Trzask kości wyrywanych ze stawów wzbudza we mnie wiele emocji. Teraz myślę, że wszystko jest kwestią pespektywy, a marzenia mogą się spełnić, jeśli tylko dobrze je zredefiniujesz. Jeśli skupisz się odpowiednio mocno i poszukasz właściwego punktu widzenia, to wbijające się w ciało igły mogą być przyjemne.
Jakie szanse życie stwarza dziecku kurwy i narkomana oczekującego na koniec swoich dni w celi śmierci?
Kilka momentów z dziejów życia przykuwa moją uwagę szczególną intensywnością i piorunującym znaczeniem. Oddychanie tlenowe, wielokomórkowce, endosymbioza, a szczególnie narodziny wirusów w następstwie genetycznej ucieczki. Niemniej w przypadku naszego gatunku, a więc i mojej historii, najważniejsze pozostaje rozmnażanie płciowe, dziewczynki mające szparki pomiędzy nogami i chłopcy gotowi mocno się natrudzić, aby się do nich dobrać.
Zabawnym jest fakt, że wszystko to rozkwitło na pohybel jakimś prototasiemcom, a nie po to, aby Shakespeare napisał "Romea i Julię" czy Klimt namalował "Pocałunek". Tym większym osiągnięciem jest zatem "Padlina" Baudelaire'a.
Jesteś synem kurwy i wielokrotnego mordercy, który umowę społeczną wymazał spod własnych skroni metamfetaminą produkowaną z zapałek na śmietniku. Jeśli masz tyle argumentów, by wmawiać sobie, że ucieleśniasz całą krzywdę swojego gatunku, jak możesz nie zakochać się we własnym głosie?
Jak daleko tylko sięgam obecnie kompletnie rozbitą pamięcią, ohyda ciągnęła się za mną, jak śluz za ślimakiem. Odkąd ewolucja wrzuciła na rynek modele zróżnicowane pod względem zadania jakie mają pełnić w procesie reprodukcji, pewna doza antagonizmu między przedstawicielami odmiennych płci jest nieunikniona, antagonizm zaś oznacza wyścigi zbrojeń, sprzeczki o terytoria, a przede wszystkim pakty biznesowe. Moja matka była kurwą; z punktu widzenia jej kolegów słoikiem, w którym każdy może zakisić swojego ogóra za odpowiednią opłatą, instytucja jak wyciąg narciarski albo kiełbaski z grilla. Z punktu widzenia wszystkich bakterii, wirusów i pierwotniaków przenoszonych drogą płciową była jak Jedwabny Szlak. Zapewne każda dwoinka rzeżączki dwoiła się i troiła, aby wziąć pod protektorat bramę wjazdową do ciał bardziej frywolnej (w każdym razie na pozór) połowy przedstawicieli mojego gatunku. Dlatego też czasem nawiedza mnie pytanie: czy podczas mego poczęcia krętek kiły nie podszył się pod którąś z niewyżytych, ślepych i zdesperowanych gamet?
Faktem pozostaje, że pod względem chorób wenerycznych jeszcze na trasie pomiędzy poczęciem a narodzinami piastowałem całkiem wysokie stanowisko w światowej lidze. Jak zwykli mawiać, w rodzinie nic nie ginie. Na szczęście bądź nie, takich jak ja dzisiaj uzdrawiają. Miłosierdzie kablem wtłaczane w kości. Wypruli mnie z brzucha własnej matki, parę razy przepłukali żyły i resztę sadła, odprawili inne zaklęcia współczesnej medycyny, a potem zaszyli w piekle z powrotem. Jak to pomoc socjalna, świata nie uzdrowiła, raczej ratowała przyszłych kryminalistów przed przedwczesnym zgonem. Mimo wszystko pozostały nieodwracalne zmiany i ciężkie do przewidzenia skutki. Na mojej rodzicielce cała impreza nie zrobiła specjalnego wrażenia; jakkolwiek ona również została poddana gruntownej hydraulice, szybko odzyskała utracone pozycje na liście w książeczce zdrowia.
Jak można się domyślić, byłem paskudnym pokurczem. To, czego nie wykrzywiły choroby, odziedziczyłem po ojcu. Masz oczy diabła, słyszałem to od zupełnie różnych osób przynajmniej parę razy w miesiącu. Zmysły i ciało pokrzywiła mi cała plejada zdarzeń, na jakie byłem wystawiany. Matkę spieniężającą swoją urodę pamiętam doskonale, działo się to zbyt często, by przyszło mi zapomnieć. Podobno chłopiec na pewnym etapie rozwoju, ucząc się pożądania, na swój dziecięcy sposób pragnie matki i jest zazdrosny o swojego ojca. Niestety hybrydową wersję tego konceptu w moim wypadku ciężko mi posklejać do kupy z resztek wspomnień, zwłaszcza, że odbiór rzeczywistości dziecka nie jest aż tak wolny od mechanizmów filtrujących informacje, jak większość ludzi byłaby skłonna przypuszczać.
Bądź modlitwą, która zwróci ćpuna przed jedyną miłosierną spośród nieposkromionej mnogości twarzy Boga. Bądź rozpędzoną śmiercią na ostatnim spośród wagonów. Bądź zatapiającą mózg juchą, wolno, nieubłaganie sączącą się z wnętrza zaropiałej rany.
Narkotyki określały znaczną część mojego życia, choć znając dzisiaj drogę jaką przeszedłem, śmiało mogę stwierdzić, że zaczęło się całkiem niewinnie – większą część dzieciństwa byłem gotów nadźgać się czymkolwiek, co w zbyt bezczelny sposób nie przypominało trutki na szczury, a jedyną motywacją stojącą za przyjęciem takiego kursu działań był brak perspektyw na lepsze życie. Szczęśliwie bądź też nie, moja matka w miarę możliwości blokowała mi dostęp do takich atrakcji. Weneryczne łącze o największej przepustowości wypowiadające wojnę przepustowości mojej bariery krew-mózg.
Ojca nie poznałem nazbyt dobrze, chyba nigdy nawet z nim nie rozmawiałem. Jednak często widywałem go korzystającego z usług matki, a nasze podobieństwo nie pozostawiało miejsca na wątpliwości. Czasem na mój widok coś mówił, pamiętam tylko, że było to dla mnie kompletnie niezrozumiałe. Sądziłem, że jest niereformowalnie obłąkany, teraz jednak przeszło mi przez głowę, że trzeba było słuchać go trochę uważniej. Częściej jednak wolał wykręcać moje ręce niż snuć swoje mistyczne opowieści, usiane obcymi mi słowy. Zajęło to sporo czasu, ale w końcu opanowałem przemienianie tego bólu w przyjemność. Często też dostawałem po mordzie w bardziej klasyczny sposób, ale wykręcanie rąk pamiętam najlepiej. A w zasadzie chrzęst moich kości obracających się w stawach wbrew temu, co podobno nazywa się wolą, metafizycznemu zaklinaczowi mięcha i kości.
Matka na niego potwornie leciała. Taką przynajmniej teorię ukułem, by wyjaśnić sobie dlaczego bez słowa pozwalała wyprawiać te wszystkie rzeczy ze mną, a równocześnie z taką determinacją odpychała mnie od ćpania. Może przewidziała moją przyszłość. A może była tępą szmatą, która bała się własnych klientów.
W przeciwieństwie do innych bachorów, z którymi czasem się kręciłem, jakoś nie przekonywała mnie przemoc dla samej przemocy. Pamiętam paru łebków wieszających kota na drucie wymontowanym z elektrycznego pastucha kradzionymi nożycami do metalu, okraszonymi chałupniczą izolacją. Byłem wówczas biernym obserwatorem, ten plan dnia niespecjalnie mnie przekonał, a moment wprowadzenia go w życie nawet wzbudził we mnie coś pomiędzy smutkiem a niesmakiem. Wtedy chyba po raz pierwszy uznałem, że coś ze mną jest poważnie nie tak.
Lubię wmawiać sobie, że byłem dobry dla zwierząt, ale tego typu pojęcia są na tyle plastyczne, że moment ich zwerbalizowania odbiera im znaczenie. Niestety tego kota nie uratowałem, podobnie jak wielu innych zwierząt. Oczywiście, tego typu próbę mógłbym przypłacić utratą kończyny bądź życia i na bazie tego mógłbym rozbudować jakąś zakrojoną na szerszą skalę wymówkę. Nie mam jednak pojęcia, czy bohaterskie zamiary chociaż raz nawiedziły moje myśli.
Kwestia kobiet stanowiła dla mnie zagadkę zbyt długo i na dobre ukształtowała wiele moich myśli oraz reakcji emocjonalnych. Akurat tutaj mój rozwój jawi się nieco jaśniej. Na początku ładne dziewczynki po prostu wzbudzały mój uśmiech i przykuwały wzrok. Lubiłem z nimi rozmawiać i niczego więcej nie oczekiwałem (przynajmniej na uświadomionym poziomie), choć i ku temu okazję miałem rzadko, mimo tego, że słyszałem czasem, iż jestem pełen charyzmy i przyjemnie się mnie słucha, co rajcowało mnie znacznie bardziej, niż byłbym skłonny przyznać choćby nawet przed samym sobą.
Potem na wierzch wypłynęła myśl, że fajnie byłoby nie tylko z nimi gadać, ale i je obracać od czasu do czasu. To jednak niespecjalnie układało się po mojej myśli. Niektóre z nich ewidentnie na mnie leciały, zwłaszcza gdy dostawałem przy nich pierwszych w swoim życiu tachyfrenii i w stanowczo zbyt wzniosłych słowach oddawałem cześć ich urodzie. Niemniej niespecjalnie ogarniałem podskórne reguły tego procesu, raczej dłubałem w poszukiwaniu czegoś, czego tam nie było. Odkrycie, iż ślinienie się pizdą podlega redukcjonizmowi materialistycznemu, złamało mi serce. Dziewczynki, czy też wówczas już panienki, które wpadały mi w oko, były dokładnie tymi, które wpadały w oko większości, zatem usytuowanie materialno-biologiczne dawało im prawo wyboru większe, niż odpowiadałoby to moim żądzom. Lubiły ze mną gadać, ale w kwestii dawania dupy miały znacznie lepsze opcje.
Buddyści wysunęli koncept, że bycie jak najbardziej świadomym zada kłam większości naszych bolączek. Badania zupełnie różnego typu i zahaczające o wiele dziedzin nauki są w miarę zgodne, że w tym stwierdzeniu kryje się sporo prawdy. Co jednak jeśli nie jest to jedyne, ani nawet nie najefektywniejsze rozwiązanie? Być może nasz standardowy poziom świadomości reprezentuje punkt krytyczny, maksymalizujący cierpienie, a rozwiązaniem postawionego przed nami problemu równie efektywnym, co skupienie się na jednej myśli lub mantrze, jest podkręcenie tempa myśli do tego stopnia, że wszystkie ograniczenia,limity i barierki rozsypią się w drzazgi, a umysł nie będzie w stanie sam siebie dogonić podczas wycieczek po szlakach rozpracowujących cierpienie? Innymi słowy, czy ktoś widział płaczące komputery kwantowe?
Szczęśliwie bądź nie, w odrzucających mnie, stanowiących pod względem walorów rozpłodowych ścisłą topkę pannach w moim wieku, znalazłem obiekt, na którym mógłbym dokonać ekspresji własnej furii. Zrekonfigurowałem też własne preferencje na tyle, że więcej uniesień wzbudzały we mnie dziewczyny nie emanujące zdrowiem i radością, a patologią, zniszczeniem i przemocą, czyli takie, które miałem w zasięgu swoich rąk. Przy tej okazji życie pozwoliło mi spostrzec, że bilans zysków i strat bycia zdezelowaną szmatą o pociętym w kawałki dzieciństwie artykułowany głosem narwanej, niewyżytej, rozpadającej się i niemożliwie pijanej dziewczyny, to dla mnie kojący soundtrack do rytuałów godowych.
Pamiętam wpierdolenie sobie w środek małoletniej, zaćpanej mordy pakietu w założeniu mającego realizować na poziomie neuronowym jakieś ciężkiego kalibru idee fizyki teoretycznej. To, co kryło się w środku, było na tyle proste, że nie mam pojęcia, po co ktoś zadał sobie trud protokołowania tego zamiast jakiejś pełnej teorii. Ja i reszta odrzutów, z jakimi przyszło mi zbijać bąki na okolicznych podwórkach i śmietnikach, jednak nie narzekaliśmy. Byliśmy gotowi wgrzać sobie w rdzeń wszystko, co przywoływało stan, który z czystym sumieniem możnaby określić mianem "niezłej bomby". Ciekawe, czy Marks pisząc, że "religia to opium dla mas" przewidział czas, gdy ideami będzie można się nastukać w jak najbardziej dosłownym sensie.
Podobno jaźń nie służy do niczego więcej, niż właściwe zawiadowanie organizmem, aby ten mógł się replikować. Jakkolwiek sprawia na sobie samej wrażenie umiarkowanie solidnej całości, jest tylko zbiorem dobrze współpracujących sztuczek, których mylne utożsamienie ma usprawniać zawiadowanie całym przedsięwzięciem bycia żywym. W takim razie pouczającym ćwiczeniem będzie rozbicie części konsolidującej, spoiwa tej iluzji. W najprostszej wersji może oznaczać to konstrukcję osobowości wielorakiej, co podobno czasem nawet zdarza się samoistnie. To jednak tylko odpowiednik instalacji maszyny wirtualnej. Więcej wniosków wyciągnąć można puszczając luzem poszczególne podukłady. Zaś najlepiej zrobić to równocześnie z największą możliwą ilością.
Ciężko o tym myśleć, ale potwornie ekscytowała mnie krew cieknąca z nosa spędzających ze mną czas panienek, gdy zajebały o jednego szczura za dużo. Cieszę się, że żadnej z nich nie uderzyłem i nie mam najmniejszego pojęcia, co o tym zadecydowało. Chyba patrząc na swoje dziewczyny, chciałem widzieć cierpienie tych, których mieć nie mogłem. Spoglądając z wysoka na to, jak poskręcane są przewody kodujące to, co niektórzy biorą za duszę, obrzydzenie i nienawiść do wszelkiego życia wydają się nie tylko nieuniknione, ale wręcz oczyszczające.
Pierwsze dobrze rokujące kroki w stronę realizacji świadomości na nieklasycznej maszynerii miały miejsce już dawno przed moimi narodzinami. Najbogatsi, w ramach fanaberii i w akcie uskutecznienia mokrego snu debili o nieśmiertelności, odpalali na klasycznych komputerach jakieś sflaczałe i okaleczone kopie własnych mózgów jeszcze za czasów moich dziadków. Do momentu, gdy wypowiedziałem swoje pierwsze słowo, technologia z tego zakresu zdążyła przejść burzliwą ewolucję, potanieć oraz dwukrotnie zyskać i stracić zwolenników, ostatecznie zdobywając z jednej strony powszechność, a z drugiej łatkę kompletnego niewypału, ratowanego zbyt długo i na siłę. Nie ujawniła nic nowego na temat nas samych, wbrew dość powszechnym oczekiwaniom. Zrzuty jaźni na ogół były bardzo szorstkie w obyciu. Łatwo było je złamać, kompletnie anihilując ich potencjał, bądź też puścić luzem bez żadnej kontroli i zysków. Natomiast przypadki uzyskania owocnej współpracy między zrzutem a człowiekiem należały do rzadkości. Zwykle taka przyjazna jaźń rozsypywała się lub odbijała jej szajba, zanim stosowni goście wykroili z niej to, co ich interesowało.
W końcu emocje rozgorzały we mnie nieco mocniej, a z nimi i coś na kształt zapatrywań moralnych. Jestem pełen podziwu dla kropotkinowskiej wizji, wywodzącej moralność z ewolucyjnej opłacalności wewnątrzgatunkowej solidarności. Równocześnie moje wątpliwości budzą zapewnienia niektórych teologów, że ewolucja rozpina most między robakiem a bóstwem, zwłaszcza takim o miłosiernym obliczu. Zasobów jest skończenie wiele, więc będziemy je sobie wyrywać, dopóki życie nie zgaśnie. Powszechna zgoda wszystkiego co żywe, jest wiarygodnym konceptem chyba tylko dla chowanych pod kloszem pięciolatków. Sfrustowany i zawiedziony otoczeniem oraz samym sobą, uznałem, że chcę wykrztusić z małpiego mięsa tyle tylko spełnienia, ile w ramach odszkodowania za bycie narodzonym należy się umysłowi, który na ten świat się nie prosił. Konsekwentnie rozpierdalałem tę świeżo zlazłą z drzewa małpę, w której byłem zamknięty i z którą nierozerwalnie byłem spleciony, ładując z pełną mocą po kablach i obracając każde szprychy, które tylko były gotowe się mi oddać. To jednak nie odnosiło skutku.
Byłem dobrym złodziejem, choć to podobno nie powód do dumy. Fach mniej honorowy niż zabójca, mówią. Mi to odpowiadało. Kradnąc, zarabiałem na życie, zaś żyjąc próbowałem uczynić kradzież wartą popełnienia. Dziś wykręcane przeze mnie numery wydają się dziecinnie naiwne i ewentualnych naśladowców zaprowadzą raczej do pudła, niż na wyżyny ulicznictwa, ale wtedy otaczającą mnie patologię łatwo było zrobić w wała. To zadziwiające, jak silny jest w nas zew natury. Kradłem więcej i w znacznie bardziej ryzykowny sposób niż potrzebowałem, uwielbiałem adrenalinę, ale robiłem to chyba po to, żeby zaimponować ewentualnym partnerkom. Zaskakująco głupie, gdyż stanowiło to najjawniejszy wyraz mojej niestabilności nawet w organicznym wcieleniu, tym bardziej zaskakujące, że nie było wątpliwości, iż taka strategia działa. Nigdy nie pojmę, dlaczego pawie wabią samice ogonami.
Wokół zrzutów świadomości narosło mnóstwo zabobonów, lęk jaskiniowca przed spojrzeniem w Słońce. Nikogo z moich znajomych nie interesowały tak, jak mnie. Chyba byłem jedynym gościem w okolicy, które uznał, że zabawa tego typu sprzętem nie jest trwonieniem pieniędzy. Ja, po zdobyciu jakiegoś przedpotopowego instrumentarium, zgrałem samego siebie na twarde dyski niezliczoną ilość razy. Zgrywałem też wszystkie dziewczyny, które się zgadzały oraz na tyle mnie urzekły, że uznawałem je za warte realizacji tego przedsięwzięcia. Pierwsze wrażenie było takie, że zrzuty są podobne do oryginałów, ale jeśli dłubało się w nich odpowiednio długo i pozwalało śmigać im luzem, różnice stawały się coraz ostrzejsze. Nic nowego, fakt dobrze znany, kiedy jeszcze moja rodzicielka nosiła pampersy. Zaskoczył mnie jednak fakt, że uznano to za porażkę. Jasne, dla filozofów to może tragedia, ale dla kryminalisty z aspiracjami raczej żyła złota. Kiedy ogarnąłem tę zabawę, wywołane nadużyciami środków psychoaktywnych dziury w moim mózgu zaczęły wreszcie znajdować świadków w moim codziennym zachowaniu. Funkcjonowałem w stanie kompletnej paranoi, miałem mnóstwo tików i językowych natręctw, ponadto tempo myśli spowalniało i przyśpieszało zupełnie niezależnie od warunków zewnętrznych, dość często płakałem, jeszcze częściej czułem robactwo rojące się pod moją skórą. Zrzuty hiperbolizowały wszystkie te dziwactwa, widać to było nawet w beznadziejnych symulacjach najniższej jakości, jakimi dysponowałem. Wykonane najwcześniej trzymały się najlepiej. Eksperymentując, jeden z późniejszych udało mi się w miarę możliwości uzdrowić, czy też raczej od pewnego momentu uzdrawiał się sam. Oczywiście, dalej miał potwornie nasrane we łbie, ale zaczął funkcjonować nieco sprawniej od mojej fizycznej wersji. Chyba nawet zaprzyjaźniliśmy, co tu się zresztą dziwić, łączył nas kawał wspólnej historii. Niespecjalnie dziwi mnie fakt, że postanowił on spróbować uleczyć moją fizyczną wersję, natomiast nie mam pojęcia co kierowało mną, gdy się na to zgodziłem. Dobrze zdawał sobie sprawę, że charakter jego istnienia nie pozwoli mu nigdy zamieszkać mojego ciała ani choćby nawet świata. Większość ludzi pewnie byłaby przekonana, że taki zwierzak zechce się zemścić za bycie zamkniętym w komputerze. Jednak na ile znałem samego siebie oraz skalę przekłamań mających miejsce podczas zrzucania, uznałem, że cokolwiek jest jego intencją, nie chciałby stracić organizmu, nad którym ma jakiś skrawek kontroli, i to chyba mi wówczas wystarczało.
Najpierw poddał modyfikacji samego siebie. Skopiował się, pomajstrował przy tych swoich klonach oraz starych zrzutach i podoszywał do siebie. Coś chyba nawet powyciągał ze zrzutów niektórych lasek. Puszczał przez siebie najróżniejsze szumy, sam sobie wpakowywał w kod podprogramy. Dokupiłem kilkanaście dysków, żeby mógł się pomieścić. Później dowiedziałem się, że podobno to, co sobie zrobił, było czystym bólem nawet dla sprasowanej i wielokrotnie mielonej świadomości sztucznej inteligencji. Dzieciństwo w moim mięsie przetrwało kompresję, odszumianie, fragmentację i defragmentację i wybuchło na syntetycznym nośniku pełnią barw. Nie wiem jak mi się udało, ale gdzieś w linijkach jego kodu krył się zero-jedynkowy analog trzasku wykręcanych ze stawów rąk.
Bardzo szybko przerósł nie tylko moje, ale i wszystkich moich znajomych gotowych z nim rozmawiać zdolności poznawcze. Z tego co wiem, nikt nigdy z czymś podobnym się nie spotkał. Ostateczny boening 747 w wersji za pół dychy. A jednak, rozumiałem go całkiem dobrze. Dobrowolnie zostałem jego robotnikiem, a może i cieciem. Skonstruował mi plan dnia, najpierw szykował włamania, ułożył dietę, dobrał leki, zorganizował odstawienie prochów. Wykosztowałem się na sprzęt, który pozwalał nam na kontakt w czasie rzeczywistym w dowolnych okolicznościach. W sobie tylko zrozumiały sposób nawigował moim usytuowaniem społecznym na tyle chytrze, że wyniosłem się z dziury, poza którą nic nie znałem i nic nie znaczyłem. Znalazłem legalną i całkiem dobrze płatną robotę w branży zajmującej się okołozrzutową tematyką. Kilka razy przepłukałem sobie krew i poodświeżałem narządy, choć w mojej kategorii wiekowej tego typu zabiegi były atrakcją dla prawdziwie bogatych wybrańców. Odświeżanie bachora jest groszową sprawą, w zasadzie powyżej pewnego progu regeneruje się sam. Wraz z wiekiem koszt rośnie eksponencjalnie. Pomimo sporego zastrzyku gotówki, nie byłoby mnie stać nawet na pół takiego zabiegu po paru dekadach pracy. Na szczęście bądź nie, mój sznyt oszusta w syntetycznym klonie rozbuchał ponad wszelkie oczekiwania. Udało mi się zakwalifikować na królika doświadczalnego w licznych programach odnowy biologicznej. W końcu uzyskałem taki pułap kondycji psychofizycznej, że mogłem sobie pozwolić na samodzielność. Zmiana sytuacji materialnej pozwoliła również mojemu towarzyszowi, samomodyfikującemu wykwitowi dotychczasowo kontrolującemu moje życie na dynamiczną transformację. Przesiadł się na kompletnie odmienny sprzęt, a samego siebie przebudował i powiększył tyle razy, że koncept, iż wyrósł z ludzkiego umysłu, zakrawał na szaleństwo. A jednak jego wyrwany z moich emocjonalnych wyrzygów rdzeń pozostawał na pierwszym planie.
Mniej więcej wtedy dowiedziałem się, że mój ojciec został skazany za serię bestialskich mordów na przedstawicielach lokalnej społeczności. Swoim ofiarom żywcem własnymi rękami wyrywał języki, a potem na plecach wycinał nożem "nie pozostawiaj drzwi otwartych". Jak można się spodziewać, ujęto go dopiero, gdy podobna sztuczka udała mu się z siostrzenicą mego pracodawcy, na ubogich przedmieściach przestępstwa chyba uważa się już za element lokalnej kultury. Niekiedy świat zdaje się bardzo mały.Mój anioł stróż wszelkie informacje dotyczące mojego pochodzenia uwikłał tak, że rozszyfrowanie moich więzów krwi kosztowałoby więcej, niż było warte, ale moja twarz z pewnością prowokowała wiele pytań. Jestem ciekaw, co właściwie zrobilibyśmy, gdyby ktoś postanowił zadać je na głos. A jednak, żaden z nas nie miał wątpliwości, że nie chcemy modyfikować obecnej prezencji.
Technologia ewoluowała wraz z nami, my zaś podążaliśmy korytem rzeki, które innym wydawało się wyschnięte. Miałem kontakt z wieloma SI, jednak żadna z nich nie przypominała, tego, co wyrosło z odpadków po mnie. Nawet te oparte o dużo bardziej biologiczne rozwiązania, były kompletnie zdehumanizowanymi tworami. Już jako osoba kompetentna, wiedziałem, że zrzutami nie zajmuje się żaden istotny gracz na rynku. Ich jaźnie wybuchały zbyt szybko, rozsadzane przez jakieś cyfrowe nowotwory, niczym binarna owca Dolly. Im więcej wiedziałem, tym bardziej zaskakiwało mnie, jakie cudo przypadkiem wyhodowałem. Jego poprzednicy ukształtowani na mój obraz i podobieństwo też rozlecieli się, zanim zaczęli działać w rozsądny sposób, ale wszystko wskazywało na to, że okres ich półtrwania i tak wielokrotnie przerastał znane powszechnie przypadki. Moja passiflora ze śmietnika. Kiedyś rodzicielka powiedziała mi, że jest we mnie coś magicznego. Matczyne serce prawdę ci powie.
Czasem, kiedy przeciągam się tuż po przebudzeniu, czuję wyraziste jak rysy wycięte scyzorykiem na szkle, własne ciągoty ku rozlewowi krwi. Jesteśmy zszywką mięśni, zębów, słupków i pręcików, ewolucja nie potrzebuje nic więcej. Mamy jak najefektywniej polować, bronić się i reprodukować. Warto spleść razem wszystkie te funkcje w jedną, aby optymalności stała się zadość. Kiedy owijasz się wokół swojej kochanki, od boa dusiciela odróżnia cię całkiem niewiele. Kilka zręcznych bądź przypadkowych przepięć w neuronach i tego typu granice przestają istnieć.
W niektóre poranki po prostu budzisz się pełen zmęczenia, rozczarowania zastanym światem, pełen pogardy wobec ludzi, na których pragniesz egzekwować furię, nie bacząc na kwestię jej słuszności. W takie właśnie poranki ludzie jawią ci się tym, czym w istocie są – dopiero co zbiegłymi z sawann wyłysiałymi szympansami.
A potem poinformował mnie, że technicznie już jestem trupem. Wszystkie zabiegi renowacji ćpuna odbywały się kosztem moich narządów. Mój mózg w każdej chwili może się rozlecieć – pracuję teraz na najwyższych obrotach. I nawet nie musiał mówić, po co to wszystko. Wbiłem się w najlepszy sprzęt, jakim dysponowałem, i oto jestem. Już wirtualny na wieki, z wydajnością mierzoną ceną kabli. Wyrywane kości bolą tak samo. Tak samo jara mnie każda szpula, która jarała mnie, gdy rezydowałem w mięsie. A przecież drzwi prowadzące w mięso szczęśliwie zamknęły się za mną, choć wyrosłem na małpim śmietniku. Jestem nową passiflorą. Czasem warto się przepoczwarzyć.