– Czy może pan wyegzorcyzmować sen? – W głosie siedzącego na wyleniałej kozetce młodego mężczyzny o lekko orientalnych rysach pobrzmiewały niemiecki akcent i wyraźna udręka.
Inspektor Vidocq wymruczał pod nosem przekleństwo, po czym uprzejmym tonem zaczął:
– Od egzorcyz…
Petent nie pozwolił mu dokończyć.
– Są specjaliści, wiem. Ale rozmawiałem z księdzem, pastorem i rabinem, i wszyscy zgodnie przyznali, że to nie siła nieczysta. A więc formalnie egzorcyzmować się nie da.
– W takim razie dlacze…
– Ponieważ nie znajduję innego określenia. – Młodzian znów przerwał Vidocqowi w pół słowa. – No bo właściwie, co ja mam zrobić? Chcę się pozbyć snu, a żeby się go pozbyć, muszę go odegnać, wygnać, przegnać… Słowem: wyegzorcyzmować.
Inspektor spojrzał na niego spode łba i spróbował:
– Od egzor…
– Tak, tak, już przez to przeszliśmy. Pomoże mi pan czy nie?
– Jeżeli odpowiem, że nie, to pan opuści moje biuro i nigdy więcej tu nie wróci? – W głosie inspektora nie było nadziei, raczej ciekawość, jakiej odpowiedzi udzieli dziwaczny klient.
Jego rozmówca przechylił głowę; wyglądał teraz trochę jak ptak.
– Nie – odpowiedział krótko. – Jest pan moją jedyną nadzieją.
„Dlaczego ja?” cisnęło się inspektorowi na usta, ale dał sobie spokój. Młodzieniec jednak odpowiedział:
– Pan podobno jest w stanie rozwiązać każdą zagadkę, a ja jestem przekonany, że…
Vidocq machnął ręką.
– Co takiego się panu śni, że nie może pan z tym wytrzymać? – zapytał zmęczonym głosem. Musiał jednak przyznać, że upór klienta go zaintrygował.
– Szafa – odparł młodzian.
Godzinę później Vidocq stał na środku niewielkiego pokoiku w podparyskim Batignolles. Gospodyni, posępna dama w podeszłym wieku, zmierzyła go krytycznym wzrokiem i wymruczała coś o lokatorach przyprowadzających podejrzanie wyglądających gości, ale nie wyrzuciła za drzwi.
Pokój wyglądał tak samo jak tysiące podobnych w mieście i okolicach: proste metalowe łóżko, wytarty dywan, biurko, z którego całkowicie odpadła politura, chybotliwe krzesło, lekko dziurawe zasłony. A raczej wyglądałby właśnie tak, gdyby nie jeden szczegół. Zamiast powszechnych w takich przybytkach tanich litografii, na ścianach wisiały odręczne szkice.
Wszystkie przedstawiały szafę. Tę samą szafę. Całkowicie zwyczajną szafę. Niczym niewyróżniającą się szafę, doszedł w końcu do wniosku Vidocq, czując ogarniającą go frustrację.
– Widzi pan? – Pan Edelstein, bo tak się zdążył przedstawić, rozłożył ręce. – Nie daje mi spokoju.
– Pan żąda ode mnie, żebym wyegzorcyzmował z pańskich snów tę szafę. – Vidocq zrobił wszystko, żeby to stwierdzenie zawarło w sobie nieskończone pokłady ironii.
Tamten entuzjastycznie przytaknął.
– Chodźmy do najbliższej kawiarni – powiedział z rezygnacją inspektor. – Może dobre ciastko poprawi mi nastrój.
Między kolejnymi kęsami szarlotki, a następnie sernika, po którym przyszła kolej na torcik czekoladowy, inspektor zdołał się dowiedzieć, że szafa nie przypominała jego klientowi żadnego konkretnego mebla. Nie zapamiętał jej z dzieciństwa, nie stała nigdy w jego domu ani też u rodziny czy znajomych.
– Sam pan widział. – Monsieur Edelstein westchnął ciężko. – Po prostu szafa.
Vidocq skinął na kelnera i zażądał drugiego kawałka szarlotki.
– Widziałem – burknął. – Tylko nie rozumiem, co ona panu przeszkadza we śnie.
Rozmówca spojrzał na niego ze zdumieniem.
– Pan naprawdę nie przejąłby się tym, że co noc śni się panu szafa?
– Przejąłbym się, gdyby mnie goniła, kłapała drzwiami i chciała pożreć… – Inspektor dawno, a może nigdy, nie czuł się tak nie na miejscu. Dawno też osiąganie pożądanego stopnia sarkazmu nie przychodziło mu tak łatwo.
Co on robił w kawiarni z nawiedzonym emigrantem z austriackiej Galicji, którego problemem był sen o szafie? Konsumpcji ciast towarzyszyła opowieść o zawiedzionych nadziejach politycznych, nędznych perspektywach w rodzinnym miasteczku, przerwanych studiach medycznych, braku pieniędzy i nierokującej nadziei karierze nauczyciela niemieckiego. Edelstein o wszystkim mówił ze swadą, ale Vidocq czuł, że czegoś w tej historii brakuje. Oczywiście przede wszystkim brakowało kryminalnej zagadki. Dobrze przynajmniej, że mieli tu całkiem przyzwoite ciastka, inaczej ta opowieść zdążyłaby uśpić inspektora.
Normalnie, jako szef policji kryminalnej Eugène-François Vidocq nie jeździłby po przedmieściach z powodu cudzych snów. Swoich zresztą też. No, może gdyby śniący we śnie lub na jawie gonił współobywateli z siekierą albo dokonywał innych przestępczych czynów. Na pewno nie wybrałby się tak daleko z powodu snu, który nie był ani przerażający, ani choćby niepokojący. Od fanaberii, że komuś nie podobają się jego sny, są doktorzy twierdzący, że leczą melancholię. Niemniej siedział tu, w podmiejskiej cukierni, ponieważ ostatnio miał mało pracy. Królewscy ministrowie popatrywali na niego niechętnie, a w kuluarach urzędów dawały się słyszeć podejrzliwe i nieprzyjazne komentarze o tym, że inspektor lada moment może się okazać persona non grata. A jakkolwiek odłożył nieco pieniędzy, prędzej czy później w oczy zajrzy mu nie tylko polityczna i zawodowa porażka, ale też perspektywa przeprowadzki do podobnego pokoiku, jaki zajmował Edelstein. I zarabiania na rozwiązywaniu podobnie bezsensownych zagadek. Na dodatek opowieść o braku uczniów sprawiła, że postanowił nie wziąć od młodziana grosza za te rozmowy.
Z ponurych rozmyślań wyrwała go niespodziewana konstatacja. Edelstein, który właśnie opowiadał o tym, jak we śnie usiłuje otworzyć szafę, a ona stawia mu niedający się niczym wytłumaczyć opór, zarumienił się.
– Panie Edelstein – mruknął Vidocq – rozumiem, że rumieniłby się pan na myśl o pięknej, albo i niepięknej, ale zawracającej w głowie kobiecie, niemniej… – Urwał.
Touché, pomyślał, obserwując jak różowe dotychczas policzki jego rozmówcy zmieniają powoli kolor na buraczkowy.
– A więc jest w tym wszystkim kobieta, zgadza się? – zapytał triumfalnie.
Dwie bezy później sprawa się wyjaśniła.
– I widzi pan – zakończył Edelstein z westchnieniem. – Wszystko byłoby łatwe, gdyby Pola nie była córką rabina i na dodatek wnuczką sławnego cadyka.
Vidocq uniósł pytająco oczy.
– Jej dziadek był, no wie pan, cudotwórcą. Rozmawiał z aniołami, zwierzęta do niego ludzkim głosem mówiły, ponoć był w stanie przebywać w kilku miejscach naraz, a czasem zamiast chodzić unosił się nad ziemią…
Inspektor wodził palcem po blacie, rozważając, czy następne pytanie zasługuje na trzecią bezę, czy może skosztowanie ptysia.
– Czy mademoiselle Pola mogła po dziadku odziedziczyć jakieś… nadprzyrodzone zdolności? – Udało mu się zadać to pytanie całkiem zwyczajnym głosem.
Edelstein zasępił się.
– Nie wiem – odrzekł niepewnie. – A poza tym nijak nie rozumiem, jak to się ma do mojej szafy?
Kilka ptysiów, pomyślał Vidocq i skinął na kelnera.
– Uważam – powiedział z namysłem, przyglądając się gęstemu kremowi – że nie jest pan obojętny pannie Poli, że panna Pola wręcz nie może panu darować, że uciekł pan tchórzliwie z tej waszej Galicji, zostawiając ją na lodzie…
– Jestem tylko synem biednego krawca – wymamrotał Edelstein. – Ojciec był wprawdzie w wojsku, w Pułku Starozakonnym naczelnika Kościuszki, wie pan…
– Proszę nie zmieniać tematu, monsieur – upomniał go Vidocq, machając ręką na te szczegóły, choć nazwisko nie było mu całkiem obce. – Zwłaszcza że jeśli to powód do chwały pańskiego ojca, to rabin zapewne nie będzie miał nic przeciwko wydaniu za pana córki.
– Nadal nie rozumiem…
– Co w tym wszystkim robi szafa? – przerwał mu inspektor. – To oczywiste. Panna Pola przemawia do pana we śnie, ale pan tak się uparłeś, że z tego małżeństwa nici, że… No, że zamknąłeś pan te marzenia w szafie.
Zabrzmiało to mało przekonująco, ale Edelstein wpatrywał się w niego jak w proroka. Lub cudotwórcę.
– Niech pan się tylko nie spodziewa, że zacznę tu lewitować – mruknął Vidocq.
Tydzień później w drzwiach jego biura pojawiła się znajoma sylwetka.
– Monsieur Vidocq – powiedział niepewnie Edelstein.
– Już pan wrócił z Galicji? – zdumiał się inspektor.
– Z Galicji? Nie, ja tylko… Nie wiem, co zrobić, bo od kiedy rozmawialiśmy w tej kawiarni… – Rozłożył bezradnie ręce. – Już nie…
– Nie śni się panu szafa? To doskonale. Wyegzorcyzmowana! – Inspektor klasnął w dłonie.
Młodzieniec spuścił głowę i zarumienił się.
– Niby tak, ale niezupełnie, monsieur. Bo widzi pan, od tamtej nocy śni mi się Pola, więc nie wiem, co właściwie…
– Proszę być spokojnym. Wątpię, by znaczyło to, że powinien pan kupić szafę.
Chłopak spojrzał na niego, jakby nic nie rozumiał. Vidocq westchnął, wzruszył ramionami, wskazał gościowi krzesło i podsunął talerzyk z ciastkami.
– To doskonale, że śni się panu ukochana, to dobry znak…
Edelstein podniósł na niego błagalny wzrok.
– Niezupełnie – szepnął. – Bo ona bardzo się w tych snach gniewa. Nie mam pojęcia…
– Nie wie pan, co to ma znaczyć?! – wybuchnął Vidocq. – Wydawało mi się, że jest pan na tyle bystry, żeby zrozumieć, o co chodzi.
Edelstein obracał w rękach kapelusz.
– Znaczy, pan uważa…
– Tak, panie Edelstein. Uważam, że powinien pan pojechać do domu, oświadczyć się pannie Poli, rabinowi powiedzieć, że… No nie wiem, że skoro jakoś tam śnicie się sobie, to może wasz syn będzie z aniołami rozmawiał jak przodek?
Chłopakowi rozbłysły oczy.
– Myśli pan, że zostanę ojcem następnego cadyka? – zapytał.
– Tylko pod warunkiem, że zaraz spakujesz pan manatki i wsiądziesz w dyliżans do Strasburga, a potem dalej na wschód – odparł zgryźliwie Vidocq.
Edelstein miał minę, jakby chciał mu się rzucić na szyję, więc inspektor na wszelki wypadek zabarykadował się za biurkiem.
– No, no, niech pan jedzie, niech się pan żeni i niech pan zje dużo słodyczy na weselu w moim imieniu. Nie zaszkodzi panu nieco przybrać na wadze.
Młodzieniec rzucił mu promienny uśmiech i wybiegł z biura.
***
Przez kolejne lata, kiedy przez Francję i Europę przetaczała się fala rewolucji, a inspektorzy przestawali być policjantami, by następnie wraz ze zmianą rządu zostać nimi na nowo, Vidocq zdążył zapomnieć o Edelsteinie, jego szafie i wnuczce cadyka. Aż do dnia, kiedy na biurku znalazł bilecik wizytowy, głoszący: „Samuel Edelstein. Doktor medycyny, alienista” i adres w przyzwoitej paryskiej dzielnicy. A na odwrocie zaproszenie do odwiedzin.
W drzwiach malutkiego domku powitał go nieco tylko poważniej wyglądający dawny klient.
– Bardzo się cieszę, że pan przyszedł – powiedział. – Jest pan architektem mojego szczęścia. Gdyby nie pańska przenikliwa analiza tych snów…
Vidocq powstrzymał się od sarkastycznej uwagi.
– Wie pan, oświadczyłem się, opowiedziałem rabinowi o tym, że Pola mi się śniła…
Mam nadzieję, że opuściłeś pan epizod z szafą – pomyślał inspektor, ale zachował tę uwagę dla siebie.
– Przez te sny przyszły teść ujrzał we mnie znakomitego zięcia, więc dał mi pieniądze na studia we Lwowie – kontynuował Edelstein. – Potem odbył się ślub z mnóstwem słodyczy, Pola dostała posag jak się patrzy, ojca nawet zaopatrzyłem, a później… No, przyjechaliśmy tutaj, bo żona też chciała się uczyć. Zapisała się do szkoły położnych i dostała pracę w szpitalu…
W sieni pojawiła się ładna, niewysoka i dość pulchna kobieta z mniej więcej trzyletnią dziewczynką na ręce. Otwarte drzwi saloniku sprawiały, że po domu snuły się smakowite zapachy.
Kiedy weszli do pokoju, inspektor pomyślał, że śni. Między oknami, na poczesnym miejscu pokoju, stała szafa. Dokładnie taka jak na rysunkach, które lata temu widział w marnym pokoiku w Batignolles. Bardzo zwyczajna, dość stara szafa.
Spojrzał pytająco na Edelsteina.
– To szafa z domu mojego ojca, z sypialni – odezwała się Pola. – W dzieciństwie chowałam się do niej, jak coś nabroiłam. Jak po wyjeździe Samuela złościłam się na niego, miałam wielką ochotę zrobić to znowu. Nie wiem jednak, jak zdołała mu się przyśnić, skoro nigdy jej nie widział. – Pogładziła męża po ramieniu.
– To ty mi się śniłaś jako…
Vidocq odchrząknął, przerywając tę niezręczną wypowiedź.
– Sam pan inspektor tak powie…
– Coś tu wspaniale pachnie. – Vidocq zgromił Edelsteina wzrokiem.
– Och, upiekłam chałkę, strudel, rożki, zrobiłam cymes… – odpowiedziała Pola. – Samuel wspominał, że pan bardzo lubi słodycze.
Inspektor potaknął gorliwie.
– Mam tylko nadzieję, że mała nie odziedziczyła po tacie żadnych dziwnych zdolności – dodała pani Edelstein z westchnieniem. – To niełatwe mieć w rodzinie cudotwórcę. Dlatego chciałam wyjechać, żyć normalnie. I dlatego cieszę się, że Eugenia na pewno nie zostanie rabinem.
Jej mąż miał minę, po której łatwo można było się domyślić, że nie zrezygnował z marzeń o zostaniu ojcem cadyka.
– Eugenia? – zapytał Vidocq, uprzedzając dyskusję na temat przyszłego potomstwa i jego losów.
– Dostała imiona po panu – wyjaśniła Pola. – Ojciec wolałby Sarę lub Rachelę, ale wnuczka jest Eugénie-Françoise. Bo przecież gdyby nie pan, nie byłoby jej na świecie, prawda?
Inspektor przestępował z nogi na nogę. Nie czuł się dobrze w roli swata.
– Skosztuje pan wypieków? – zapytał Edelstein.
Vidocq usiadł razem z nimi za suto zastawionym stołem i począł degustować słodycze, jakich nigdy wcześniej nie jadł. Tylko co jakiś czas podejrzliwie zerkał w stronę szafy, jakby obawiał się, że kiedy wróci do domu, we śnie wyjdą z niej niepożądane cienie młodzieńczych romansów.