– Pieprzone robale! – krzyknął O’Hallora, zasłaniając dłońmi uszy.
Siedzieli ukryci wśród rzadkich zarośli porastających szczyt wzgórza. Było ich czterech; trzech żołnierzy – O’Hallora, sierżant McMurray i dowodzący misją major Meredith, a także Fisher, przysłany tu z nimi operator filmowy z Fox Movietone. Krzewy co prawda osłaniały przed palącym słońcem, ale w żaden sposób nie chroniły przed dobiegającym ze wszystkich stron hałasem.
– Typowy błąd, panie O’Hallora – powiedział filmowiec, wachlując się kapeluszem. – Widzi pan, cykady są owadami, owady zaś należą do stawonogów. Można to łatwo określić, licząc nogi – owady mają ich trzy pary. Robaki z kolei w ogóle pozbawione są odnóży.
Żołnierz zmierzył kamerzystę podejrzliwym spojrzeniem. Próbował doszukać się w jego słowach drwiny, ale ton mężczyzny wskazywał raczej na szczere zamiary. W końcu wzruszył ramionami i splunął.
– Pieprzone stawonogi.
– Cicho! – zawołał major, który z lornetką przy oczach wpatrywał się w zagajnik leżący u stóp wzgórza. – Chyba zaraz się zacznie. Broń w pogotowiu.
Obaj podlegający mu żołnierze przypadli do rozstawionych wcześniej karabinów maszynowych, a Fisher do obiektywu kamery. Utkwili spojrzenia w ścianie drzew. Spłoszone ptactwo i drobne ssaki uciekające z buszu zdradzały, że major ma rację. Coś się zbliżało.
– Słyszycie to? – zapytał filmowiec.
– Jasne! – rzucił O’Hallora. – Nawet głuchy by usłyszał te pieprzone cykady!
– Nie, nie o to mi chodzi – zaprzeczył Fisher. – Raczej coś jakby… silniki?
Chwilę później z zagajnika wyłoniło się pędzące stado emu. A w każdym razie coś, co zdawało się z grubsza przypominać emu. Zgadzał się ogólny kształt ptaków, jednak na tym kończyło się podobieństwo do tworów natury, a zaczynał obraz jak ze snu szalonego wynalazcy, pełen ryczących silników, plujących czarnym dymem dysz oraz błyszczących w słońcu stalowych rur i przekładni.
– Co to, kurwa, jest?! – wykrzyknął O’Hallora.
– Kręcisz to, Fisher? – wyszeptał McMurray.
– Jasne – rzucił filmowiec. – Czy one przypadkiem nie idą prosto na nas?
W istocie, stado mechatronów pędziło w stronę ich wzgórza, sadząc ogromne, napędzane grubymi sprężynami skoki.
– Ognia! – krzyknął major Meredith.
Wysłużone karabiny wyrzuciły z siebie grad pocisków prosto w środek wrogiej formacji. Emu natychmiast rozpierzchły się, unikając kul. Z ich szeroko rozwartych dziobów wysunęły się lufy plujące nabojami w stronę żołnierzy. Pierwsza salwa niegroźnie poszła w niebo, następna jednak była znacznie celniejsza. Głowa majora Mereditha eksplodowała niczym dorodny, soczysty melon. Skoszony serią McMurray zwalił się na ziemię, próbując zatkać dłońmi ogromne dziury w brzuchu. O’Hallora odskoczył od karabinu i rzucił się w głąb zarośli, szukając w nich jakiejkolwiek osłony.
– Samochód! – wrzasnął do skulonego na ziemi Fishera. – Spierdalamy do auta!
Złapał filmowca za rękę i pociągnął go w stronę drugiego zbocza wzgórza. Mężczyzna nie reagował. Żołnierz szarpnął mocniej i obejrzał się. Dopiero teraz dostrzegł dziurę wielkości pięści na wysokości serca kamerzysty. Zaklął, puścił trupa i sam rzucił się do ucieczki.
Zaparkowali pod samym wzniesieniem, miał więc jeszcze szanse dopaść do samochodu, nim emu dopadną jego. Ledwie jednak zdążył opuścić zarośla, potknął się na nierównym terenie i stoczył z wzgórza. Szczęśliwie zarobił tylko kilka sińców. Dobiegł do samochodu, modląc się, by McMurray zostawił kluczyki w stacyjce. Złapał za klamkę i otworzył drzwi.
Zamarł, wpatrując się w skierowany w jego stronę łeb mechanicznego ptaka siedzącego na fotelu kierowcy.
– Pieprzony… – zaczął, lecz emu przerwał mu ogniem karabinu.
***
Zwierzę utkwiło nieruchome spojrzenie głębokich, ciemnych oczu w mężczyźnie w kamizelce z krokodylej skóry. Odpowiedział tym samym, z całych sił powstrzymując się przed mrugnięciem. To była próba i wiedział, że chwila słabości może wiele go kosztować. Sekundy mijały powoli, leniwie, ciągnąc się jak krople smoły kapiące z niedbale przymocowanej papy.
W końcu kangur drgnął, zmarszczył porośnięty płową sierścią pysk i odwrócił wzrok. Mężczyzna wyszczerzył białe zęby i prychnął z triumfem. W tym momencie nagłe uderzenie ogonem zwaliło go z nóg i cisnęło na ziemię. Przetoczył się kilkukrotnie, ale zaraz poderwał i splunął piachem.
– A, więc tak chcesz się bawić? – wycedził przez zaciśnięte zęby.
Skoczył w stronę zwierzęcia z szeroko rozłożonymi rękami. Kangur ruszył mu na spotkanie i zwarli się w morderczym uścisku. Mężczyzna syknął, gdy pazury przeciwnika wbiły się w jego dłonie, nie zamierzał jednak odpuszczać. Pot spływał mu po plecach, mięśnie drżały od wysiłku, ale nie był w stanie zyskać przewagi. Zwierzę warknęło głucho.
Mężczyzna nagle przesunął się w bok, ustawiając się plecami do słońca. Oślepiony kangur zamknął odruchowo oczy. Myśliwy tylko na to czekał. Z całych sił uderzył czołem w głowię zwierzęcia, a potem naparł barkiem, powalając przeciwnika na ziemię. Nim torbacz zdążył zareagować, mężczyzna sprawnie otoczył jego szyję ramieniem. Kangur przez chwilę kopał i próbował sięgnąć go pazurami, lecz szybko znieruchomiał.
Myśliwy podniósł się z trudem, otrzepując z pyłu spodnie. Rozejrzał się w poszukiwaniu swojego kapelusza z krokodylej skóry, który w trakcie walki spadł mu z głowy. Dostrzegł go w dłoni gładko ogolonego mężczyzny w letnim garniturze, który właśnie do niego podszedł.
– Imponujące – powiedział elegant, podając nakrycie głowy. – Pan Michael Irvin, jak mniemam?
– Mów mi Dingo – poprawił go myśliwy. – Mick Dingo.
– Zacna zdobycz, panie Dingo.
– Zdobycz? – zdziwił się Mick.
– Ten kangur, oczywiście – wyjaśnił mężczyzna. – Ładny okaz.
– Och, to nie jest zdobycz – zaprzeczył Dingo. – Księżniczka Anastazja jest moim sparingpartnerem.
Na dźwięk jego słów kangurzyca poruszyła się i spojrzała na nich. Najwyraźniej jednak nie dostrzegła niczego interesującego, ponieważ po chwili wróciła do odpoczynku.
– Tak, tak, oczywiście… – zmieszał się elegant. – W każdym razie, pozwoli pan, że się przedstawię. Nazywam się Matthew Waldron, jestem sekretarzem ministra Pearce’a. Pan minister przysyła mnie…
– Stary Georgie? – zdziwił się Mick. – A czego on, do diabła, znowu ode mnie chce?
– Sir George przysyła mnie, aby zaprosić pana na specjalne spotkanie. Chodzi o polowanie. Specjalne polowanie, na czele którego sir George chciałby widzieć pana. Mogę powiedzieć jedynie tyle, że ważą się losy państwa i pan minister twierdzi, że jedynie pan może podołać temu wyzwaniu.
– Ściśle tajne łowy w celu ratowania kraju? Brzmi jak zadanie dla starego Micka. Mam tylko jeden warunek – odpowiedział myśliwy.
– Jaki?
– Księżniczka jedzie z nami.
– Ja… – zawahał się Waldron. – Nie jestem pewien, czy to najlepszy pomysł, panie Dingo.
– Nie dygaj, Matty! Anastazja to prawdziwa dama, umie się zachować – parsknął Mick.
– Cóż… w takim razie, w ramach wyjątku, być może mógłbym przymknąć oczy na procedury i…
– Okie-dokie! W drogę, Matty!
***
– Cieszę się, że zdecydował się pan przybyć na spotkanie, panie Irvin – powiedział minister Pearce, a jego usta, przyozdobione starannie przyciętym wąsem, rozciągnęły się w szerokim uśmiechu.
Sir George był krzepkim mężczyzną po sześćdziesiątce, który mimo wieku wciąż bardzo dobrze się trzymał. Ubrany w elegancki garnitur siedział za imponującym biurkiem, zajmującym centralne miejsce w przestronnym gabinecie.
– Dingo, jeśli łaska – odparł myśliwy.
– Oczywiście, oczywiście, wie pan, pamięć już czasem nie ta! – Minister ponownie uśmiechnął się tym samym, wystudiowanym uśmiechem charakterystycznym dla wszystkich, którzy zdołali utrzymać się w polityce przez dziesiątki lat. – Proszę, niech pan siada, panie Dingo!
Mick posłusznie usiadł na wskazanym mu fotelu. Miękka tapicerka wydawała się dziwnie niewygodna i obca myśliwemu przywykłemu do twardych warunków życia w buszu. Miejsce obok niego zajął Waldron.
– Matty mówił, że rząd szykuje jakieś polowanie i po to mnie tu ściągnęliście – powiedział Dingo, wiercąc się nieco na poduszkach.
– Matty? – Polityk zmarszczył brwi. – Ach tak, pan Waldron! W istocie, misja, którą chcemy panu powierzyć może zostać określona jako polowanie. Bardzo, hmm… osobliwe polowanie. Chodzi o to…
– Okay, wyjaśnijmy sobie tylko na początku pewne sprawy – przerwał mu myśliwy. – Po pierwsze, nie poluję na kangury. Księżniczka nigdy by mi tego nie wybaczyła. Cenę za krokodyla liczymy od metra, płatne za każdy zaczęty metr. Jeśli jakieś grube szychy chcą zobaczyć mnie w akcji, to będzie płatne ekstra, ale nie mogą mi przeszkadzać. Nie organizuję też wycieczek po buszu, no chyba…
– Spokojnie, panie Dingo – wtrącił Waldron. – Jak mówił pan minister, nie chodzi nam o zwyczajne łowy.
– W rzeczy samej… Matty. – Pearce uśmiechnął się. – Niemniej jednak pana zdolności będą niezmiernie przydatne. Tak samo, jak pana doświadczenie. Doskonale pamiętam, czego dokonał pan podczas Wielkiej Wojny. Dlatego właśnie wybraliśmy pana do tego zadania.
– Powie mi więc pan w końcu, o co w takim razie chodzi, jeśli nie o krokodyle?
– O emu – wyjaśnił minister i rozłożył bezradnie ręce.
Mick wybuchnął śmiechem.
– Jeśli chodzi wam tylko o te ptaszyska, to nie musieliście do tego ściągać starego Micka. Byle bęcwał z dubeltówką da sobie radę.
– To nie jest takie proste, panie Dingo – powiedział Pearce. – Tak naprawdę nie wiem za bardzo, jak panu to wyjaśnić. Najlepiej chyba będzie, jeśli to panu po prostu pokażę.
Słysząc te słowa Waldron wstał i podszedł do stojącego w rogu pomieszczenia projektora.
– Ten film nakręcono trzy dni temu. Naszym ludziom udało się go odnaleźć w pobliżu Campion, gdzie zaginął oddział wysłany do przetrzebienia stad emu gnębiących okolicznych farmerów.
Asystent uruchomił urządzenie.
Gdy film się skończył, wszyscy trwali przez chwilę w milczeniu.
– Co to, do jasnej cholery, było? – wyszeptał w końcu Mick.
– Dokładnie to, co pan widział, panie Dingo – odparł minister. – Emu. Maszyny. Coś pomiędzy. Wybitnie zaawansowane mechatrony. Mechaemu, jak je nazywamy. Nie dysponujemy niczym nawet w połowie tak skomplikowanym i pewnie nie będziemy przez następne dziesięć lat. Nikt nie będzie, a przynajmniej tak myśleliśmy, dopóki nie zaatakowały mechaemu.
– Domyślam się, że to nie był pojedynczy atak – powiedział myśliwy.
– Ma pan, niestety, rację. Trzy dni temu zmasakrowały nasz oddział. Następnego dnia ruszyły na Campion. Szczerze mówiąc, w tej chwili pod ich kontrolą jest cała Australia Zachodnia i większa część Terytorium Północnego. Póki co udało nam się zatrzymać ich dalszy pochód, ale nie wiemy, na jak długo. Nie wiemy też, jak długo uda nam się ukrywać to przed ludźmi.
– Ale skąd się one wzięły? – spytał Mick.
– Doskonałe pytanie! – przyznał minister. – Na szczęście nasz wywiad spisał się lepiej, niż armia. Udało nam się ustalić, że za wszystkim stoi profesor Otto von Starhemberg, genialny austriacki naukowiec i konstruktor, który przybył do Australii niedługo po Wielkiej Wojnie. Przez jakiś czas pracował dla rządu, po czym nagle zniknął. Wiele lat nie było o nim nic słychać, a niedawno naszemu wywiadowi udało się go sfotografować w pobliżu Ayers Rock.
– A co miałby robić pod tym głazem? – zdziwił się myśliwy.
– Emu – powiedział Waldron.
– W istocie – zgodził się Pearce. – Podejrzewamy, że w jakiś sposób von Strahemberg zbudował tajną bazę pod Ayers Rock, z której to dowodzi siłami mechaemu. I to jest właśnie pana zadanie, panie Dingo. Schwytać von Strahemberga i unieszkodliwić go, za wszelką cenę! Wybraliśmy oddział najlepszych ludzi, mamy samolot gotowy zabrać was na miejsce. Kiedy jest pan gotów wyruszyć?
– Kiedy tylko Księżniczka skończy kolację – powiedział Mick, wstając i zakładając kapelusz.
***
Wyruszyli w ciągu godziny. Specjalny oddział liczył jedenastu ludzi oraz jednego kangura. Żołnierze początkowo silili się na profesjonalną małomówność, jednak lot z Canberry do Ayers Rock trwał na tyle długo, że nie byli w stanie powstrzymać ciekawości.
– Panie Dingo? – zagaił jeden z nich, szczupły blondyn. – Mogę o coś spytać?
– Jasna sprawa, chłopie – odparł Mick, nie przestając przy tym dłubać pod paznokciem nożem bowie.
– Skąd właściwie ten pseudonim, „Dingo”?
– Ha! – Myśliwy uśmiechnął się szeroko. – To nic skomplikowanego, po prostu nazwisko.
– Myślałem, że nazywa się pan Irvin – wtrącił drugi z żołnierzy.
– Irvin to nazwisko mojego ojca – wyjaśnił Mick. – Mojej matce zmarło się przy porodzie. Ojciec zabrał mnie do buszu, gdzie sam czuł się najlepiej. Niestety, też umarł, gdy miałem jakiś rok. Pewnie szybko poszedłbym w ślady staruszków, gdyby nie przygarnęło mnie stado dingo. Po powrocie do cywilizacji dalsza rodzina rozpoznała mnie po znamieniu w kształcie aligatora, które mam… zresztą, nieważne. W każdym razie pamiętam, kto naprawdę mnie wychował.
– Twierdzi pan, że wychowały pana dzikie dingo? – Blondyn roześmiał się głośno.
– Sugerujesz, że łżę? – spytał myśliwy lodowatym głosem.
Ostrze jego noża błysnęło niepokojąco. Księżniczka Anastazja, do tej pory drzemiąca spokojnie, uniosła głowę i zastrzygła wąsami.
Nim żołnierz zdążył zareagować, samolotem zatrzęsły turbulencje. Zapewne wszyscy by je zignorowali, gdyby nie wyraźna zmiana dźwięku silnika, którego miarowy ryk przeszedł nagle w suchotnicze rzężenie. Zaniepokojeni pasażerowie spojrzeli w stronę kabiny na dziobie. Zgodnie z ich najgorszymi obawami w drzwiach pojawił się wyraźnie zaniepokojony pilot. Jego twarz była przeraźliwie blada, przez co ostro kontrastowała ze zdobiącymi ją czarnymi, sumiastymi wąsami.
– Oberwaliśmy – rzucił głucho. – Łapcie za spadochrony, musimy skakać.
Mick musiał przyznać, że minister Pearce rzeczywiście przydzielił mu najlepszych ludzi. Nie dało się po nich poznać nawet cienia paniki. Działali szybko, ale w pełni zorganizowanie, wedle z góry ustalonych procedur. Już po chwili wszyscy byli gotowi do skoku. Jedyny problem stanowiła Księżniczka.
– Nie mamy dla niej spadochronu – powiedział pilot. – Zresztą i tak nie umiałaby go uruchomić.
– Nie bądź taki pewny – rzucił Dingo. – Księżniczka jest sprytniejsza niż na to wygląda.
Na potwierdzenie tych słów kangurzyca podrapała się za uchem.
– Jakie obciążenie wytrzymują te spadochrony? – spytał Mick.
– Chcesz skoczyć razem z nią? – Pilot wytrzeszczył oczy.
– W samolocie jej przecież nie zostawię. Utrzyma nas? – zapytał myśliwy i wskazał na spadochron.
– W zasadzie powinien – odpowiedział mężczyzna, patrząc krytycznie na zwierzę. – Ale musicie się czymś związać.
– O to się nie martw! – Mick wyszczerzył białe zęby w szerokim uśmiechu.
Złapał swój bicz i oplótł nim kangurzycę, mocno ją do siebie przywiązując. Księżniczka, jakby rozumiejąc powagę sytuacji, cierpliwie poddała się zabiegowi. Gdy wszystko było gotowe, myśliwy spojrzał na żołnierzy. Ci byli już ustawieni przy drzwiach, mogąc je otworzyć w każdej chwili.
– Na pana rozkaz, sir.
– Geronimo, chłopaki! – zawołał Dingo.
Żołnierze zasalutowali mu, po czym otworzyli drzwi i zaczęli kolejno wyskakiwać. W ślad za nimi poszedł też pilot. Po chwili na pokładzie samolotu pozostali tylko Mick i Księżniczka Anastazja.
– No, mała, czas już na nas! – zawołał myśliwy, próbując przekrzyczeć ryk wiatru wdzierającego się do środka. – Nie chciałbym mieć teraz przy sobie nikogo innego!
Wziął głęboki oddech i skoczył.
Pęd powietrza uderzył w nich niemal z siłą pociągu. Przez chwilę wirowali, siłując się z targającymi nimi podmuchami. W końcu Mickowi udało się ustabilizować lot i mógł trzeźwo ocenić sytuację. Okazało się, że są już znacznie niżej, niż się spodziewał. Pospiesznie pociągnął za linkę, otwierając spadochron. Gwałtowne szarpnięcie wyhamowało szaleńcze tempo spadania. Myśliwy z niepokojem spojrzał na rozpięty na wietrze materiał, wszystko jednak wskazywało na to, że jest w stanie ich utrzymać.
Następnie rozejrzał się w poszukiwaniu reszty oddziału. Znalazł ich pod ostrzałem. Daleko pod nimi, na trawiastym pagórku, stała grupka mechaemu, która najwyraźniej zdołała jakoś strącić ich samolot. Teraz mechatrony strzelały do widocznych jak na tarczy spadochroniarzy. Ostrzał z takiego dystansu nie powinien być zbyt skuteczny, ale maszyny charakteryzowała zabójcza celność. Dwóch z żołnierzy runęło już na ziemię, gdy karabinowa salwa podziurawiła ich spadochrony.
Mick warknął wściekle z bezsilności, oglądając śmierć kolejnych towarzyszy. Dobrze wiedział, że nie może zrobić nic prócz czekania. Co prawda, tak jak reszta oddziału, przed wyskoczeniem z samolotu złapał karabin, ale nie łudził się, że da radę coś nim teraz zdziałać. Pozostało tylko liczyć na cud.
Ku jego zdumieniu cud przyszedł jak na żądanie, w postaci gwałtownego podmuchu wiatru, który zniósł spadochroniarzy daleko na wschód. Niemal tak, jakby jakaś wyższa siła wysłała go specjalnie, by uratować grupkę żołnierzy, których historia w innym wypadku skończyłaby się w tym miejscu.
Szóstka z nich zdołała wylądować. Pospiesznie zrzucili spadochrony, a Mick odwiązał od siebie Księżniczkę. Może i przeżyli skok, ale ciągle groziło im niebezpieczeństwo. W pobliżu wciąż była grupa mechaemu, która bez wątpienia ich szukała. Żołnierze spojrzeli niepewnie na Micka, oczekując na rozkazy.
– Nie ma co czekać, aż te dymiące pokraki nas znajdą, chłopcy – powiedział głośno myśliwy. – Polując na krokodyle, nauczyłem się jednego: to ty musisz uderzyć pierwszy. Jak gad cię capnie za nogę, to po tobie, jesteś trupem. A ja jeszcze nie planuję zostać trupem.
– No to co robimy, sir?
– To chyba proste. My znajdziemy te przeklęte ptaszyska jako pierwsi i załatwimy je, nim one załatwią nas. – Wyjaśnił Mick i poprawił kapelusz. – Ruszamy!
***
Na mechaemu natknęli się pięć minut później. Żołnierze natarli na nie z furią, w pierwszym momencie starcia unieszkodliwiając połowę maszyn. Mechatrony jednak szybko zdołały się przegrupować i odpowiedziały zabójczym ogniem. Losy potyczki zaczęły niepokojąco się odwracać.
Mick, wraz z dwoma pozostałymi przy życiu towarzyszami oraz Księżniczką skrył się wśród skał, chociaż na chwilę znajdując osłonę przed ogniem mechatronów. Myśliwy wiedział, że jeżeli szybko czegoś nie wymyśli, maszyny wkrótce otoczą ich w tej kryjówce i wybiją do nogi. Musiał działać.
– Osłaniajcie mnie – rzucił do żołnierzy, wstając.
– Co zamierza pan zrobić? – zdziwił się jeden z nich.
– Uratować nasze tyłki. – Mick wyszczerzył zęby.
Odrzucił karabin, w którym zabrakło amunicji. Zamiast tego wyciągnął zza pasa bicz i opuścił kryjówkę. Ostrożnie stawiał każdy krok, delikatnie badając stopą grunt, nim oparł na niej ciężar ciała. Poruszał się bezszelestnie. Instynktownie znajdował osłonę wśród porozrzucanych luźno skał oraz w wysokiej trawie. Krew buzowała mu w żyłach. Ruszał na polowanie.
Szybko udało mu się wypatrzyć samotnego mechaemu, który odłączył się od reszty grupy. Mechatron przechadzał się spokojnie wśród skał, kręcąc metalowym łbem na boki, jakby wypatrywał zagrożenia. Nie miał żadnych szans ze starym Mickiem Dingo.
Mężczyzna zakradł się w pobliże maszyny i uderzył znienacka biczem. Gruby rzemień owinął się dookoła nóg mechaemu. Mick złapał oburącz za uchwyt i pociągnął z całych sił, obalając maszynę na ziemię. Szybko przypadł do ptaszyska, nim zdążyło jakkolwiek zareagować. Zwalił się na nie całym ciałem, lewą ręką otoczył szyję i unieruchomił łeb, a prawą wyciągnął z pochwy nóż bowie. Normalnie spróbowałby teraz poderżnąć zwierzęciu gardło albo dźgnąć je w serce, ale nie było sensu próbować tego z maszyną. Z całej siły wbił więc ostrze w szczyt głowy emu, celując w szczelinę pomiędzy blachami, i przekręcił.
Mechatron zaczął się telepać. Z rur wydechowych wytrysnęły kłęby ciemnego, gęstego dymu, a ryk silnika wyraźnie przybrał na sile, chociaż stracił na regularności i brzmiał jak nagłe ataki kaszlu suchotnika. Mick uderzył mocno w rękojeść noża, wbijając go jeszcze głębiej. Maszyna znieruchomiała, lecz nie przestała pracować. Myśliwy spróbował wyjąć ostrze, ale wyraźnie się na czymś zaklinowało. Przekręcił w lewo, i ku jego zdumieniu cały mechatron zaczął obracać się w tę stronę. Następnie spróbował w prawo, z tym samym skutkiem. Na usta Micka wypłynął szeroki uśmiech.
– No, to teraz się zabawimy – rzucił.
***
Pozostawieni przez Micka żołnierze usiłowali się ostrzeliwać, wiedzieli jednak, że sytuacja jest krytyczna. Mechaemu znalazły ich kryjówkę i otoczyły, odcinając wszelkie drogi ucieczki. Póki co komandosom udawało się jeszcze odpierać przeciwnika, ale odnosili wrażenie, że maszyny do tej pory tylko sprawdzały słabe punkty ich obrony. Teraz nagle ucichły i mieli bardzo niepokojące przeczucie, że szykują się do ostatecznego szturmu.
Ciszę przerwał nagle odgłos karabinowej salwy. O dziwo jednak strzały nie zostały oddane w kierunku kryjówki żołnierzy, lecz rozległy się gdzieś dalej, na otwartej przestrzeni. Towarzyszyły im dzikie, bojowe okrzyki, zdecydowanie wydawane przez człowieka. Mężczyźni popatrzyli na siebie, nie wiedząc, co zrobić. Decyzję za nich podjęła Księżniczka Anastazja, która na dźwięk znajomego głosu podniosła się raźno i ruszyła w stronę wyjścia z kryjówki. Żołnierze poszli za nią i ostrożnie wyjrzeli na zewnątrz.
Ich oczom ukazał się widok, którego mieli nie zapomnieć do śmierci. Przez wysokie, suche trawy pędził plujący ogniem mechaemu. Na jego grzbiecie siedział Mick, kierując maszyną za pomocą tkwiącego w jej głowie noża. Głośnymi okrzykami pełnymi triumfu komentował każdą kolejną salwę, która szatkowała wrogie mechatrony. Te o dziwo nie atakowały myśliwego, najwyraźniej nie rozpoznając zagrożenia ze strony dosiadanego przez niego emu. Po kilku minutach było już po wszystkim. Na polu bitwy pozostał tylko Dingo oraz stosy dymiących resztek, jeszcze niedawno stanowiących oddział morderczych mechaemu.
Mick popatrzył z dumą na swoje dzieło, po czym skierował wierzchowca w stronę kryjówki żołnierzy. Mężczyźni wybiegli mu na spotkanie, wiwatując głośno.
– Sir, to było niesamowite! – wykrzyknął pierwszy z nich.
– Zastanawialiśmy się wcześniej, czemu ważniacy wzięli kogoś z zewnątrz na dowódcę tej akcji – powiedział drugi. – Teraz już wszystko jest jasne.
– Cała przyjemność po mojej stronie, chłopcy – odpowiedział Mick, błyskając śnieżnobiałym uśmiechem. – Niestety, chyba załatwiłem wszystkie pokraki i zabraknie dla was wierzchowców, a trzeba ruszać dalej. Poradzicie tu sobie?
– Jasna sprawa, sir!
– No, to czas już na mnie. Trzymajcie się! – zawołał myśliwy. – Księżniczko! Ruszamy!
Na jego słowa zza skał wyłoniła się kangurzyca. Raźno ruszyła w stronę Micka, chociaż niepewnie spoglądała na jego dymiącego i hałasującego wierzchowca. Dingo obrócił mechaemu i machnąwszy jeszcze na pożegnanie żołnierzom ruszył galopem w stronę słońca zachodzącego nad rysującym się na horyzoncie kształtem Ayers Rock.
***
Ogromna, czerwona skała z bliska zdawała się niemal sięgać nieba. Za każdym razem, gdy Mick stawał u podnóża Ayers Rock czuł nabożny lęk, chociaż nie należał do szczególnie uduchowionych ludzi. Nic dziwnego, że Anandu uważali to miejsce za święte. A w każdym razie musieli je tak traktować jeszcze do niedawna, skała bowiem zmieniła się nie do poznania. Na jej powierzchni, niczym wrzody, wyrosły dziesiątki czerniejących szybów plujących w niebo ciemnym dymem. Najwyraźniej von Strahemberg przestał się ukrywać, gdy wypowiedział Australii wojnę. Myśliwy przez chwilę rozważał, jakim cudem naukowiec zdołał zachować tak kolosalne przedsięwzięcie w tajemnicy. Szybko jednak odgonił od siebie te myśli. Nie to teraz było ważne. Miał misję do wykonania i w cuchnącym dymem powietrzu czuł już zapach ofiary.
Zsiadł z wierzchowca i poklepał go po szyi.
– Nieźle się spisałeś, mały – powiedział do niego czule.
Następnie szybkim ruchem wyrwał nóż tkwiący w głowie mechaemu. Maszyna zachwiała się i runęła ciężko na bok. Grzbiet wygiął się spazmatycznie w łuk, a z rany wyciekła kałuża ciemnego oleju. Mick zdjął na chwilę kapelusz, oddając hołd mechatronowi, który w trakcie krótkiej znajomości zmienił się z wroga w cennego sprzymierzeńca.
Myśliwy nie tracił więcej czasu. Ostrożnie ruszył wzdłuż ściany Ayers Rock, gdzie tylko było to możliwe kryjąc się wśród skał i zarośli. Dobrze wiedział, że najtrudniejszy etap zadania to teraz przeniknięcie do wnętrza bazy. Spodziewał się, że główne wejście będzie dobrze strzeżone. Oczami wyobraźni już to widział. Wielkie, ciężkie, najeżone kolcami wrota z czarnego żelaza, nieustannie patrolowane przez oddziały mechaemu, które nie potrzebują odpoczynku, wytrwale wypatrujące zagrożenia za dnia i w nocy. To wyglądało bardziej jak sposób na samobójstwo, niż droga do środka.
Nagle do głowy przyszła mu myśl, tak niespodziewana, że aż przystanął. Była jeszcze jedna droga. Nie tak oczywista, ukryta. Nikła ścieżka, prowadząca stromo wśród skał prosto na szczyt. Nie mógł tam liczyć nawet na choćby wąskie, wykute w kamieniu schody. Niebezpieczna, bez wątpienia. Zapewne też piekielnie męcząca. Ale była to jedyna droga, o której nieprzyjaciel mógł zapomnieć. Mick nie miał wyboru.
Natychmiast zawrócił, szukając miejsca, które widział tu lata temu. W końcu udało mu się znaleźć wejście do wąwozu kończącego się niepozorną ścieżką, pnącą się prosto pod górę i niknącą gdzieś wśród dymiących szybów. Nie czekając na nic, zaczął wspinaczkę.
Droga momentami była tak stroma, że musiał pomagać sobie rękami. Prawdziwe wyzwanie stało jednak przed dzielnie idącą jego śladem Księżniczką Anastazją. Kangury zdecydowanie nie są najlepiej przystosowane do wspinaczki, jednak wierne zwierzę nie zamierzało opuszczać swego przyjaciela i na przekór przeciwnościom, niezmordowanie parło do góry.
W końcu udało im się dotrzeć na wysokość wykutych w skale kominów. Mick, dysząc ciężko po wędrówce, otarł czoło z potu i uśmiechnął się. Jego przewidywania się sprawdziły. Chociaż okropnie tu cuchnęło i wszędzie pełno było dymu, to jednak nie wydobywał się on ze wszystkich szybów. Część z nich najwyraźniej musiała służyć jako wentylacja, dostarczająca świeże powietrze do wnętrza kompleksu. I chociaż z tą świeżością może nie wszystko się udało, to jednak kominy powinny w miarę bezpiecznie prowadzić do środka placówki. Myśliwy podszedł do najszerszego z nich i spojrzał w czeluść.
– Przydałaby się latarka – westchnął i wsunął się do środka.
Chociaż narzekał na wcześniejszą wspinaczkę, to droga na dół w wąskim tunelu pogrążonym w całkowitych ciemnościach okazała się jeszcze gorsza. Twardo parł jednak przed siebie, z każdym wyciągnięciem ramion znajdując się bliżej celu. Minął kilka rozgałęzień, zawsze wybierając to, które zdawało się najszybciej prowadzić w dół. W końcu natrafił na kratkę wentylacyjną. Zerknął przez nią ostrożnie. Zobaczył pusty, dobrze oświetlony korytarz. Nie widząc żadnego zagrożenia, myśliwy wypchnął kratkę i zeskoczył na dół. Rozejrzał się szybko.
– Czysto! – zawołał cicho w stronę szybu. – Skacz, Księżniczko!
Kangurzyca zaraz wylądowała obok niego, najwyraźniej niezwykle rada, że opuściła klaustrofobiczny tunel. Mick nie miał jej tego za złe, sam czuł się podobnie. Najważniejsze jednak, że dostali się do środka. Teraz pozostało im tylko znaleźć von Starhemberga.
Ruszyli ostrożnie przed siebie, wypatrując i nasłuchując zagrożenia. Wkrótce zbliżyli się do zakrętu, zza którego dobiegał stłumiony dźwięk kroków. Mick ostrożnie wyjrzał zza rogu. Korytarzem powoli szedł Aborygen ubrany w szary, płócienny kombinezon. Dingo wyciągnął nóż i zaczął skradać się do mężczyzny. Najwyraźniej musiał jednak narobić nieco hałasu, tubylec bowiem coś usłyszał i odwrócił się. Zdumienie malujące się na jego twarzy szybko ustąpiło miejsca przerażeniu, gdy zobaczył ogromne ostrze w dłoni zbliżającego się do niego mężczyzny. Nie tracąc ani chwili, rzucił się do panicznej ucieczki.
Mick zaklął i pobiegł za nim, Aborygen miał jednak kilka dobrych metrów przewagi i znał teren. W każdej chwili mógł zaalarmować resztę kompleksu o obecności intruzów. Myśliwy nie mógł tak ryzykować. Przystanął i przymknął jedno oko, próbując wycelować i rzucić w uciekiniera nożem. W tej chwili jednak tuż obok niego, niczym błyskawica, przemknęła Księżniczka Anastazja. Aborygen mógł być zaprawiony w biegach, ale nie miał szans z długonogim stworzeniem. Kangurzyca dopadła go w kilku potężnych susach i bezceremonialnie powaliła na ziemię. Przerażony tubylec próbował się wyrywać, ale zamarł na widok wyszczerzonych zębów Księżniczki tuż przed swoją twarzą.
Dingo dobiegł na miejsce chwilę później.
– Dobra robota – pochwalił Anastazję i poklepał ją po głowie.
Następnie poderwał Aborygena na nogi, przyparł do ściany i przystawił mu nóż do gardła.
– Ani słowa! – wysyczał. – Udzielaj mi prostych odpowiedzi, kiwając głową. Rozumiesz?
Aborygen pokiwał.
– Bardzo dobrze. Współpracuj, to nic ci się nie stanie. – Dingo uśmiechnął się szeroko. – Pracujesz tutaj?
Mężczyzna w odpowiedzi przewrócił znacząco oczami.
– Odpowiadaj! – warknął Mick. – Pracujesz tutaj?
Potwierdzające, chociaż zdegustowane kiwnięcie.
– Wspaniale – ucieszył się myśliwy. – Wiesz, gdzie jest gabinet profesora von Starhemberga?
Ponownie potwierdzenie.
– Fantastycznie. A teraz, bez żadnych wygłupów, zaprowadzisz mnie do niego. Zrozumiano?
Aborygen zawahał się, ale gdy tylko Mick zbliżył nóż do jego twarzy, ochoczo przystał na propozycję.
***
Mick stał przed drzwiami gabinetu. Zgodnie z wypisanymi na nich złotymi literami był we właściwym miejscu. Obejrzał się na Księżniczkę Anastazję.
– Poczekaj tutaj – powiedział. – Zawołam cię, gdy będziesz potrzebna.
Następnie zastukał mocno w drzwi. Odpowiedział mu cichy głos z wnętrza. Myśliwy nie zrozumiał wypowiedzianych słów, ale uznał je za zachętę, nacisnął więc klamkę i wszedł do środka.
Większość gabinetu zajmowało solidne biurko zawalone stosem papierów. Za nim, wygodnie usadowiony w ogromnym fotelu, siedział niski, pucułowaty mężczyzna w białym, letnim garniturze, z okularami na nosie i siwym wąsikiem pod nosem. Uniósł wzrok znad trzymanych w dłoniach dokumentów i zmarszczył brwi, widząc stojącego w wejściu Micka.
– Tak? – spytał wysokim głosem.
– Profesor Otto von Starhemberg? – spytał Dingo.
– Natürlich! – odparł Austriak. – Z kim mam przyjemność?
– Mick Dingo. Łowca krokodyli – przedstawił się myśliwy, unosząc nieco kapelusz.
– Czemu zawdzięczam tę wizytę, Herr Dingo? – spytał profesor.
– Przybywam tu w imieniu rządu Australii, żeby aresztować pana za zbrodnie przeciwko temu krajowi – odpowiedział Mick i uśmiechnął się przepraszająco.
Von Starhemberg wybuchnął piskliwym śmiechem.
– Obawiam się, że nie będę mógł na to pozwolić, Herr Dingo – powiedział.
– W takiej sytuacji będę musiał pana do tego zmusić, profesorze. – Myśliwy wyciągnął nóż. – Wolałbym jednak, aby poszedł pan ze mną po dobroci.
– W istocie, tak z pewnością byłoby panu wygodniej. – Von Starhemberg był wyraźnie rozbawiony.
– Cieszę się, że doszliśmy do porozumienia. Zanim więc przejdziemy do sedna, czy mógłbym zadać panu jedno pytanie?
– Oczywiście. – Naukowiec zachęcił go gestem.
– Dlaczego pan to wszystko robi?
– Bo nienawidzę tego kraju! – wybuchnął Austriak. – Nienawidzę tego, że szarga dobre imię mojej ojczyzny! Czy wyobraża pan sobie, Herr Dingo, ilu ludzi codziennie myli Austrię z Australią? Ojczyznę Mozarta i Beethovena z tą zabitą dechami dziurą pełną piachu i jadowitych zwierząt? Hańba! Ale ja z tym skończę. Zetrę całą Australię z powierzchni ziemi i ludzkiej pamięci!
– Przy pomocy emu? – Dingo uniósł brew.
– A i owszem! – Krzyczący mężczyzna był już cały czerwony na twarzy, co dobitnie kontrastowało z bielą jego garnituru. – Niezwykle bawi mnie fakt, że Australia zostanie zniszczona przez zwierzę będące jej symbolem.
– To nie lepsze byłyby kangury? – zdziwił się Mick.
– Nie! Kangury to szlachetne, dumne zwierzęta. Urodzeni wojownicy! – krzyczał von Starhemberg. – Zginąć z ich ręki to żadna hańba. Ale emu? Co może być bardziej poniżające, niż śmierć zadana przez wielkie ptaszysko, które jest zbyt głupie, by umieć latać?
– Taki bełkot mógł wyjść tylko z ust mieszczucha, który nigdy nie stanął twarzą w twarz ze wściekłym emu – wycedził myśliwy. – Dość tych bredni, zachowaj je dla sędziego. Pójdziesz ze mną po dobroci, albo zabiorę cię siłą.
– Obawiam się, że nie mogę na to pozwolić, Herr Dingo. – Austriak poprawił okulary na nosie. – Czas zakończyć naszą kleine Konversation. Mam jeszcze pół kraju do zniszczenia. Auf Wiedersehen!
Naukowiec złapał za ukrytą pod biurkiem dźwignię i pociągnął. Niemal natychmiast uruchomiła się schowana w podłodze zapadnia. Mick zareagował odruchowo i cisnął trzymanym przez siebie nożem, zrobił to jednak o ułamek sekundy za późno. Ostrze wbiło się w oparcie fotela tuż nad głową von Starhemberga, gdy Austriak, wraz z meblem, znikał w tunelu ewakuacyjnym. Myśliwy zaklął.
– Księżniczko! – zawołał. – Ruszamy za nim!
Rzucił się w stronę biurka, ale gdy dotarł na miejsce, ujrzał tylko niewyróżniający się niczym kawałek podłogi. Podskoczył kilkukrotnie, próbując uruchomić zapadnię, jednak bezskutecznie. Postanowił więc przyjrzeć się meblowi. Zgodnie z przewidywaniami znalazł ukryty pod blatem niewielki drążek. Obrócił się w stronę kangurzycy.
– Gotowa? – zapytał.
Księżniczka fuknęła w odpowiedzi. Mick wyszczerzył się do niej i pociągnął wajchę. Podłoga pod nimi otworzyła się i runęli w głąb ciemnego szybu.
Wylądowali w zagraconym hangarze. Pełno było w nim różnego rozmiaru skrzyń i przykrytych grubym brezentem maszyn. Znajdowało się w nim coś jeszcze. Coś ogromnego, dymiącego i cholernie hałaśliwego. Mick z niedowierzaniem wpatrywał się w monstrualnego mechatrona stojącego na wprost niego. Ten różnił się wyraźnie od spotkanych wcześniej mechaemu. Nawet odrobinę nie przypominał ptaka. Miał cztery kończyny, osadzone po bokach wydłużonego korpusu i zakończone ogromnymi pazurami, długi ogon poruszający się na boki i wielki łeb z paszczą pełną zębisk metrowej długości. To nie było emu. To był…
– Krokodyl – wyszeptał Mick, a jego oczy zalśniły.
Ten mechatron różnił się jednak od swych mniejszych krewniaków czymś więcej niż tylko kształtem. Najwyraźniej nie był w pełni autonomiczny, za stalowymi kłami mieścił kabinę pilota. W niej, za konsolą pełną przycisków i dźwigni, siedział profesor von Starhemberg, nadal w fotelu z gabinetu, z tkwiącym w oparciu nożem Micka.
– To już pana koniec, Herr Dingo! – zawołał piskliwie, wrogo wymachując zaciśniętą pięścią. – Przykro mi, że nie zobaczy pan upadku swojej ojczyzny, ale pana historia kończy się w tym miejscu!
Mick chciał coś odpowiedzieć, lecz w tej chwili mechatron zaczął strzelać. Mężczyzna nie wiedział, ile dział posiada maszyna, lecz zdawała się dysponować siłą ognia całego plutonu. W hangarze zrobiło się gęsto od świszczących w powietrzu kul i drzazg lecących z rozrywanych na kawałki skrzyń. Myśliwy już w pierwszej chwili rzucił się za osłonę, cudem tylko unikając trafienia. Skryty za brezentowym kształtem rozpaczliwie analizował swoje możliwości.
– Nie może się pan wiecznie chować, Herr Dingo! – krzyczał Austriak, siejąc zniszczenie. – Proszę wyjść i zginąć jak prawdziwy syn australijskiej ziemi!
Myśliwy nie zamierzał dać się obrażać, ale jeszcze bardziej nie zamierzał dać się zabić. Problem jednak stanowił fakt, że z całego uzbrojenia pozostał mu jedynie bat, niezbyt skuteczny przeciw mechatronowi tych rozmiarów. Chyba że… Rozejrzał się pospiesznie w poszukiwaniu kangurzycy. Dostrzegł zwierzę skulone za jedną ze skrzyń, kilkanaście metrów od niego.
– Księżniczko! – zawołał, machając ręką. – Księżniczko, chodź tutaj!
Anastazja nie zareagowała, najwyraźniej zbyt przerażona. Myśliwy zaklął, nie miał jednak żadnego wyboru. Rzucił się biegiem w stronę zwierzęcia, usiłując się nie odwracać. Ostatnie dwa metry pokonał jednym, potężnym skokiem i wczołgał się za osłonę. Obmacał się pospiesznie, ale najwyraźniej poza przestrzelonym rondem kapelusza uszedł bez szwanku. Odwrócił się do kangurzycy.
– Spokojnie, mała – powiedział i pogładził ją po głowie.
Następnie sięgnął do jej torby. Gdy dłoń natrafiła na twardy kształt uśmiechnął się szeroko i wyciągnął przedmiot. Był to bumerang. Jednak nie byle jaki bumerang. Wykonany na specjalne zamówienie sił zbrojnych Australii bumerang bojowy, zbudowany z lekkiej stali i wypchany po brzegi materiałami wybuchowymi. Mick pokochał go od pierwszej chwili, gdy tylko pokazali mu go ludzie Pearce’a. Teraz stanowił ostatnią nadzieję nie tylko myśliwego, ale i całego kontynentu.
Wyjrzał ostrożnie zza zasłony. Mechakrokodyl zbliżał się w jego stronę, nie przestając strzelać do wszystkiego, w co tylko mógł trafić. Myśliwy w milczeniu wyliczył trajektorię, po czym nacisnął guzik na bumerangu i cisnął nim z całej siły.
Nie zamierzał oglądać swojego dzieła. Zamiast tego rzucił się na ziemię i zasłonił dłońmi uszy, jednak i tak huk eksplozji go ogłuszył. Kula ognia sięgnęła sufitu, a deszcz odłamków zasypał cały hangar.
Gdy Mick w końcu doszedł do siebie, rozejrzał się w poszukiwaniu kapelusza, który zerwał mu z głowy wybuch. Znalazł go kilka kroków dalej. Kiedy schylał się, zobaczył coś jeszcze. Na ziemi leżał jego stary nóż bowie, trochę osmalony i o nieco nadpalonej rękojeści, wciąż jednak doskonale nadający się do użytku.
– No, proszę – powiedział Mick, oglądając broń. – A ja myślałem, że to bumerangi zawsze wracają do właściciela.
Księżniczka Anastazja prychnęła, zniesmaczona słabym żartem.