł na nią wzrok.
– Tak podejrzewałem, że pani nie wysiedzi w domu – pokiwał głową. – Nastawiłem ekspres.
Kinga sięgnęła po dzbanek i nalała kawy do obitego kubeczka.
– Szukałem tych krwawiących roślin – powiedział pan Mirek. – Jedyne, co znalazłem w repozytoriach, to mandragora. Nazwa mi się gdzieś o uszy obiła, ale nie żebym wiele wiedział na jej temat. Zacząłem czytać trochę więcej…
– Hmm – Kinga usiadła w fotelu naprzeciwko pana Mirka, obejmując dłońmi kubek. – Żadne z nas nie jest etnografem z wykształcenia. O mandragorze wiem tyle, że według legend krwawi, kiedy wyrywa się ją z ziemi i że ma mnóstwo magicznych zastosowań. Zaraz napiszę maila do kuratora wojewódzkiego, muszą tam mieć kogoś od wiedźm i czarów… No i to nasze zielsko nie wygląda jak mandragora.
– Raczej jak jakieś dzwoneczki – potwierdził pan Mirek, wskazując na leżące na biurku zdjęcia fatalnych roślin. – Słyszała pani o morderczych dzwonkach?
Kinga pokręciła głową. Odstawiła kubek i sięgnęła po laptopa.
– A my wiemy w ogóle, co to za roślina? – spytała. – Bo Wiśniewski nie wie, ktoś z rodziny im to podobno przywiózł.
– Jeszcze nie – pan Mirek sięgnął po atlas roślin. – Ale się dowiemy.
– To jak już piszę te maile – mruknęła – to poproszę przy okazji o konsultację z botanikiem. Rozesłał pan wiadomości do naszych kuratorów? Tak? Świetnie. Wobec tego ja rano pojadę do Wiśniewskich i spróbuję wyciągnąć z nich więcej informacji, a wieczorem zobaczymy, co dalej. Będę pod telefonem.
Pan Mirek popatrzył na nią badawczo.
– A nie powinna pani być tutaj? – zapytał. – Jakby, wie pani, coś się działo? Większości z naszych nie spodoba się ten areszt domowy…
– Przecież to wampiry. I tak nie zareagują aż do wieczora – powiedziała trzeźwo Kinga. – A wtedy już zdążę wrócić. Dzisiaj i tak było za późno, żeby wszystkich zawiadamiać; mogłabym objechać moich własnych podopiecznych, ale nie ma szans, żebym wyciągnęła z łóżka wszystkich pracowników i posłała ich w teren o tej porze.
Pan Mirek pokiwał głową, ale Kinga widziała, że nie jest przekonany.
– Koniecznie chce tam pani iść – powiedział z lekką naganą w głosie.
Kinga przytaknęła.
– Chcę czy nie chcę, pewnie jutro przyjdzie ktoś od Bachledy i pojedziemy razem – wyjaśniła, tłumiąc ziewanie. – Policja musi sprawdzić, co tam się dzieje.
– A teraz niech się pani zdrzemnie – powiedział pan Mirek zdecydowanym tonem. – I tak pani nie wypiła tej kawy. Proszę – podał jej koc, który trzymali w szafce na takie okazje. – Obudzę panią o ósmej.
***
Następnego poranka Kinga, ciągle we wczorajszych ciuchach, spotkała się na parkingu z doskonale sobie znanym podkomisarzem Krawczykiem, z którym miała wybrać się do willi Wiśniewskich.
Miasto dalej spowijała gęsta, szara mgła. Kindze wydawało się, że teraz i ona słyszy dochodzące z niej niesamowite odgłosy, jęki i szczęk broni. Im bardziej wpatrywała się we mgłę, tym silniejsze miała wrażenie, że ktoś stamtąd, ze środka tej mgły, spogląda na nią wzrokiem pełnym szaleństwa i lęku.
Krawczyk prowadził. Jechali wolno – widoczność była fatalna, a ruch jak zwykle spory. Choć nie, poprawiła się Kinga. Na drodze tak, ale na chodnikach – niekoniecznie. Widziała zdecydowanie mniej osób, niż zazwyczaj o tej porze. Nic dziwnego, pomyślała: jest sobota rano, ale mało kto ma ochotę spacerować w tej mgle, wśród niepokojących, niezrozumiałych odgłosów.
Wiśniewski – do którego Kinga zadzwoniła wcześniej z informacją, że przyjeżdżają – czekał na nich przy bramie ogrodu. Wyglądał na zdenerwowanego.
– Zapraszam, zapraszam – powiedział, kiedy tylko Kinga z Krawczykiem wygramolili się z auta. Nerwowo zaciśnięte dłonie przeczyły przyjaznemu tonowi. – Chcą państwo kawy? Mamy czas, w firmie muszą sobie dziś poradzić beze mnie.
Nie czekając na odpowiedź, poprowadził ich na taras. Usiedli. Chwilę potem gospodyni Wiśniewskich podała im napój.
Uwagi Kingi nie uszło, że ich gospodarz co chwilę nerwowo zaglądał na ekran telefonu.
– Jak pan myśli, długo to potrwa? – zapytał w pewnym momencie Krawczyka. – Ta blokada miasta?
– Za wcześnie, by cokolwiek powiedzieć – odpowiedział dyplomatycznie policjant.
Wiśniewski z westchnieniem odłożył telefon, po czym zauważył badawcze spojrzenie Kingi.
– Moja żona jest poza Krakowem – wyjaśnił. – Pojechała do… sanatorium, powiedzmy, wczoraj przed południem. Już chyba coś się zaczynało dziać, bo kierowca do mnie dzwonił, że samochód odmawia współpracy, były jakieś problemy przy wyjeździe z miasta. No, ale w końcu się wydostali, a teraz nie mogę się do nich dodzwonić, a, szczerze mówiąc, trochę mnie to stresuje. Państwo naprawdę nie wiecie, co się dzieje? Bo mnie się wydaje, że nasz ogród musi mieć coś z tym wspólnego.
– To niewykluczone – odpowiedział Krawczyk, ale Kinga widziała, że nie jest przekonany.
– Dobrze – Wiśniewski wstał energicznie. – Chodźmy do tego przeklętego stawu.
Mgła spowijała ogród, tłumiła światło, napełniała powietrze paskudną, lodowatą wilgocią. Kinga miała wrażenie, że gdzieś na granicy słyszalności dociera do niej wysoki, rozpaczliwy kobiecy krzyk.
Z otoczonego oparami stawku sterczały pojedyncze, nagie zielone pędy. Wyrastające z nich kwiaty wydawały się nienaturalnie białe, jak odsłonięte stare kości. Kinga wzdrygnęła się.
– Co to za roślina? – spytał Krawczyk.
– Nie wiem – Wiśniewski wzruszył ramionami. – Ela, nasza córka, przywiozła to kilka lat temu z wyjazdu, chyba z Białorusi: garść nasion, jakieś podwiędnięte kłącza… Często się jej zdarzało przywozić z wakacji jakieś zielska, nasiona, cebulki. Te posadziła i wyrosły, ale nie kwitły. No, tkwiły tu te zielone badyle, gołe takie, nieładne, ale że to było córki, to żona nie pozwoliła nawet ruszyć. Dopiero w tym roku pojawiły się te kwiaty, więc Magda chciała trochę ściąć, zrobić dekorację… – urwał. Ukrył twarz w dłoniach.
– Moja córka nie żyje – powiedział w końcu. – Żona zamierzała zanieść jej na grób te kwiatki, jak wreszcie zakwitły.
– Tak mi przykro – powiedziała cicho Kinga.
– Co się stało? – spytał w tej samej chwili Krawczyk.
– Wypadek – powiedział Wiśniewski sucho. – Dwa lata temu, wczesną wiosną, po roztopach. Córka biegała nad rzeką, wcześnie rano. Świadek widział wszystko z daleka, nie zdążył dobiec. Ela została napadnięta: facet próbował jej wyrwać telefon. Jak głupia szarpała się ze złodziejem, poślizgnęła się, wpadła do Wisły. Sprawca siedzi. Jej nie znaleźli. Żona nigdy do końca nie wróciła do siebie po tym wszystkim. A teraz jeszcze ta mgła, ta krew… Pytałem panią o tego wampira, ale cały czas zastanawiałem się, czy to nie jakaś klątwa, coś w tej ziemi, że te wszystkie nieszczęścia… – urwał i znowu ukrył twarz w dłoniach.
– Nie ma czegoś takiego – powiedziała zdecydowanym tonem Kinga, choć wcale nie była tak do końca przekonana. – Proszę tak nie myśleć. Co do tej pańskiej rośliny: skontaktowałam się z botanikiem, on nam na pewno wszystko wyjaśni. Ja i moi współpracownicy podejrzewamy, że może to coś w rodzaju mandragory, może nie gatunkowo, ale pod względem znaczenia lub mitu. W każdym razie dziś po południu powinniśmy już coś wiedzieć. A teraz proszę chwilkę zaczekać, muszę wyrwać jedną roślinę, żeby nasz fachowiec miał co badać.
Położyła torbę na trawie i podeszła do brzegu. Czy się jej zdawało, czy opary zgęstniały, a to coś, co patrzyło z mgły, podeszło bliżej? Usiłując zachować spokój, Kinga złapała gładki zielony pęd i mocno pociągnęła. Przez chwilę walczyła z uparcie trzymającą się gruntu rośliną, aż w końcu udało się jej wyszarpać ją z ziemi. W tej samej chwili poczuła, jak po jej rękach spływa coś ciepłego i lepkiego. Nie musiała patrzeć, by wiedzieć, co to jest.
– Mam! – zawołała do swoich towarzyszy; przez gęstniejącą mgłę ledwie widziała ich sylwetki, choć stali ledwie o kilka kroków od niej. Krew na dłoniach drażniła ją, parzyła nagą skórę. Kinga schyliła się, sięgnęła ku powierzchni wody, by opłukać ręce.
Staw – głęboki, taki głęboki, z ciemną wodą pełną gwiazd i dymu – złapał jej wzrok. Miała wrażenie, że patrzy w dawną, ponurą ciemność, rozświetloną tylko czerwonym blaskiem unoszącego się w wodzie olbrzymiego księżyca. Mrugnęła, raz, potem drugi. Miała wrażenie, że z każdą chwilą widzi lepiej i że w księżycowym świetle dostrzega cienie czegoś na dnie: wieże, mury, miasto zalane krwawym światłem jak płomieniami pożaru. Schyliła się, żeby widzieć lepiej. Jeszcze troszkę, pomyślała, już zaraz pójdę, tylko spróbuję się przypatrzeć jezioru…
Gwałtowne szarpnięcie wyrwało ją z transu. Kinga otrząsnęła się, rozejrzała dookoła. Stała przechylona nad stawkiem – głębokim raptem na pół metra, niewielkim, kryjącym w sobie najwyżej korzenie tych dziwacznych roślin, z których jedną ciągle trzymała w zaciśniętej, zakrwawionej dłoni. Nie wpadła do wody tylko dlatego, że Krawczyk złapał ją za łokieć.
– Wszystko w porządku? – spytał policjant. W jego głosie Kinga wyraźnie usłyszała niepokój.
– Tak, dziękuję – odpowiedziała tonem, który nawet jej samej nie wydał się przekonujący. – Zakręciło mi się w głowie, nic poważnego.
Wiśniewski stał ze schyloną głową. Kinga nagle nabrała pewności, że kiedy ich gospodarz patrzy w wodę jeziorka, widzi to samo, co przed chwilą zobaczyła ona.
***
– Chyba już wiemy, gdzie jest źródło problemu – powiedział przez telefon Krawczyk jakieś dwie godziny później. Kinga szykowała się właśnie do wyjścia z domu; musiała przecież, zgodnie z poleceniem szefowej, objechać domy podopiecznych i poinformować ich, że nie powinni tych domów opuszczać.
– Tak? – zapytała, usiłując zabrzmieć profesjonalnie i rozsądnie. Nie chciała się przyznać, ale od tamtej chwili na brzegu stawku czuła się nieswojo. Ciągle jednak zostało jej sporo pracy: po wizytach u podopiecznych czekało ją jeszcze spotkanie z przysłanym z Uniwersytetu Rolniczego botanikiem. Tymczasem czuła się niepewnie, jakby rzeczywistość wokół niej traciła kontury i rozmywała się we wszechobecnej mgle. Gdy przymykała oczy, widziała otchłań i miasto, spowite ognistym blaskiem, ukryte na dnie.
– Dostaliśmy zawiadomienie od waszego kuratora z Woli Justowskiej – wyjaśnił Krawczyk. – Był na Panieńskich Skałach. Tam się dzieją jakieś cuda, ziemia pęka, słychać śpiewy, modlitwy, bicie dzwonów… Pani kolega podejrzewa, że tam gdzieś, może pod ziemią jest jakaś grupa niezsocjalizowanych upiorów, duchów, czy jak to tam klasyfikujecie, i że to ich sprawka. Takie istoty ponoć potrafią mieć wyjątkowo znaczący wpływ na otoczenie …
– To prawda, poza tym wszystko to pasuje do legendy o Skałach – przyznała Kinga bez przekonania, po czym dodała:
– A co z tym stawem u Wiśniewskich?
– Cóż, mamy wrażenie, że tu jest odwrotna relacja – odparł policjant. – Staw i jego krwawiące rośliny to skutek, nie przyczyna. Coś się zaczęło dziać tam w Skałach, z mgłą rozpełzło się po mieście i promieniuje, wywołując dziwaczne zjawiska.
Tylko dlaczego akurat tam, pomyślała Kinga. Dlaczego w tym ogrodzie?
Nie powiedziała tego na głos – wolała najpierw przedyskutować wątpliwości z własnymi współpracownikami. Sięgnęła po torbę i wyszła, ignorując dręczące ją poczucie, że kiedy z powrotem zanurzy się we mgłę, nie wyjdzie z niej cała.
***
Odwiedziny u podopiecznych przebiegły, po większej części, zgodnie z przewidywaniami. Prawo obligowało każdego przedstawiciela mniejszości ontologicznych – polskie przepisy zaliczały do nich wszystkich eksludzi, którzy w wyniku metamorfozy nabrali nieznanych typowym przedstawicielom Homo sapiens sapiens mocy – do pozostawania w stałym kontakcie z kuratorem, pełniącym funkcje pośrednika i mediatora między mniejszościami a lokalną władzą. Sama Kinga była od lat kuratorką dla kilkunastu wampirzych domów i paru przedstawicieli innych mniejszości w centrum Krakowa i dobrze wiedziała, co ją czeka. Protesty, które musiała uspokoić. Opór. Nerwy, spowodowane zarówno dziwaczną mgłą, jak i zachowaniem ludzkich sąsiadów, spoglądających z ukosa.
Na koniec kuratorka zostawiła sobie wizytę u najdawniejszej z regularnych podopiecznych. Hrabina (rzekoma czy nie) Kicińska uchodziła za sympatyczną i lubianą w środowisku, realizowała się głównie na polu wysoce amatorskiej poezji, a w wampirzą politykę ani intrygi się nie angażowała. Kinga nie spodziewała się z jej strony żadnych protestów przeciwko nowym regulacjom.
Kiedy jednak zameldowała się na Smoczej, w domu jej ekscelencji i poprosiła o spotkanie z plenipotentem, z którym zazwyczaj załatwiała wszystkie sprawy urzędowe, zastała chaos i źle maskowaną panikę. Siedząc w salonie, słyszała nerwowe kroki, pokrzykiwania, dalekie odgłosy kłótni. W na co dzień spokojnym domu najwyraźniej coś działo się nie tak.
Kiedy po pół godzinie pan Zbigniew, plenipotent hrabiny, w krzywo zawiązanej muszce i ewidentnie wczorajszej koszuli, wreszcie się pojawił, Kinga bezceremonialnie zapytała:
– Co się tu, do jasnej Anielki, dzieje? I gdzie jest pani Kicińska?
– Pani hrabina jest niedysponowana… – zaczął plenipotent i przerwał, kiedy zobaczył minę Kingi.
– Błagam – syknęła kuratorka. – Żadnych wykrętów. Nie dzisiaj. O co chodzi i co się stało?
Pan Zbigniew spojrzał na nią bezradnie.
– Nie możemy sobie z nią poradzić – powiedział cicho, a potem dodał, zrezygnowany:
– Proszę ze mną, może pani coś z tego zrozumie.
Kiedy chwilę później Kinga stanęła w drzwiach sypialni, zrozumiała, co plenipotent miał na myśli.
W pomieszczeniu panował półmrok, rozświetlony tylko blaskiem ozdobnej nocnej lampki z kolorowych szkiełek. Pani Kicińska leżała na wznak, przywiązana do łóżka solidnymi sznurami. Wszędzie dookoła na podłodze leżały rozsypane płatki białych róż – odstraszacz, o czym specjaliści dobrze wiedzieli, znacznie skuteczniejszy od czosnku. Hrabina wydawała się półprzytomna: jej gałki oczne poruszały się gwałtownie pod zamkniętymi powiekami, a dłonie rozluźniały się i zaciskały spazmatycznie.
– Jest taka od wczoraj – wyjaśnił pan Zbigniew. – Nie mamy pojęcia, co robić, teoretycznie wampiry nie chorują na gorączkę i nie powinny bredzić w malignie…
– A ona bredzi? – spytała Kinga.
– Niech pani posłucha – plenipotent wziął ją za łokieć i podprowadził do łóżka. Dopiero wtedy Kinga usłyszała ciche, powtarzane w kółko słowa:
– Gwiazdy nad tobą… – szeptała hrabina – I gwiazdy pod tobą… Gwiazdy nad tobą i gwiazdy pod tobą… Gwiazdy…
Kinga i pan Zbigniew po cichutku wycofali się z pokoju.
– Niech pan jej nie wypuszcza z domu – powtórzyła jeszcze Kinga przed wyjściem. – W ogóle najlepiej niech nikt nie wychodzi. Trzymajcie ją w pokoju, a ja jeszcze dziś spróbuję dowiedzieć się u kuratorki wojewódzkiej, czy mają pojęcie, co to za choroba. Podejrzewam jednak… – przerwała i spojrzała na pana Zbigniewa badawczo – że to raczej wpływ tej mgły. I nie – dodała, uprzedzając niezadane pytanie – nie mam pojęcia, co się dzieje i ile to potrwa.
***
Kiedy Kinga wyszła z domu na Smoczej, mgła połknęła ją natychmiast. Ulice były ciche i nienaturalnie puste; tylko nieliczne samochody przemykały po mieście, a odgłosy ich ruchu wydawały się stłumione przez opary. Choć było wczesne popołudnie, niebo wisiało nad miastem szare i bezświetlne, jak o zmroku deszczowego dnia.
Rozejrzała się dookoła. Przed sobą miała Wisłę, z zawieszoną nad nią sylwetką mostu Dębnickiego niemal całkowicie ukrytą we mgle. Za sobą – wąskie uliczki prowadzące w stronę Wawelu, pełne skłębionych oparów i szeptów dobiegających nie wiadomo skąd.
Kinga wzdrygnęła się i poszła w stronę rzeki, nie oglądając się za siebie.
Do Wisły miała raptem parę kroków, a bulwarami wzdłuż niej z łatwością mogła dojść do przystanku, by dostać się tramwajem do biura. Otwarta przestrzeń, oświetlona – miejmy nadzieję, pomyślała – przez latarnie, wydawał się mniej niepokojąca, niż wąskie drogi skryte w cieniu zamkowego wzgórza.
Woda, ciemna i oleista, chlupotała o kamienne obramowanie brzegu. Nad nią leniwie snuły się pasma mgieł. Kinga szła szybkim krokiem, starając się nie zwracać uwagi na rzekę, dopóki jej uwagi nie przykuł nagły błysk na powierzchni. Podeszła do murku i spojrzała w dół, ku Wiśle.
W wodzie płonął ogień.
Czerwone światło księżyca i zalane nim miasto. Nie, nie światłem: pożarem. Miasto płonęło. Kinga widziała na własne oczy jego zagładę: pożary pochłaniające budynki, duszący dym na ulicach, tłumy najeźdźców o wykrzywionych wściekłością twarzach, wlewające się do miasta. Starców. Dzieci. Kobiety w białych szatach. Ogień i rzeź.
Jeden z napastników nagle zamierzył się na nią mieczem. Cofnęła się. Uderzyła boleśnie o kamienny murek i dopiero to wytrąciło ją z transu.
Ignorując wilgoć i chłód, usiadła na chodniku pod murkiem. Przez dłuższą chwilę ciężko oddychała. Potem wstała i nie spoglądając w stronę wody, poszła w kierunku przystanku.
***
Przez całą drogę tramwajem do biura Kinga zastanawiała się, co właściwie zobaczyła na dnie Wisły. Im bardziej starała się poukładać elementy wizji – księżyc, ogień, miasto, dziewczyny w białych sukienkach – tym bardziej pogubiona w tym wszystkim się czuła.
W biurze zastała dwoje kolegów, którzy właśnie wrócili z obchodów swoich podopiecznych. Ich opowieści nie zaskoczyły Kingi. Wszędzie było podobnie: protesty, spory z ludzkimi sąsiadami, ledwie maskowany strach przed tym, co czaiło się we mgle. I brak jakichkolwiek odpowiedzi.
– Nikt nic nie wie – podsumowała Kinga, wysłuchawszy raportów. – Albo nikt nic nie mówi.
Spojrzała na zegarek. Trzecia piętnaście. Za pół godziny powinien zjawić się umówiony botanik. Kinga odesłała swoich pracowników do domów („Tylko bądźcie pod telefonami”, zapowiedziała) i zabrała się za porządkowanie notatek ze sprawy ogrodu Wiśniewskich.
Zajęła się pracą tak intensywnie, że dźwięk telefonu kompletnie ją zaskoczył. Sięgnęła po słuchawkę.
– Duchacka, biuro kuratora, słucham – powiedziała.
– Pani kurator? – to był strażnik z dołu. – Jakiś pan doktor do pani. Pan… – na chwilę zapadła cisza – Doktor Voigt. Jakiś przyrodnik?
– Proszę go wpuścić – Kinga odłożyła słuchawkę i obrzuciła wzrokiem swoje biur. Był w nim jak zwykle bałagan, ale trudno, gość będzie musiał jej wybaczyć.
Doktor Voigt bałagan najwyraźniej zauważył, ale był uprzejmy nie skomentować. Zamiast tego starannie wygładził rękawiczki, zanim schował je do kieszeni płaszcza, po czym usiadł na samej krawędzi krzesła przy biurku i otworzył aktówkę. Wyjął z niej gruby segregator i niewielki przybornik.
– Pani kurator – powiedział bez wstępów. – Obejrzałem te zdjęcia, które mi pani przesłała. Nie były, szczerze mówiąc, najlepsze, ale udało mi się dojść do pewnych wniosków, które teraz chciałbym potwierdzić obserwacją samej rośliny. Ma pani dla mnie egzemplarz?
Kinga wskazała na stolik, na którym leżał wyjęty przez nią przed chwilą z lodówki plastikowy pojemnik.
– Dziękuję – Voigt wstał i sięgnął po pudełko. Otworzył je i przez chwilę przyglądał się roślinie, analizując po kolei niemal pozbawiony liści pęd, białe, zwarzone panującym w lodówce chłodem kwiaty, krótkie i grube korzenie.
– Tak jak podejrzewałem – powiedział w końcu. –Nie ma wątpliwości, co to jest; nie potrzebuję nawet moich specjalistycznych przyborów. Lobelia dortmanna, proszę pani. Rzadka i w Polsce chroniona – znad okularów rzucił Kindze pełne potępienia spojrzenie.
– Ten egzemplarz jest z ogrodu – wyjaśniła kuratorka, usiłując nie zgrzytać zębami.
Ta informacja wywołała u Voigta pewne zainteresowanie.
– Naprawdę? Ktoś w Krakowie ma ją w ogrodzie? Koniecznie proszę przekazać, żeby w tym roku zebrał nasiona! Ona jest, wie pani, semelparyczna, a jak już mamy u siebie egzemplarze, warto by je było zachować do dalszej uprawy. Ta roślina…
– Jest jaka? – przerwała mu Kinga, a kiedy spojrzał na nią nic nie rozumiejącym wzrokiem, sprecyzowała:
– Powiedział pan, że trzeba zebrać nasiona, że to jest roślina… jak to było?
– Semelparyczna – powtórzył Voigt powoli i wyraźnie. – Bylina, która zamiera po wydaniu nasion. Zapewne jeszcze nigdy nie kwitła. Jesienią pojawią się owoce w postaci torebek, później zaczną pękać…
– Czy to ma jakąś polską nazwę? – spytała, przerywając botanikowi. Zaczynała powoli mieć dość jego belferskiego tonu.
– Lobelia jeziorna – wyjaśnił Voigt. – Zdarza się też nazwa stroiczka. Roślin z rodzaju lobelia jest bardzo dużo, niektóre na pewno zna pani z ogródków, ale ta konkretna jest rzadka.
– Wie pan cokolwiek o jej znaczeniu w legendach albo folklorze? – spytała Kinga bez szczególnej nadziei na pozytywną odpowiedź. Voigt pokręcił głową.
– Nie, nigdy mnie to nie interesowało. Choć być może jakieś ma, rośliny halucynogenne często je miewają – powiedział. Kinga uniosła brwi.
– Tak, Lobelia dortmmanna jest halucynogenna – wyjaśnił botanik. – Zawiera lobelinę, która, połknięta, może powodować mdłości, wymioty, omamy słuchowe i wzrokowe, splątanie…
Mózg Kingi pracował na szybkich obrotach, usiłując połączyć ze sobą wszystkie nowe informacje. Omamy. Halucynacje. Zaburzenia świadomości. Czy jest możliwe, żeby za całe dziwaczne właściwości mgły spowijającej Kraków odpowiadały cholerne halucynogenne kwiatki w ogrodzie Wiśniewskich, które w tym roku zakwitły pierwszy raz? Ale jak? Dlaczego? I co z duchami z Panieńskich Skał?
– Lobelia dortmanna rośnie głównie w chłodniejszych od naszego klimatach, Polska w ogóle jest granicą jej zasięgu na południe – kontynuował tymczasem Voigt. – Znajdziemy ją u nas na Pomorzu, poza tym w Europie na Wyspach Brytyjskich, w Skandynawii…
– A na Białorusi? – spytała Kinga i wyjaśniła: – Według informacji właściciela posesji to stamtąd pochodziły cebulki.
– Raczej kłącze – sprecyzował Voigt. – Ta roślina ma kłącza. A co do tej Białorusi, muszę sprawdzić, Ma tu pani komputer z dostępem do sieci?
Kinga, po raz kolejny usiłując nie przewracać oczyma, wskazała na biurko.
– Proszę korzystać – powiedziała.
Podczas gdy Voigt biedził się z zalogowaniem (komputery w biurze bywały narowiste, a botanik najwyraźniej zatrzymał się gdzieś na etapie Windowsa XP), Kinga wysłała esemesa do pana Mirka, a sama zajęła się czymś, co dopiero teraz się jej przypomniało: słowami hrabiny.
Nabazgrała je na szybko jeszcze na Smoczej i przez chwilę nerwowo szukała karteczki z notatką. W końcu znalazła ją, upchniętą w kieszeni. Włączyła własny komputer i wklepała w wyszukiwarkę przepisaną z karteczki formułę.
Chwilę później z niedowierzaniem wpatrywała się w wyniki wyszukiwania.
– Pani kurator? – powiedział Voigt. – Znalazłem. Na Białorusi nasza lobelia występuje tylko w jednym jeziorze. Jest nim…
– Świteź – powiedziała Kinga. – Mam rację?
***
– Świteź? – powtórzyła z niedowierzaniem wiceprezydent. – Ta od Mickiewicza?
– Ta sama – potwierdziła Kinga
Posiedzenie sztabu kryzysowego zwołano natychmiast, kiedy tylko Kinga zadzwoniła do magistratu ze swoimi rewelacjami. Zaraz potem ona i Voigt wsiedli do samochodu i popędzili na pospiesznie zwołane spotkanie.
– Jest pani pewna? – spytała Król. Spojrzała na Krawczyka i Mołek. – A co z państwa hipotezą w sprawie Panieńskich Skał i tamtejszych upiorów?
Mołek westchnęła.
– Nie ma sprzeczności. – powiedziała. – Wygląda na to, że źle oceniliśmy, co jest przyczyną, a co skutkiem. Widzą państwo, jeżeli razem z magicznie obciążonymi kwiatami z tej Białorusi przywędrował jakiś typ duchów czy zjaw, to one mają spore szanse oddziaływać na wszystko dookoła.
– Zakładam, że zbieżność między pochodzeniem kwiatów z jeziora Świteź a faktem, że jedna z ofiar sprowadzonego przez mgłę splątania powtarza formułę z ballady Mickiewicza, nie jest przypadkowa – wyjaśniła Kinga. – O ile dobrze rozumiem, o co chodzi w balladzie, te kwiaty nie są po prostu roślinami z gatunku Lobelia dortmanna. Są… – wzięła głęboki wdech, zanim dokończyła:
– Są przedstawicielami mniejszości ontologicznej. To są kobiety, dzieci i starcy ze zniszczonego miasta sprzed wielu wieków, których, że zacytuję, Bóg przemienił w zioła. Krew, płynąca z wyrwanych roślin, moim zdaniem to potwierdza, bo udało mi się znaleźć podobne fenomeny opisywane już od czasów starożytnego Rzymu.
Nad zamieszanie, jakie zapanowało po tym oświadczeniu, wybił się głos Jadwigi Król:
– Pani kurator? W jakim sensie pozbawione świadomości rośliny mogą być OM? Nie przesadza pani?
– To jest metamorfoza – powiedziała Kinga z przekonaniem. – Taka sama, jak przy przemianie człowieka w wampira czy w dowolny rodzaj ducha. Nie jestem pewna, czy tę poprzedziła fizyczna śmierć, ale nie każdą poprzedza. Osoba ukąszona przez wilkołaka też przecież nie umiera, ale przy odpowiednich warunkach podlega przemianie i sama staje się wilkołakiem. Nie widzę innej możliwości: te rośliny są OM.
– Każda z nich? – jęknęła Mołek.
– Niekoniecznie – powiedziała Kinga. – Podejrzewam, że raczej wszystkie jako całość, jako… zaraz, jak pan doktor Voigt to nazwał? Zespół? W każdym razie, nie sądzę, żeby było przełożenie typu „jeden kwiat – jedna osoba”. Mam raczej wrażenie, że ta konkretna roślina z tego konkretnego jeziora, i tylko ta, żadna inna tego gatunku, nie jest tak naprawdę rośliną. Jeżeli się ją przesadzi albo rozsieje, jej nadnaturalny charakter przenosi się razem z nią.
– Czyli Wiśniewski posadził sobie duchy w ogrodzie – podsumowała Mołek. Kinga skinęła głową.
– Pani koordynator? – Bachleda spojrzał na Mołek. – Czy zutylizowanie wszystkich tych roślin mogłoby zatrzymać obecne wydarzenia?
Chyba pan zwariował, chciała krzyknąć Kinga, ale zanim zdążyła otworzyć usta, Mołek powiedziała:
– Być może warto spróbować? Nie jestem pewna, ale jeżeli to coś, co siedzi we mgle, jest jakoś powiązane z tymi roślinami…
– Pani prezydent, panie inspektorze – przerwała Kinga. – Jeżeli one są OM, to broni ich prawo. Serio, nie możemy tego zrobić.
Natychmiast wszyscy zaczęli przekrzykiwać się nawzajem i kłócić. Nad odgłosy awantury przebił się w końcu głos Jadwigi Król.
– Spokój! Cisza, proszę państwa! Zostawimy usunięcie wszystkich roślin jako środek ostateczny. Na razie spróbujemy innej metody, którą podpowiada nam sam wieszcz.
***
– To się nie uda – mruknęła Kinga. – Nie ma szans.
Stała, razem z resztą pracowników swojego biura, na Moście Dębnickim. Pod nimi, na brzegu Wisły, procesja złożona ze sporej grupy biskupów, księży, pastorów, popów, rabinów i jedynego obecnego w Krakowie przedstawiciela polskiego duchowieństwa muzułmańskiego. W unoszących się znad wody szarych oparach prawie nie było ich widać. Czasem tylko dochodziły spod mostu urywane fragmenty śpiewów i inwokacji, lecz większość z nich wsiąkała bez echa we mgłę.
Ponieważ Mickiewiczowskim bohaterom grzebanie w zakazanych zagadkach Świtezi uszło na sucho, bo z Bogiem zaczęli, wiceprezydent Król postanowiła z Bogiem zakończyć cały problem. Dlatego też zebrała nad rzeką duchownych ze wszystkich większych związków wyznaniowych. Mieli oni odprawiać egzorcyzmy i modły, jakie tylko uznają za stosowne, by wygnać duchy. W charakterze zaś wiernych ściągnięto wszystkich pracowników lokalnej administracji, niezależnie od ich religijnej afiliacji czy jej braku. Krakowian generalnie zachęcano, by zostali w domu; te sugestie nie powstrzymały jednak sporej grupy ciekawskich, czających się teraz po obu stronach barierek, którymi zamknięto Most Dębnicki i fragmenty bulwarów nad Wisłą.
Kinga rozglądała się dookoła, usiłując rozstrzygnąć, czy mgła zaczęła rzednąć choć odrobinę, kiedy odgłosy spod mostu nagle umilkły. Nie wszyscy na górze zorientowali się, że coś się zmieniło, ale kuratorka poczuła, jak ogarnia ją lodowate, fatalne przeczucie. Podjęła decyzję w ułamku sekundy.
– Uciekajcie! – krzyknęła. – Ewakuacja mostu, natychmiast!
Właśnie wtedy z mgły dobiegły pierwsze krzyki.
Biegnąc ku barierkom, Kinga na moment odwróciła się ku rzece, akurat w porę, by zobaczyć, jak z wód Wisły, wbrew wszelkim prawom fizyki, wynurza się olbrzymi, krwawy księżyc.
Była już poza mostem, kiedy tuż przed nią wychynął upiór. Zobaczyła jego wyszczerzone zęby i zaciśnięty w szkieletowej dłoni miecz. Już po mnie, pomyślała, zanim krzyknęła.
Upiór spojrzał na nią. Opuścił broń i bezszelestnie cofnął się z powrotem we mgłę.
***
– Nie zgadzam się – powtórzyła Kinga, patrząc prosto w oczy Jadwigi Król. – Uważam, że taka akcja przyniesie więcej szkody niż pożytku. Tylko je rozwścieczymy. Za duże ryzyko, moim zdaniem. Że już nie dodam, że to bezprawne i nieetyczne.
– Z całym szacunkiem – przerwał jej wściekły Bachleda. – Za duże ryzyko? Mamy wojnę na ulicach miasta, coś wyłazi z tej mgły i atakuje ludzi. Pod tym cholernym mostem zniknęło kilkanaście osób, nie wiadomo, co się z nimi stało, ale wszyscy słyszeliśmy krzyki. Naprawdę pani uważa, że wyrwanie z korzeniami przyczyny tego wszystkiego to za duże ryzyko?! Pani chyba zwariowała.
– Proszę posłuchać – Kinga zignorowała policjanta i zwróciła się wprost do wiceprezydent. – Nie sądzę, żeby to była wina tych kwiatów, czy jakichkolwiek istot, które są z nimi powiązane. Zanim pani zaprotestuje, proszę pomyśleć. One są ofiarami, prawda? Uratowanymi przez metamorfozę. To nie one czają się we mgle, one są w wodzie, albo w okolicy tych kwiatów. To nie one zabijają.
– To kto, wobec tego? – syknął Bachleda.
– A co słychać z mgły? – spytała Kinga. – To, co jest w wierszu. Jak to było? I zgiełk walczących, i wrzaski niewieście? Jestem przekonana, że to, co nam sieje zamęt na ulicach, to nie są duchy ofiar z miasta. To są upiory najeźdźców. To, co mnie nie zaatakowało, też, pomyślała, ale nie powiedziała tego głośno.
– Zerwali te magiczne rośliny – Kinga kontynuowała, zerkając na ekran telefonu, gdzie miała otwarty tekst wiersza – i natychmiast dopadła ich choroba i nagła śmierć. Nie wiem, może doktor Voigt ma rację i fakt, że ta roślina jest trująca i halucynogenna, ma z tym jakiś związek, ale w sumie to mniej istotne. Ważne jest, że powtórzę: to nie te duchy z roślin atakują ludzi. Nie możemy, no serio, ludzie, nie możemy spróbować ich za to zabić. Poza wszystkim sądzę, że to po pierwsze nic nie da, po drugie – sprowokuje zemstę wobec nas. Wtedy będziemy mieć przeciwko sobie dwie siły i dopiero będzie prze…kichane – dokończyła, w ostatniej chwili powstrzymując przekleństwo.
– Tak? – prychnął Bachleda. – A skąd oni się tu wzięli? Ci najeźdźcy? Sami przyszli, czy może są jakoś spleceni z losami tych duchów-kwiatów? Nawet jeżeli ma pani rację – spojrzał na Kingę – niewiele to zmienia. Ciągle jest tak, że coś, co zagraża milionowej metropolii, jest nierozdzielnie połączone z czymś potencjalnie niewinnym, ale warunkującym istnienie tego szkodliwego. Szczerze? Rozwaliłbym jedno i drugie. Za duże ryzyko dla ludności i miasta.
– Nie rozumie pan… – zaczęła Kinga, ale Bachleda jej przerwał:
– To pani nie rozumie. Po tym wszystkim, co się stało nad rzeką…
– Proszę państwa! – krzyknęła Król. – Dość tego. Panie inspektorze, macie być gotowi do wkroczenia na posesję i zniszczenia siedliska tych roślin. Pani kurator, proszę wrócić do biura i czekać na dalsze dyrektywy. Inspektorze, ile czasu zajmie panu przygotowanie do tej operacji?
Bachleda spojrzał na zegarek.
– Dwie godziny? – spytał. – Biorąc pod uwagę, że nie potrzebuję antyterrorystów ani specjalnego sprzętu, za to przydałby się egzorcysta…
Kinga nawet nie próbowała ukryć, że przewraca oczami.
***
Kierowca wiózł ją do biura przez wyludnione, tonące we mgle ulice. Czerwony blask drugiego księżyca zalewał miasto. Nawet przez szum silnika Kinga słyszała widmowe krzyki i szczęk broni. Przez całą drogę milczała, zaciskając pięści i modląc się po cichu, żeby kierowca jechał szybciej, szybciej, szybciej…
Wysiadła pod samymi drzwiami i wbiegła do budynku, wybierając jednocześnie numer pana Mirka i dziękując wszystkim bóstwom, że władze zorganizowały dla jej współpracownika mieszkanko w piwnicach tego samego budynku.
– Panie Mirku! – krzyknęła, gdy tylko odebrał. – Mogę do pana wpaść? Pilna sprawa!
Kinga zdawała sobie oczywiście sprawę, że wampir obudzony w dzień nie będzie do końca przytomny, ale była gotowa zaryzykować: musiała z kimś obgadać swoje podejrzenia i plan dalszego działania.
– Panie Mirku – powiedziała, kiedy tylko otworzył jej drzwi. – Dziękuję. Muszę z kimś pogadać.
– Proszę wejść – jej współpracownik, w dresowych spodniach i spranej koszulce z orzełkiem wyglądał zupełnie inaczej, niż na co dzień w pracy. Choć Kinga już kilkakrotnie spotkała się z nim na stopie prywatnej, zawsze zaskakiwało ją to domowe wcielenie.
– Czego nam brakuje? – spytała. – Co jest nie tak z naszą oceną sytuacji? Mamy kwiaty, magiczne, przywiezione przypadkiem z Białorusi, zasadzone tutaj na pewno dawniej niż dwa lata temu. Czemu dotąd nic się nie działo?
– Nie kwitły – odpowiedział natychmiast pan Mirek. – Pierwszy raz zakwitły w tym roku, Voigt mówił, że te lobelie są wieloletnie i kwitną raz w życiu.
– Okej – Kinga skinęła głową. – Zakwitły, i to uaktywniło całą awanturę; to albo Wiśniewska ścinająca rośliny na grób córki. W każdym razie nasze duchy roślin obudziły się, a razem z nimi powstały też upiory ich wrogów, po czym zamknęły się granice miasta. Ci, którzy mieli bezpośredni kontakt z roślinami – ewidentnie Wiśniewska, zapewne jej mąż, ja – jako pierwsi zaczęli widzieć w wodzie i mgle postacie. Potem to się rozprzestrzeniło, zaczęły się ataki…
– Ale nie na panią – powiedział pan Mirek. – Panią zostawiło w spokoju.
Kinga skrzywiła się. Od tej chwili na Wisłą miała wrażenie, że jeszcze moment i uda się jej zrozumieć, co się wtedy stało i dlaczego.
– Do tego mamy Panieńskie Skały – powiedziała. – Legenda mówi, że w nich żyją duchy zakonnic, które w trzynastym wieku uciekały przed Tatarami i zostały przez Boga ukryte w skale, by mogły uniknąć gwałtu i śmierci. Tu przynajmniej podobieństwo jest oczywiste.
– Znalazłem Kicińską – wtrącił się pan Mirek. – Nie było łatwo, ale w końcu wyciągnąłem to od naszych. Chyba mamy punkt zaczepienia. Została wampirzycą gdzieś w latach 50. XIX wieku, przemieniona po tym, jak ją ciężko raniono podczas napadu na powóz, którym jechała. Ojciec, mistyk i okultysta, musiał mieć koneksje w świecie OM.
– Hmmm… – powiedziała w zamyśleniu Kinga – kolejna niewinna ofiara. Ale wie pan, osób, które ktoś napadł czy zaatakował, jest w milionowym mieście, niestety, sporo; choćby córka Wiśniewskich też by pasowała do tego wzorca. Chyba że…
– To są tylko osoby po metamorfozie – mruknął pan Mirek.
– Tak właśnie podejrzewam – potwierdziła Kinga. – W jakiś sposób to, co się tu dzieje, dotyka przede wszystkim dwóch rodzajów osób: tych, którzy mieli bezpośredni kontakt z roślinami, jak ja, oraz osób, które metamorfoza – przejście na bycie OM – uratowała przed śmiercią lub krzywdą z ręki napastnika. Co nam to daje?
– Niewiele – przyznał pan Mirek.
Kinga pokręciła głową. Cały czas miała wrażenie, że coś jej umyka – i że to ma coś wspólnego z Wiśniewskim, jego żoną, jego ogrodem, jego córką… Nie mogła uchwycić tej myśli, choć przez cały czas miała poczucie, że ma ją tuż-tuż, na wyciągnięcie ręki.
Poddała się.
– Dobra, to od innej strony – powiedziała. – Jak oni to rozwiązują w wierszu? Mickiewicz, jak wiemy, był doskonale świadomy istnienia OM i całkiem sporo w swojej poezji zakodował…
– Zaczęli z Bogiem – powiedział pan Mirek.
– To już przerabialiśmy – machnęła ręką Kinga. – Co jeszcze?
– Inicjator akcji był spokrewniony z ofiarami – kontynuował pan Mirek, zerkając do tekstu.
– Przekichane – westchnęła Kinga. – Nie dojdziemy do pokrewieństw z czasów starożytnej Litwy.
– No to by było na tyle – oświadczył jej współpracownik. – Nad jeziorem dzieją się dzikie cuda, potomek postanawia zbadać sprawę, mówiący namawia go, żeby sprowadzić księdza, szukają, na powierzchnię wypływa dziewczyna, żeby im opowiedzieć, okazuje się, że lobelie to kobiety i że prześladowcy po zerwaniu kwiatów poumierali. Tyle.
Dziewczyna, pomyślała Kinga. Gdzieś w tym wszystkim była jakaś dziewczyna, która…
Kinga nagle sobie przypomniała. Moja córka nie żyje. Jak ona miała na imię? Ela. Córka Wiśniewskich. Ela, która utonęła.
Ela, która, zanim utonęła, zepchnięta przypadkiem do rzeki przez złodzieja, wyrwała z jeziora na Białorusi biały kwiat.
Kinga poczuła, że, w jej głowie rodzi się szalony plan.
***
– Moim zdaniem, z duchownymi nie wyszło, bo było za późno – tłumaczyła Kinga przez telefon swojej szefowej. – Nie zaczęli z Bogiem. Poza tym próbowali to egzorcyzmować, co chyba nie było dobrym pomysłem. Natomiast jeżeli bym spróbowała pogadać…
– Pogadać? – prychnęła Mołek. – Pani chyba zwariowała. Proszę w tej chwili wracać do biura, nie wychodzić – ataki tego czegoś z mgły są coraz częstsze! – i czekać na rezultaty właściwej akcji. Policja powinna być u tego Wiśniewskiego w ciągu maksymalnie godziny, a chyba wszyscy się zgodziliśmy, że skoro zagrożenie przyszło razem z tym zielskiem, to jego usunięcie…
Kinga przerwała połączenie
– Nie – mruknęła. – Nie wszyscy się zgodziliśmy.
Wybrała kolejny numer.
– Panie Karolu? – powiedziała, kiedy Wiśniewski odebrał. – Policja do pana jedzie. Chcą zniszczyć te kwiaty. Błagam, niech ich pan nie wpuszcza. Proszę zrobić awanturę, zażądać nakazu… cokolwiek, byle ich powstrzymać i dać mi czas. Jeżeli się panu nie uda, to się może źle skończyć dla nas wszystkich.
– Tak – dodała po chwili. – Tak, mam inny pomysł.
Wisła w okolicy ulicy Tynieckiej rozlewała się szeroko. Wokół rzeki kłębiła się mgła. Kinga zaparkowała przy drodze i z zaciśniętymi zębami ruszyła w kierunku brzegu.
Bała się. Nie przyznała się do tego panu Mirkowi, ale czuła, jak zimne krople potu spływają jej po karku.
Podeszła do brzegu, nie niepokojona. Cokolwiek czaiło się we mgle – a słyszała to coś wokół siebie, szepczące, krzyczące – nie próbowało jej złapać. Miała nadzieję, że dobrze zinterpretowała powody.
Uklękła nad wodą i spojrzała prosto w ciemną toń. Po niej, jak krew, rozlewało się światło czerwonego księżyca.
– Hej! – zawołała, czując się głupio i niepewnie. – Dziewczyny? Ludzie? Muszę z wami porozmawiać.
W głębinie, w krwawym blasku księżyca, trwała wojna: Kinga patrzyła na kobiety porywające dzieci i unoszące broń, by je pozabijać, na upiory najeźdźców i ogarniające miasto płomienie – to wszystko, co wylewało się teraz z magicznej mgły na ulice Krakowa.
– Ludzie! – zawołała Kinga, czując, jak załamuje się jej głos. – To się już stało! To wszystko! Dawno temu! Bóg was ocalił, a wyście unicestwiły wrogów! Nie musicie tego teraz powtarzać na ulicach, serio!
Co za idiotka ze mnie, pomyślała Kinga: rozmawiać z duchami, przecież one mnie nawet nie słyszą, pogrążone w swojej krwawej baśni.
Wiedziała, co musi zrobić i że nie ma wyjścia. Podniosła się, zdjęła buty i weszła do rozświetlonej pożarem wiślanej wody. Po kostki. Po kolana. Po szyję.
Nabrała tchu i pozwoliła, by fale Wisły zamknęły się z cichym pluskiem nad jej głową.
Krok za krokiem Kinga schodziła w głąb płonącego miasta duchów. Tutaj ona sama czuła się jak zjawa: niewidzialna dla miotających się w panice kobiet Świtezi, samotna w ginącym mieście pod upiornym księżycem. Widziała przed sobą pożar i zniszczenie, za sobą – kiedy się oglądała – pustkę i ciemność. Nie widziała za to drogi powrotnej. Ze wszelkich sił odpychała od siebie myśl o tym, że nie znajdzie tego, czego szuka, że nie wróci, że będzie do końca świata snuła się, niewidziana i obca, po wiecznie płonącym mieście na dnie rzeki.
I wtedy jej wzrok nagle spotkał się ze spojrzeniem młodej kobiety. Przez chwilę patrzyły sobie w oczy, a potem do Kingi dotarło, że – w odróżnieniu od pozostałych – ta dziewczyna nie miała na sobie białych szat, a spodnie do biegania i krótką, różową kurteczkę.
W tej samej chwili uświadomiła sobie, kto to musi być.
– Ela? – zapytała Kinga. Dziewczyna jednym płynnym ruchem uniosła się z głębin i podpłynęła ku niej – Ela Wiśniewska? Ty mnie… widzisz?
– Jesteś z nimi – powiedziała dziewczyna. W jej głosie Kinga usłyszała ból i gniew. – Z nimi.
– Nie, nie – Kinga zamachała rękami. Widok młodej Wiśniewskiej – sportowy strój, wystające z kieszeni słuchawki, długie jasne włosy, unoszące się w wodzie wokół bladej, oblanej czerwonym blaskiem twarzy – w dziwaczny sposób ją przeraził. Uspokój się, powiedziała sobie w myślach. To nic strasznego, tylko topielica, OM jak inne. Rób, co masz zrobić.
– Tak – powiedziała. – Tak, jestem z nimi. Jak oni. My też zerwaliśmy wasze kwiaty: jeden ja, inne – twoi rodzice. I módlmy się, żeby twój ojciec był skuteczny i żeby ten bałwan Bachleda nie zdążył wyrwać ich więcej, pomyślała.
Topielica wpatrywała się w nią oczyma, które nie mrugały.
– Ale – kontynuowała Kinga, czując, jak zasycha jej w gardle – to nie było… celowe. Myśmy nie wiedzieli, co żyje w tych kwiatach, co możemy obudzić. Przyszłam tu, w imieniu tych, którzy zawinili, prosić o przebaczenie.
– Moi… rodzice? – zapytała topielica.
– Tak! – potwierdziła gorączkowo Kinga. – Twoja mama, a potem ojciec. Chcieli ci je zanieść na grób. Ty sama też zerwałaś kwiat, prawda? A raczej wyrwałaś, żeby go przesadzić? Pamiętasz?
I dlatego teraz tu jesteś, pomyślała Kinga, w połowie drogi: jedna z ofiar, jedna z prześladowców, po obu stronach tej wyśnionej wojny duchów jednocześnie.
– A najeźdźcy? – spytała dziewczyna. – Są tutaj. Spalą miasto. Pozabijają…
– Nie, nie! – machnęła ręką Kinga. – Nic się nie stanie.
Wszystko już się stało, przemknęło jej przez myśl.
– Posłuchaj – powiedziała. – Wasze kwiaty… ich kwiaty, małżonek i córek Świtezi… zakwitły. Zerwaliśmy je i zbudziliśmy upiory, duchy waszych prześladowców. Ale ich już nie ma, pamiętasz? Nie ma. Pomarli, kiedy zerwali kwiaty. Ich duchy nic wam nie mogą zrobić.
Co prawda mogą zrobić mnóstwo paskudnych rzeczy nam, żywym, pomyślała, ale nie powiedziała tego głośno.
– Nie można spalić miasta ukrytego pod wodą – powtórzyła Kinga. – To tylko złudzenie. Zły sen. Proszę, musisz mi pomóc je o tym przekonać.
Topielica sięgnęła lodowatą ręką po dłoń Kingi i pociągnęła ją ze sobą.
Szły – płynęły – ulicami podwodnego miasta: niewidzialna, niesłyszalna Kinga i Ela, chwytająca przebiegające kobiety, krzycząca i powtarzająca słowa kuratorki:
– Nic się nie stanie, nie da się spalić miasta, jesteśmy bezpieczne, Bóg nas przemienił w zioła…
Tam, gdzie przeszły, nie było już dymu i płomieni, tylko kołyszące się asfodelowe łąki, pełne sennego kwiecia. Małżonki i córki Świtezi wracały do swojej prawdziwej postaci, a wraz z ich przemianą znikały i prześladujące je upiory. Nad miastem powoli zachodził czerwony księżyc, roztapiając się w zieleni i błękicie.
Kinga nie wiedziała, ile to wszystko trwało. W końcu jednak zostały tylko we dwie, zawieszone w bezczasie: ona i Ela, pod nimi biała łąka kwiatów, nad nimi sklepienie wiślanej wody.
– A ty? – spytała Kinga. – Co z tobą? Też się zmienisz w jedną z tych roślin?
– Nie – dziewczyna pokręciła głową. – Przez chwilę byłam jedną z nich. Teraz… teraz jestem już tylko wiślaną topielicą.
– Jakby co – Kinga uśmiechnęła się do niej – to ty jesteś OM. Masz swoje prawa i gdybyś chciała z nich skorzystać, wiesz, gdzie mnie szukać.
Ela spojrzała na nią nierozumiejącym wzrokiem.
– Moi rodzice… – zaczęła i urwała.
– Wiesz co? – powiedziała kuratorka – Twojemu ojcu dobrze zrobi, jeżeli dowie się o OM więcej, i to z innego źródła, niż telewizja.
Dziewczyna patrzyła na nią jeszcze przez chwilę, a potem bez słowa zniknęła w głębinie. W tym momencie Kinga poczuła, że już nie unosi się w pół drogi między niebem białą łąką a szklanym niebem. Teraz po prostu nurkowała w brudnej, zimnej Wiśle. A nurkowanie, cholera, nigdy nie wychodziło jej za dobrze.
W końcu, kaszląca, ociekająca wodą, wyczołgała się na brzeg i półprzytomna, osunęła się na ziemię. Kiedy po dłuższej chwili otwarła oczy, zobaczyła na niebie zwyczajne, codzienne słońce.
Kinga odetchnęła z ulgą. Podniosła się i powoli poszła w stronę samochodu. Pora wrócić do biura, wyjaśnić, co się stało i wysłuchać awantury o telefon do Wiśniewskich. Nie miała wątpliwości, że czeka ją długi i niełatwy dzień.