Leżę tu sobie przypięty pasem, na golasa, w ciepełku i czekam. No, bodajbym się nie urodził. To się nazywa mieć fart w życiu. Za odgradzającymi mnie od świata zewnętrznego ściankami bezkresna próżnia. W iluminatorze ziemski glob przecięty na pół linią terminatora wchodzi w noc. Spytałby kto – skąd takie zadowolenie? Ba! Żeby tylko. To, kuźwa, nie tylko zadowolenie, to wręcz euforia. Ucieleśnienie marzeń milionów. I coś mi zaczyna świtać…
Ale po kolei. Znacie na pewno koncern Mr Smitha? Ha! Któż chociaż raz nie słyszał o właścicielu globalnego imperium medialnego. To tam jakiś geniusz w pijanym widzie wymyślił mariaż w kosmosie. Najpierw, jak głosi plotka, go wyśmiali. Jednak sam szef dostrzegł potencjał w tym pomyśle. Taka randka w ciemno zakończona ślubem na orbicie, a nagrodą posag od imperium medialnego. Do tego wszystko w świetle jupiterów i kamer.
Tiaaak…
Projekt ruszył jak wyścig po machnięciu kraciastą chorągiewką na przyzwalające skinienie bossa. Wszystko szło jak z płatka, póki jakiś jajogłowy w NASA nie uznał, że powinni przeprowadzić eksperymenty na orbicie. Ci wybrani, rzecz jasna. Gdy to usłyszałem, od razu przyszło mi do głowy, jak mógłbym poeksperymentować. Ha, ha, ha… Ale oni w tym centrum postawili sprawę twardo: albo eksperymenty, albo nici z projektu. Gdy wszystko miało runąć jak wiele dziwnych projektów, szef szefów uznał, że to podniesie oglądalność. Inteligentna para zawiera związek w kosmosie i „ramię w ramię” pracuje dla dobra ludzkości.
Taaak….
Kolejny przykład, jak idioci potrafią coś przyjemnego skomplikować. Po długich debatach uzgodniono kryteria i sposób naboru. Dopiero teraz media ogłosiły projekt. Z każdego billboardu, ekranu smartfona, łamów prasy i Bóg wie czego jeszcze, płynęła rzeka zachęcających obietnic. Jak sami się domyślacie, do punktów rekrutacji waliły tłumy. Spora część już spod drzwi odchodziła zawiedziona. Spytacie, dlaczego? No, to posłuchajcie:
Ślub w ciemno na orbicie.
Kandydaci płci obojga, wiek 24 – 28 lat,
mężczyzna – pilot, inżynier mechanik, fizyk;
kobieta – biolog, lekarz.
O reszcie nie wspomnę.
Właśnie straciłem pracę, więc wszedłem zaciekawiony do jednego z takich lokali. Po półgodzinnej rozmowie i wypełnieniu stosu formularzy facet wręczył mi niebieski blankiet, bez entuzjazmu życząc powodzenia.
Tiaaa…
Tłum młodych ogierów gotowych na mariaż w kosmosie, kłębiący się pod bramą ośrodka z niebieskimi blankietami w dłoniach, uświadomił mi, jak ostra będzie rywalizacja. Patrząc na te bicepsy i głowy wrośnięte w barki, zdałem sobie sprawę z marności moich szans. Ale odwrotu nie było. Zastanawiałem się tylko i myślę, że reszta również, gdzie będą przeprowadzać selekcję kandydatek. Już w pierwszym tygodniu z kilku tysięcy została połowa. Raz, dwa sprawdzili, czy podane dane są prawdziwe. Do tego karalność, zdrowie i spora część namiotów została zwinięta. Pierwsze testy sprawnościowe i kolejna grupa opuściła bramy ośrodka. Tak testowali na różne sposoby, aż w końcu zostało nas coś koło setki.
Taaak…
Teraz dopiero dobrali się nam do dupy. Pełen trening astronauty. Zwinęli pole namiotowe i zakwaterowali nas w ośrodku. Stu wyposzczonych byczków z nadzieją na bzykanko w kosmosie i żadnej baby pod ręką. A, tak… zapomniałbym… była tam taka jedna z obsługi. Trudno to nazwać kobietą. Ktoś nawet zasugerował, że to kolejny element testu. No… wiecie… żeby sprawdzić, czy ktoś jest aż tak zdesperowany. Takie: przynieś, wynieś, pozamiataj, w wolnych chwilach se polataj. Pieprznięta i tyle. Nie wierzycie? No, to sami oceńcie jak to coś nazwać. Koło trzydziestki, płaska jak decha, ubrana w białą bluzkę i dziecięcą, kraciastą, czerwono czarną spódnicę na szelkach. Na nogach białe podkolanówki i czarne lakierki. Umalowana, jakby tynkarz spartolił robotę. Blond włosy splecione w dwa warkocze przewiązane czerwonymi kokardkami. Do tego pryszczata, z piskliwym głosikiem. Szczebiotała niczym nastolatka. No, kur**, stara Pippi Langstrumpf, jak żywa. A, prawda, znalazł się jeden desperat… Klepnął tę francę w tyłek i zaczął ją bajerować. Po dwóch godzinach do ośrodka w obstawie goryli wszedł sam boss. Poufale położył dłoń na ramieniu amanta i szepnął mu słów kilka. To musiało boleć. Ochrona raz, dwa usunęła erotomana. Od tego dnia Pippi stała się nietykalna. Córeczka szefa.
Taaak…
Lepiej nie opowiadać o wspólnym pobycie pod prysznicem. Wiedzieli skubańcy, ci z ośrodka, że ujawnią się teraz kochający inaczej. Choćby nie wiem jak się maskował taki delikwent, to na widok kilkudziesięciu nagich dup musi farbę puścić. I tak zostaliśmy sami normalni, a raczej kamikaze z myślą, że coś ustrzelą na orbicie. Treningi, testy, treningi, ćwiczenia, spotkania z psychologami, badania… Boże! Ile oni krwi wyssali ze mnie, a ile razy i gdzie mi te cholerne sondy wkładali… lepiej przemilczę.
Coś tak po dwóch miesiącach zostało nas już tylko pięciu. Jeden na drugiego patrzył wilkiem. Zaczęli o nas dbać. Masaże, pedicure, manicure, solarium, sesje zdjęciowe. Prawie jak gwiazdy filmowe. Fryzjer, kosmetyk, wizażysta. Wszystko faceci. Coraz bardziej nas ciekawiło, jak tam przebiega rekrutacja kandydatek. Gdy zmęczenie i zniechęcenie zaczęło się wkradać do naszych umysłów, wiedzieli, jak każdego zdopingować. Zrobili odprawę, na której zjawił się sam król imperium medialnego. Ulizany fagas, niczym męska burdel mama. Z pozorną obojętnością zaprezentował nam krótkie filmiki z kandydatkami. Sukinkot tylko szczerzył zęby, widząc, jak reagujemy na dziewczyny w bikini. A było na co patrzeć… Oj, było. Nie ustępowały urodą modelkom Victoria's Secret. Myśl o dupczeniu takich ciał nie pozwalała zasnąć. Straszna noc… Jak narkoman na głodzie.
Taaak…
Zostałem wybrany w przeddzień startu. Szok! Na myśl, że czekać na mnie będzie jedna z prezentowanych lasek, w skafandrze robiło się ciasno. Te blond Wenus, o kształtach z fantazji erotomana, aż strach było zamykać oczy. Start przebiegł bez zakłóceń. Do ISS¹⁾ dobiliśmy bez problemu, a tam już czekała na mnie wybranka.
Specjalnie dla nowożeńców zaadaptowali jeden moduł. Spotkanie i ślub odbyły się w skafandrach. Za świadków, a raczej pilnujących przebiegu uroczystości, robiło czterech stałych członków załogi stacji, dziwnie podobnych do ochroniarzy bossa. Nawet hełmów nie pozwolili nam uchylić. Faktycznie, wszystko przebiegało w ciemno. Z każdego kąta szczerzyły się do nas obiektywy kamer. Gdy padło z ust panny młodej sakramentalne TAK, głos wydał mi się dziwnie znajomy. Po wszystkim „odpłynęliśmy” do naszych kabin.
Taaak…
A teraz leżę i czekam, próbując przypomnieć sobie, skąd znam ten piskliwy szczebiot, nim nadejdzie ten ósmy cud świata i zacznie mnie… uszczęśliwiać.
¹⁾ ISS – ang. International Space Station, Międzynarodowa Stacja Kosmiczna.
Opowiadanie, niestety, nie przypadło mi do gustu. Nie znalazłam w Mariażu wiele więcej niż mówienie o potęgującej się chuci i tęsknocie do jej zaspokojenia w określonych okolicznościach. Fantastyki tu tyle, co kot napłakał, bo cała rzecz mogła odbyć się w dowolnych warunkach. Finał mało zaskakujący, jako że od chwili pojawienia się Pippi, był do przewidzenia.
Wykonanie pozostawia sporo do życzenia. Rozbawiły mnie niektóre zdania, skonstruowane w sposób umożliwiający odczytanie ich niezgodnie z intencją Autora.
Projekt ruszył jak wyścig po machnięciu kraciastą chorągiewką… – Zdaje mi się, że taka chorągiewka nie jest kraciasta, jest na niej wzór szachownicy.
…albo nici z projektu. Gdy wszystko miało runąć jak wiele dziwnych projektów… – Powtórzenie.
Kandydaci płci obojga, wiek 24 – 28 lat… – Kandydaci płci obojga, wiek od dwudziestu czterech do dwudziestu ośmiu lat…
Liczebniki zapisujemy słownie.
Tłum młodych ogierów gotowych na mariaż w kosmosie, kłębiący się pod bramą ośrodka z niebieskimi blankietami w dłoniach… – Czy dobrze rozumiem, że ośrodek miał w dłoniach niebieskie blankiety?
…ubrana w białą bluzkę i dziecięcą, kraciastą, czerwono czarną spódnicę na szelkach. – …ubrana w białą bluzkę i dziecięcą, kraciastą, czerwono-czarną spódnicę na szelkach.
Założę się, że spódnica była plisowana.
No, kur**, stara Pippi Langstrumpf, jak żywa. – Nie stosujemy autocenzury. I tak wiadomo, że chciałeś napisać kurwa.
Fryzjer, kosmetyk, wizażysta. Wszystko faceci. – Zastanawiam się, czy mężczyzna wykonujący usługi kosmetyczne, to na pewno kosmetyk…
Ulizany fagas, niczym męska burdel mama. – Ulizany fagas, niczym męska burdelmama.
Spotkanie i ślub odbyły się w skafandrach. – Czy na pewno spotkanie i ślub odbyły się w skafandrach, czy może w skafandrach byli spotykający się i biorący ślub?
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Średniak. Zbytnio “przegadany”. Choć pomysł nawet fajny, a przebieg selekcji dobrze oddany.
https://www.facebook.com/Bridge-to-the-Neverland-239233060209763/
A mnie się nawet spodobało.
Ile to się czasami tata musi nakombinować. Ale zięcia wybrał wyjątkowo starannie. ;-)
W iluminatorze ziemski glob przecięty na pół linią terminatora wchodzi w noc.
Jeśli terminator przecinał na pół, to nie przesadzałabym z tą nocą. Przecież na jednym brzegu jak raz południe…
Babska logika rządzi!
Styl początkowo wydaje się fajny, ale pod koniec powolnie zaczął męczyć. Fabuła nawet-nawet, ale jakoś na dłużej nie zapadnie mi w pamięci. Brakowało mi tego “czegoś”, co zapadłoby w pamięć.
Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?
A tym razem już mi się nie podobało. Nie lubię narratorów-cwaniaków. Poza tym, tego typu krótki tekst ma sens tylko pod warunkiem, że jest uwieńczony naprawdę zabawną puentą. A tu zakończenie jest przewidywalne od połowy szorta.