Jeśli wola zmarłego okaże się silna, wrota grobowca czy luk statku nie zostaną zatrzaśnięte, a ciało złożone w pozycji horyzontalnej – istnieje możliwość powrotu denata. Takie osobniki, zwane draugr, choć przywrócone do żywych, mogą umrzeć ponownie. Cechuje je nadludzka siła, chciwość oraz magiczne zdolności. Rzadko kiedy zapuszczają się poza swą mogiłę, której zawzięcie strzegą, z czasem tracąc dawną osobowość. By zapobiec wskrzeszeniu, zmarłym należy związać duże palce u stóp, napchać gałązek pod koszulę, a na piersi złożyć żelazne nożyce.
Saga Sumir Krakkar
I
Asbjorn Heyrisson wytoczył się z karczmy w Jarkrieg, zostawiając na śniegu ślady olbrzymich buciorów. Beknął, wydmuchując wielki obłok pary i cisnął pustym, kościanym kuflem w ścianę przybytku. Ruszył w stronę swojej łodzi, kogi zacumowanej w zatoczce. Proponowano mu izbę po starym Dolfgundzie Skolssonie, ale nawet nie chciał o tym słyszeć, nikogo tu nie znał. Zresztą nic tak nie ułatwiało snu jak kilka kufli piwa i rytmiczne uderzenia fal o burtę sypialni. Jednak ostatnimi czasy nawet te środki, choć powszechnie uznane za skuteczne, nie przynosiły całkowitej ulgi. Budził się, słysząc odgłosy bitew, widząc bryzgającą krew i czując odór śmierci. Fetor, którego pragnął niczym topiący się powietrza. Bracia czekali już na niego w luku Odyna – w Walhalli, a on… Łaknął jedynie zjednoczenia, tych wszystkich bitew i uczt, które miały nadejść. Czuł się opuszczony, niemal oszukany. Ostatni z wielkich wojów, nie dopuszczony do zaszczytów, które mu się należały.
Wiking wytarł w rękaw resztę, osiadłej na siwej brodzie, piany i stanął w szerokim rozkroku, przodem do morza. Kiedy uporał się już z kilkoma warstwami grubego futra, a na żwirową plażę podmywaną słoną wodą lunął strumień moczu, mężczyzna westchnął z ulgą. Księżyc w pełni oświetlał jego pociętą licznymi bliznami twarz. Największa z nich zdobiła skroń. Ślad po ciosie toporem – uderzeniu, które ścięłoby niejedną sosnę. Asbjorn przeklinał dzień, w którym odzyskał przytomność i zamiast bram Walhalli, ujrzał zatroskaną twarz córki. Tylko z jej powodu nie wtargnął jeszcze do karczmy z mieczem w dłoni oraz tarczą na plecach i nie wszczął ostatniej w swoim życiu burdy. Nie chciał zostawiać Hugry samej, niezamężnej i bezbronnej. To dla niej żył.
Hałas dochodzący z pobliskiej chaty rybackiej, wyrwał go z rozmyślań, wzbudzając podejrzenia. Dziwne, przecież dopiero co poczciwy Raendi bawił się w najlepsze w knajpie. Starcowi coś się nie zgadzało. Gospodarz słynął z tego, iż przybytku nie opuszczał o własnej woli, lecz był wypraszany nad ranem. Ostatni na nogach – takie nosił miano.
– Raendi? – Wiking zawołał ochrypłym głosem.
Właściciel domu nie odpowiedział, jednak odgłosy w środku ucichły.
– Raendi, jesteś tam?
Alkohol przyćmił zmysły Asbjorna na tyle skutecznie, by pozbawić go ostrożności. Śnieg skrzypiał z każdym krokiem woja, czyniąc bezszelestne skradanie niemożliwym. Obchodził powoli chatę, trzymając rękę na wsuniętym za skórzany pas toporze. Biały puch prószył coraz mocniej, ograniczając widoczność do kilku metrów. Coś znowu poruszyło się w środku. Asbjorn poczuł, że krew uderza mu do głowy. Wreszcie ujrzał uchylone drzwi.
– Raendi?! – zawołał, a gdy po raz trzeci nie otrzymał odpowiedzi, wszedł do środka.
Pogrążona w mroku izba na pierwszy rzut oka wydawała się pusta. Jedyne źródło światła stanowiły dopalające się cherlawo w palenisku węgielki. Nie licząc kilku par jelenich i lisich oczu łypiących ze ścian, Asbjorn nie spostrzegł żadnych oznak życia. Gdy wkroczył w głąb chałupy, potknął się o rozrzuconą zastawę. Rozejrzał się po podłodze. Jedna ze skór dzika wyściełających izbę była podwinięta, jakby ktoś o nią zawadził, niechybnie w pośpiechu. Wojak zaklął pod nosem i zaczął wysuwać topór zza pasa.
Nie zdążył.
Potworne ukłucie bólu w plecach posłało go na klęczki. Zimny metal załaskotał wnętrzności wikinga. Chłód zniknął, by nagle pojawić się w innym miejscu, z następnym pchnięciem noża. Tym razem wyżej, pod łopatką. Kolejne nadeszły szybko, w rytmicznych odstępach, niczym uderzenia wioseł o morskie fale. Asbjorn padł na twarz, nie mogąc się ruszyć. Oprawca chwycił kilka rzeczy z podłogi, zerwał wikingowi z ręki srebrną bransoletę i odbiegł.
Konając, mężczyzna słyszał oddalające się kroki i czuł metaliczny zapach krwi, która formowała wokół niego kałużę. Ku swojej zgrozie czuł również narastający fetor śmierci. Owszem, pragnął jej, ale nie w ten sposób. Jego przeznaczeniem było polec w walce. Nie mógł tak zginąć, jak zwierzę szykowane na rzeź, zabity przez tchórza, śmieciowego skrytobójcę. To nie była bohaterska śmierć, to nie było godne odejście, a co najgorsze, nie była to przepustka do Walhalli.
Jęknął, próbując wstać. Płatki śniegu wpadały do środka, topiąc się w parującej krwi. Z trudem uniósł się na łokciach i zaczął pełznąć w stronę swojej łodzi.
– Hugra! – zachrypiał, czując, jak oddech ucieka mu przez liczne dziury w płucach.
Córka nie słyszała go. Był wciąż za daleko, ale musiał ją poinstruować. Życie uciekało z niego, ale istniała inna droga. Starał się uspokoić oddech, zaciskać zęby i nie myśleć o bólu, który rozrywał jego tors na strzępy.
– Hugra!
Pokonał kolejne kilka metrów.
– Hugra! – Oprócz słowa wypluł słoną krew.
Każda sekunda zdawała się trwać wieczność.
– Ojcze!
Asbjorn zobaczył szczupłą sylwetkę materializującą się w ścianie śniegu. Odetchnął z ulgą, gdy krzepka blondynka w nocnej koszuli przypadła do niego.
– Co się stało? O, bogowie, ile krwi… – Panikowała dziewczyna łamiącym się głosem.
– Nie mogę… Nie w taki sposób…
– Przestań! Wyjdziesz z tego, wrócę tylko po jakieś bandaże.
– Nie! – zachrypiał, ostatkiem sił ściskając jej ramię. – Posadź mnie na łodzi, nie zamykaj luku.
– Chyba nie chcesz…
– Zrób to. I uciekaj, uciekaj jak najdalej stąd. Przyrzeknij.
– Musi być inne wyjście.
– Nie. Walhalla. Musisz – wyrzucił z trudem, krztusząc się krwią. – Przyrzeknij, Hugra!
Dziewczyna pokiwała głową i zaczęła go taszczyć w kierunku zatoki.
II
Mieszkańcy Jarkrieg już nazajutrz po tajemniczej śmierci Asbjorna Heyrissona zaczęli dostrzegać dziwne zjawiska. Noc wydłużyła się, a dzień skrócił. Ciągle padało, a morze, niczym nieujeżdżony ogier, targało zacumowanymi łodziami na wszystkie strony. Jakaś zła magia odprawiała się na ich oczach. Nikt jednak nie wpadł na to, że Asbjorn nie zaakceptował śmierci, którą mu zaproponowano. Po dwóch dniach, kiedy trzecia część zwierząt hodowlanych padła, a mało kto zmrużył w nocy oko, zaczęto szeptać.
– Facet nigdy mi się nie podobał. Może to wcale nie wilk go rozszarpał, jak ta jego dziewucha rozgadała – wysnuł tłusty szewc, tłukąc dzbanem o stół.
– Nic nie chciałem mówić – rzekł smętnie Raendi. – Ale brakuje u mnie kilku cennych rzeczy. Zastawy głównie, choć złotej, to o niewielkiej dla mnie wartości. Wątpię jednak, by starzec ją zagarnął, do biednych nie należał. Nasuwa się zaś pytanie, czy to on kogo nakrył na rabunku, czy kto śladem krwi polazł i mi chałupę splądrował.
– Może to ta córka drapnęła? – podpowiedział szewc.
Karczmarka trzepnęła go ścierą przez łeb.
– Dziewczyna czasem mi tu pomagała, mówiła, że ciotkę w górach ma. Sama jej jedzenie na drogę pakowałam. Bidulka nic ze sobą nie zabrała. Była w pośpiechu, ale wcale się jej nie dziwię. Jakby mi ojca rozszarpali na oczach, to też bym z wami, plotkującymi wieprzami, tu nie tkwiła. Od razu bym zwiała. Co do twojej straty, Raendi, przykro mi, ale Hugry w to nie mieszajcie.
Mężczyzna machnął ręką.
– Ktokolwiek to był, najcenniejszych fantów nie znalazł. Utratę kilku błyskotek przeżyję, ale martwi mnie to, co się dzieje. Ponoć dzieciaki Wandy kręciły się dzisiaj niedaleko tej dziwnej łajby Asbjorna i znalazły tuzin martwych ptaków. Jeśli to prawda…
Barmanka i szewc wymienili przejęte spojrzenia.
III
Asbjorn Heyrisson obudził się czwartego dnia, gdy w tafli wody wciąż odbijały się gwiazdy, a z pobliskich chat dochodziło głośne chrapanie. Czuł się dziwnie. Odrętwiałe ciało wydawało mu się obce. Niczym nowy but po raz pierwszy włożony na stopę. Ocknął się w tej samej pozycji, w której pozostawiła go Hugra. Siedział na skrzyni, z kuflem w jednej dłoni, mieczem w drugiej.
Spojrzał w górę przez otwarty luk łodzi i zaciągnął się morską bryzą. Nie smakowała tak, jak pamiętał, nie smakowała w ogóle. Wystarczyło mu kilka sekund, by w pełni zrozumieć, na jaki los się zdecydował. Na jakie życie po życiu skazał. Rozprostował się i przeciągnął, po czym przypiął miecz do pasa. Na pokład wyskoczył z nadludzką siłą, wzlatując na kilka metrów i z łoskotem opadając na deski, wgniatając je. Był cięższy, owszem, ale kilkukrotnie szybszy. Przejrzał się w bani pełnej deszczówki. Gdyby nie był martwy, pewnie zebrałoby mu się na wymioty. Teraz własne oblicze wzbudziło u niego jedynie obojętność. Fioletowa, napęczniała skóra pocięta srebrnymi bliznami, nabytymi jeszcze za życia, wisiała niedbale na gnijącej czaszce. Rozkładał się dużo szybciej niż zwykły trup.
Nie rozumiał jednak, jak mógł dać się podejść zwykłemu złodziejowi. Nawet pijany, nie powinien popełnić takiego błędu. Czy to Loki go zwiódł? Czy to bóg podstępu oszukał go, by wykluczyć z ostatecznej bitwy?
Asbjorn pomacał prawy przegub, czegoś na nim brakowało. Czuł obecność bransolety, kilkanaście mil na wschód, na ręce, do której ozdoba nie należała.
– To był błąd – powiedział, chcąc usłyszeć swój nowy głos.
Brzmiał wieloma dźwiękami, skrzypieniem śniegu, krakaniem wron i wiatrem, jednak żaden z nich nie przypominał ludzkiego. Trudno, pomyślał. Będę przemawiał czynami.
IV
Svikar Ragursson od kilku dni wręcz nie posiadał się ze szczęścia. Odkąd wrócił do swojej osady i sprzedał zdobyte na grabieżach łupy, smak alkoholu i dziczyzny nie opuszczał jego podniebienia. Pełna sakwa skutkowała również znacznym wzrostem zainteresowania Svikarem wśród miejscowych lafirynd. Niektóre szeptały mu do ucha sprośne hasła, gdy mijał je w porcie. Te zaś bardziej wyuzdane, posuwały się dalej. Jedna, o opinii równie obleśnej co stan jej uzębienia, bez skrupułów wypięła się przed nim, zadzierając wysoko futrzany płaszcz. Svikar musiał przyznać, że wolałby jednak wychędożyć samą Hel – boginię, której dolna połowa ciała uległa rozpadowi. Jedna z tych nieśmiałych, zgrabna brunetka, przypadła mu do gustu. Drobny podarunek oraz kilka słodkich słów wystarczyły, by teraz w pozycji klęczącej zachwycał się jędrnym ciałem młódki.
Na plecy dziewczyny wstąpiła gęsia skórka. Svikar nie czuł chłodu, był spocony i zasapany. Pracował mocno biodrami, nie chcąc wyjść na słabeusza w oczach młodej kobiety. Ogień w palenisku przygasał z każdą sekundą, mimo że chwilę wcześniej, przy okazji zmiany pozycji, dołożyli kilka drewien.
Nagle okropny fetor zgnilizny wdarł się do nozdrzy kochanków.
– Czujesz? – zapytała, nie przestając się wić.
Tak okropna woń nie mogła wydobywać się z żadnego żywego stworzenia. Svikar zaczął tracić zmysły, jakby powoli wychodząc z ciała tylnymi drzwiami, będąc jedynie obserwatorem. Spróbował potrząsnąć dziewczyną, krzyknąć z przerażenia. Ta zaś obróciła się w jego stronę, ukazując zapłakane oblicze.
– Nie! – Odskoczył, niczym rażony gromem. – To niemożliwe!
Coś w nim pękło. W miejscu kochanki leżał jego kilkuletni syn, kuląc się w pościeli i zanosząc agonalnym płaczem. Svikar chciał wyciągnąć do dziecka rękę, ale nie potrafił. To nie może dziać się naprawdę, przecież ja nigdy bym…
– Dlaczego mi to zrobiłeś?! – zawył chłopczyk. – To bolało!
Mężczyzna bujał się na skraju łoża, zanosząc się płaczem. Jeszcze przed sekundą tu była ona, zwykła ladacznica…
Dziecko darło się coraz głośniej. Mężczyzna nie mógł tego znieść, przeboleć ani zrozumieć. Wiedział, że nie będzie w stanie sobie tego wybaczyć. Drżącą ręką sięgnął po nóż, ten sam, którym kilka dni wcześniej zadźgał tego siwego wikinga w Jarkrieg; starzec sam się prosił, wpychając nos w nie swoje sprawy.
Svikar pogłaskał syna po włosach.
– Przepraszam, przepraszam za wszystko.
Sprawnym pchnięciem przebił dziecku serce, zagryzając zęby na pięści, by nie krzyknąć z rozpaczy. Chciał tylko zapomnieć. Przyłożył lepkie od krwi ostrze do krtani, zamknął oczy i podciął sobie gardło. Upadł tuż obok syna.
Kątem oka miotany konwulsjami mężczyzna dostrzegł obłok dymu, niczym poranna mgła narastający w izbie. Zjawa materializowała się z oparów tuż obok paleniska. Przybrała ludzką, choć zniekształconą sylwetkę. Postać o której słyszał sagi.
– Draugr… – zdążył jeszcze wybulgotać, zanim wydał ostatni oddech i zastygnął.
Asbjorn Heyrisson wyprostował się i zmierzył wzrokiem zwłoki skrytobójcy oraz młodej kobiety z przebitym sercem. Zaśmiał się chrypliwie i zdjął srebrną bransoletę z przegubu złodzieja. Wytarł ją w koszulę dziewczyny i z trudem wcisnął na swoje opuchnięte przedramię.
– Zabrałem ci rozum, tchórzu – wypowiedział powoli wiking, brzmiąc niczym młot uderzający o oszronione kowadło. – Teraz zabiorę ci oczy, uszy oraz język, byś błąkał się w Niflheim ślepy, głuchy i głodny.
Gdy skończył, Asbjorn zmęczony był walką z pragnieniem. Zewem, który wołał go z powrotem do grobowca, do luku, który na zawsze miał pozostać otwarty. Zanim zamienił się w to coś, chciał jedynie godnie umrzeć. Nie spodziewał się, że magia nieumarłych tak mocno na niego wpłynie. Napełni go chciwością i żądzą mordu. Musiał działać szybko, zginąć ponownie, tym razem w walce. Ale kto mógł się z nim teraz równać?
V
Asbjorn siedział na beczce, w ładowni swej łodzi, wyglądając tęsknie na gwiazdy przez wydający kurczyć się luk. Odczuwał potrzebę bacznego czuwania, strzeżenia dobytku. Musiał zebrać siły niezbędne do przełamania zaklęcia. Energię, ulatującą z jego nowego, gnijącego ciała za każdym razem, gdy przekraczał próg grobowca.
W końcu nie wytrzymał, nie wiedząc, na jak długo starczy mu charakteru i wyskoczył na pokład. Tym razem wylądował lżej, nabierał wprawy. Fluorescencyjny krąg światła promieniował z wnętrza łajby coraz wyraźniej.
W wiosce, ku przykrości Asbjorna, nikt do walki z nim się nie pchał. Drzwi i okna drewnianych chat zabito dechami, a szyldy sklepów oraz warsztatów zdjęto. Draugr nie miał jednak czasu. Sięgnął myślami w głąb lasów, otaczających osadę i wyczuł watahę wilków przebiegającą niedaleko, tropem łosia, próbując zagonić go w pułapkę. Przyzwał je. Następnie zapuścił się do umysłów, pochowanych w domach ludzi.
– Pożar! – krzyknął ktoś.
– Pali się!
Wykurzeni iluzją mieszkańcy, wybiegali w popłochu z nienaruszonych chałup, gromadząc się w kupie na środku osady, otoczeni przez watahę wygłodniałych wilków. Asbjornowi podobała się ta moc, imponowała mu jego własna potęga. Jednak nie mógł zapomnieć, po co to robi, jaki miał cel.
– Dam wam szansę! Wybierzcie bohatera! – ryknął w myślach.
Osadnicy Jarkrieg popatrzyli po sobie. Żaden z mężczyzn nie stanowił dla wojaka konkurencji. Draugr musiał liczyć na łut szczęścia. Może tym razem Loki się nie wtrąci.
Wilki krążyły dookoła, wyczekując rozkazu, którego Asbjorn wydawać nie chciał, ale do którego, swoją biernością, dawni sąsiedzi zaczynali go zmuszać. Wreszcie, jeden z garbarzy, który jako jedyny, uciekając z palącej się izby, wziął ze sobą miecz, wystąpił z szeregu.
– Jakkolwiek pojedynek się zakończy, obiecaj, że odejdziesz z Jarkrieg, bo żadnego zła ci nie uczyniliśmy – wyrecytował mężczyzna, spoglądając nerwowo na drapieżniki.
– Czyhacie na mój skarb – wysyczał w myślach Asbjorn.
Powoli tracił władzę nad opętaniem. Nie czekał. Skoczył naprzód, wymijając cios, który o dziwo jego przeciwnik zdążył wyprowadzić i sieknął go czysto w bok, klinując miecz w kręgosłupie. Wyszarpał go z głośnym trzaskiem, strząsnął krew na mokry grunt i wskazał ostrzem najbliżej stojącego wikinga.
– Ty – warknął, kopiąc w jego stronę miecz nieboszczyka.
Bez trudu ściął jeszcze czterech innych, niezdolnych mu się przeciwstawić osadników.
– Czy ja tak wiele wymagam?! – ryknął, brzmiąc niczym topory bijące w tarcze. – Chcę tylko śmierci! Godnej! Moje miejsce jest w Walhalli!
– Tato! Dość! – Hugra wyłoniła się zza jednej z chat. – Popatrz na tych wszystkich martwych ludzi…
Dziewczyna podchodziła do niego powoli z wyciągniętą ręką, niczym do obcego psa, bojąc się ugryzienia. Nie istniała jednak klątwa tak silna, by zgasić jego uczucia względem córki.
– Hugra – zagrzechotał upiornym głosem i dodał w myślach. – Co tu robisz?! Uciekaj, tracę kontrolę.
– Nie odeszłam – powiedziała przez łzy. – I nie odejdę, póki nie przestaniesz ich zarzynać.
– Chcą mnie okraść. To mój statek, mój luk i mój majątek. Mój!
Hugra otarła oczy i podniosła miecz garbarza. Serce Asbjorna skurczyło się ze strachu.
– Nie, proszę.
– Walcz ze mną.
Wiking nie wiedział ile czasu mu zostało. Wilki, pomyślał. Nie musiał dawać im rozkazu, wystarczyło, że opuści ich umysły. Ich ofiary były bezsilne i otoczone, podane jak na tacy. Hugra również.
– Aaa! – krzyknęła dziewczyna, rzucając się na ojca z mieczem.
Asbjorn sparował jej cios gołą ręką, rozcinając fioletową skórę.
– Przestań!
– Nie mogę! – odrzuciła, zasypując go ciosami, których bez problemu unikał. – Tu są kobiety, tu są dzieci! Jesteś wojownikiem, a nie mordercą.
Sam nie wiem, czym jestem, pomyślał Asbjorn i rozbroił córkę, wykręcając jej rękę. Może tak będzie lepiej… Szybka bezbolesna śmierć. To lepsze, niż pożarcie żywcem przez wilki. Spojrzał na jej pełną bólu, ale i miłości twarz. Wataha już się niecierpliwiła, słyszał bunt narastający w ich umysłach. Nieznaczny ruch na jednym z drzew wzbudził jego podejrzenia.
– Czy to możliwe? – szepnął i puścił córkę.
Ruszył w stronę gałęzi, na której siedziały dwa kruki, przyglądając mu się wnikliwie.
– Myśl i pamięć… – Szansa o którą się modlił, materializowała się.
Asbjorn wwiercił wzrok w ptaki.
– Wiem, że mnie obserwujesz! Wiesz, że jestem Einherjerem! Wyzywam cię na pojedynek! Przybądź na wyzwanie, jeśliś mąż lub odrzuć je, jeśli uważasz, że nie jestem godzien.
Przestraszeni mieszkańcy rozglądali się niepewnie. Hugra pozbierała się z ziemi i podniosła leżący w kałuży miecz. Asbjorn skupiał wzrok na gawędzących ze sobą krukach, czekając na odpowiedź. Dziewczyna czając się, uniosła wycelowany w plecy ojca oręż. Wilki go nie ostrzegły.
Trach!
Piorun uderzył w drzewo, na którym siedziały ptaki, oślepiając wszystkich zebranych w osadzie. Gdy wzrok zaczął powracać do przegniłych oczu Asbjorna, krew zawrzała w jego żyłach, a serce wzniosło się ku niebiosom. Hugra stęknęła i opadła na kolano, upuszczając ostrze.
W powstałym kraterze wyprostował się dumnie olbrzymi mężczyzna, łypiąc dookoła jednym okiem. Drugie zasłonięte miał przepaską, znikającą w długiej brodzie. Burza srebrnych włosów opadała na jego nagi tors. Frędzle zwieszone z wielkich futrzanych butów, powiewały na wietrze niczym chorągwie potężnej floty. Szedł powoli w stronę Asbjorna, unosząc oburącz pulsującą czerwonym blaskiem włócznię.
Wiking chwycił z ziemi oba miecze, dziwiąc się, co mniejszy robi przy jego piętach. Walhalla jest moim lukiem, nie ładownia statku, pomyślał. Chwała Odynowi!
Uchylał się przed syczącą wściekle dzidą, którą potężny starzec nakłuwał powietrze. Ale draugr był szybki. Zwykle nieumarłymi stawali się cherlawi młodzieńcy, zazdrośni o rówieśników czy dziewczynę. W tym przypadku, opętania doznał jeden z najsprawniejszych Normanów. Nawet dla boga, stanowił on wyzwanie.
Włócznik spychał go do defensywy, nie pozwalając na przejęcie inicjatywy. Asbjorn z każdym blokowanym uderzeniem jednookiego czuł, że traci kontrolę nad krążącą wokół nich watahą.
– Nie! – wrzasnęła Hugra.
Było za późno. Draugr wybałuszył trupie oczy i wbił wzrok w drzewce boskiej włóczni sterczące mu z krtani. Pomylił się… Zajęty w myślach wilkami, dał się zaskoczyć…
Dwie skrzydlate postaci zamajaczyły na zachmurzonym niebie.
– Walkirie? – stęknął Asbjorn.
Jednooki skinął i piruetem pozbawił go głowy, która opadła na mokry grunt. Odyn odwrócił się na pięcie i odszedł. Zanim zniknął w ścianie lasu, gwizdnięciem przywołał jeszcze do nóg wygłodniałą watahę. Przy boskim stole dla wilków zawsze było miejsce.