Miasto. Żyjący organizm. Betonowe tkanki łuszczące się naskórkiem tynków. Gwarne arterie pulsujące światłem neonów, ludzie tętniący potrzebami, spełniający zachcianki. Miliony przekaźników i odbiorników, miliardy zbłąkanych komunikatów. Gdy jedna część miasta obumierała, wzrastała gdzieś wnet inna, młoda i prężna. Pęczniała dumą, gotowa do rozrodu, eksplodowała energią. W końcu jednak i ją obsiadały humanoidalne bakterie, trawiąc i trując, pasożytując na zdrowym ciele. Erupcja życia i jego zduszenie. Wzrost i przesyt. Dojrzałość i uwiąd. W nieustających cyklach dzielnice miasta wybrzuszały się jak błotny gejzer, by wyrzucić z siebie nadgniłe resztki – użyźniając przy tym okoliczne grunty – a potem zwiotczeć i przyschnąć.
Życie w czymś tak nieprawdopodobnie zmiennym było wyzwaniem i wielką radością. Tutaj mogło wydarzyć się wszystko. Nawet rachunek prawdopodobieństwa gubił się w niezmierzonych labiryntach zaułków, skwerów i porośniętych bluszczem podwórzy. Gdy teraz o tym myślę, jestem przekonany, że John był z miastem nierozerwalnie związany, nie mógł zaistnieć nigdzie indziej. Żywioły wyrażały się tu we własny, wyjątkowy sposób, delikatny jak nić babiego lata, który tylko nieliczni potrafili dostrzec i pochwycić.
Pierwszy raz spotkałem Johna pewnej jesieni, tuż po tym, jak sypnęło pierwszymi suchymi liśćmi. Szedłem wówczas aleją Zwycięzców przez plac Bohaterów (zawsze uważałem za fascynująco życiowe, że to właśnie Zwycięzcy przecinali Bohaterów) w stanie głębokiej zadumy. Wszystko przez Trulsena, ambitnego poetę tysiąca talentów, pozbawionego niestety jednego – daru czarowania słowem. Właściwie ja i Karelin całkiem mu kibicowaliśmy, niefortunnie się jednak złożyło, że jego emocjonalne reakcje wprawiały nas w szczery zachwyt, kochaliśmy je więc wywoływać. Pamiętam, jak trząsł się zdruzgotany, gdy zamieniliśmy miejscami wersety jego poematu o udręczonej duszy, przerabiając go na odę do krowy (trzeba przyznać, że Trulsen sam był sobie winien, poświęcając o wiele za dużo uwagi cielęcym oczom). Przy akompaniamencie brzęku butelek i stłumionych jęków zza ściany, wydobyliśmy wówczas z najznamienitszych gardeł tutejszej bohemy salwy gromkiego śmiechu. Nasza chwila triumfu.
Trulsen zabił się jednego z tych szarych, październikowych wieczorów. To dręczące uczucie, że być może przyczyniłeś się do czyjegoś końca…
W wyniku tegoż zdarzenia droga, która ostatecznie doprowadziła mnie do Johna, wiodła przez gąszcz grząskich melin i lepkich barów. Mógłbym teraz powiedzieć, że zawsze wyczuwałem jakąś oczekującą mnie na dnie upadku celowość, nie wiążmy jednak tej szukającej dotyku, wyciągniętej rozpaczliwie ręki tonącego – z niepotrzebną metafizyką.
Nie wiem, dlaczego skręciłem owego popołudnia do parku Zwycięzców. Rzadko tam bywałem, nie cieszył się zresztą dobrą sławą (choć trzeba pamiętać, że niewiele zakątków miasta cieszyło się czymkolwiek). Zbliżała się moja ulubiona pora powrotów. Zmęczeni życiem ludzie przemierzali parkowe alejki – jedni weselej, inni szybko i wściekle, zwykle jednak zamyśleni, zapatrzeni w siebie, jakby po omacku szukali głęboko w wygasłych trzewiach czegoś, co dawno już utracili. Lubiłem na nich patrzeć, próbować rozumieć, obudowywać milczące, wyblakłe cienie motywami i pragnieniami.
Sercem parku był potężny pomnik Zwycięstwa. Nie pamiętałem już, kto kogo pokonał (czy też – co), monument zawsze jednak robił na mnie piorunujące wrażenie swoją nieposkromioną brzydotą. Stworzyć coś prawdziwie szkaradnego, w dodatku bez aspiracji do kiczu – to też w jakimś sensie była sztuka, i to nawet całkiem w moim stylu.
Stałem więc tak przed pomnikiem, chwiejąc się lekko, gdyż nie był to najlepszy z moich dni, gdy zobaczyłem tę czarną jak smoła głowę wystającą z o wiele za dużego, żółtego kombinezonu. Trudno było przeoczyć jej właściciela – rozchichotanego starca, który dreptał dróżką uzbrojony w grabie i olbrzymi kubeł. Siwe kędziory włosów i brody lśniły niemal srebrzyście w ciepłym świetle jesiennego słońca. Człowiek ów zatrzymał się przy wielkiej stercie zgarniętych liści i spojrzał na nią z nieustającą wesołością. Trwał tak przez chwilę – a ja obserwowałem go zaciekawiony – po czym rzucił się na miękki kopiec i zagrzebał w nim po samą szyję.
Nie mieszajmy do tego środków odurzających – i tak odciskały piętno na zbyt wielu aspektach mojego życia – niemniej z jakiegoś powodu zdecydowałem się podejść. Poczułem pewną więź, jakby ten dziwny starzec trącił we mnie jedną z uśpionych strun, tę z rzadka poruszaną, o minorowym, nostalgicznym brzmieniu. Było coś urzekającego w tych jego ruchach, w lubości, z jaką nurzał się w martwej roślinnej tkance.
– Tak cieplej? – zapytałem.
– Nie. Po prostu w grupie raźniej – odparł.
Zaskoczył mnie i trzeźwością odpowiedzi, i jej niezwykłością. Mógł powiedzieć po prostu: „w kupie raźniej”, a ja zaśmiałbym się tylko szczerze i zaraz poszedł własną drogą. Te drobne niuanse, które łatwo przeoczyć – taki właśnie był. W ten sposób zaczęła się nasza znajomość.
Polubiłem Johna i od tej pory park Zwycięzców odwiedzałem przy każdej sposobności. To był facet, który nie mógł się doczekać jesieni. Uwielbiał to grabienie. Uwielbiał zapach suszu. John miał w sobie więcej życia, niż ja potrafiłem sobie wyobrazić. Czasem przychodziłem do parku tylko po to, by posłuchać jego opowieści. Odetchnąć tym wolnym umysłem. Siadaliśmy wówczas na ławce, John rozpalał fajeczkę z czarnego dębu i zaczynał snuć swoje historie, a ja cieszyłem się każdym słowem. Był to człowiek o wyobraźni absolutnie nieograniczonej. Między nami galopowały dwutrąbe słonie o żółtym futrze, stepowały szablozębne żyrafy, lewitowały leniwie śpiące zeppeliny (zeppelinów nie należało budzić, gdyż były nieprawdopodobnie strachliwe). Świat Johna pełen był barw i dźwięków, a gdy o nim opowiadał, przypominał małego chłopca, który trafił do sklepu ze wszystkim słodyczami świata. Ledwie wyciągnął dłoń ku złotym ptakom sypiącym fontanną migotliwego pierza, już nabierał ich garściami. Zaraz jednak tracił zainteresowanie i sięgał tam, gdzie w dorodnych poziomkach mieścił się mrówczy klub dżentelmenów („Królowe niemile widziane” – głosił napis na drzwiach). I nim zdążyłem się obejrzeć, mknął już w radosnych podskokach tam, gdzie w głębinach wyrastały podwodne piramidy okolone wodorostowymi posągami, a szpalery morskich ślimaków o rubinowych oczach pełzły wielokolorowym dnem, grając bulgotliwą muzykę na fletach z koralowca.
Dużo też, i z wielkim szacunkiem, mówił o Poszukiwaczach. Nazywał tak istoty, które według niego potrafiły przenikać pomiędzy światami, wabione gęstością życia. John zapewniał, że nikt nie wiedział, dlaczego to robiły, czasem jednak tworzyły ze swojej własnej tkanki (czy też tego, co było ich budulcem) przejścia. Przejścia! Jakże błyszczały oczy mojego niezwykłego towarzysza, gdy o tym opowiadał! Zarzekał się, że Poszukiwacze są najdoskonalszymi ze znanych bytów, co brzmiało w jego ustach niemal zatrważająco. Potem jednak znów powracał do fantazji o smaku miodnokwiatów, o trutniowych manufakturach i gryzących olchach.
John nie miał dzieci. Szerokim łukiem omijał także temat kobiet (czy też partnerów w ogóle). Wydaje mi się, że sam nigdy nie przestał być małym chłopcem – i to nie w taki sposób, w jaki często określa się mężczyzn brzydzących się odpowiedzialnością – po prostu naprawdę nigdy nie dorósł. Chciał być transpokoleniowy. Z odrazą patrzył na swe starzejące się ciało, nie nadążające już za pragnieniami dziecięcego umysłu. John chciał jeździć międzyksiężycową kolejką, marzyć o lotach nad kryształowymi klifami, śnić o zielonym niebie i domach wydrążonych w grzybach.
Może właśnie dlatego traktował mnie tak, jak dzieci zawsze traktują towarzyszy zabaw. Bez tej upośledzającej międzyludzkie kontakty rezerwy. Z naiwnością kogoś, kto nie wie – lub nie chce wiedzieć – nic o najgorszych stronach człowieczeństwa. Nie lękając się wykorzystania, zdrady, wyszydzenia i pogardy.
Oprócz liści, John uwielbiał jeszcze jeden dar jesieni – pieczone kasztany. Od czasu do czasu przynosił je skądś na nasze spotkania (z miejsca, gdzie są najlepsze na świecie, mawiał, a ja nie pytałem o nic więcej). Z wielkim namaszczeniem kładł na kolanach niewielki pakunek, rozwijał szary papier, a wówczas nasze nozdrza porywał ten nadzwyczajny aromat, którego nie dało się pomylić z żadnym innym. Co to był za zapach! Niczym mieszanka palonych liści, ciepła słońca, szumiących drzew i tych kropel myśli o nadchodzącym śnie. Siedzieliśmy więc we dwóch na naszej ławeczce pod pomnikiem Zwycięstwa, rozkoszując się smakiem kasztanów i urokiem przemijających z wolna chwil.
Czasem John zatrzymywał przechodniów, zadając im przeróżne pytania. Niektórzy przystawali, by pomyśleć, uśmiechali się. Ci byli nieliczni. Przeważnie, oczywiście, odpychano natarczywego starca w żółtym kombinezonie, próbując uwolnić się od wyimaginowanego cuchnącego oddechu. Na początku było mi go żal, później jednak zrozumiałem, że John… John tylko bawił się wszystkim. Jego oczy śmiały się, widziały to, co chciały, nie zważając na próbujące omotać chłopięcy instynkt złe moce. Wciąż biła od niego wielka siła, ta sama, która tak urzekła mnie tamtego popołudnia. Miałem niekiedy wrażenie, że był jedynym mieszkańcem miasta, który niczego nie ukrywał.
Jesień miała się już ku końcowi, gdy w końcu dopadło go zwykłe ludzkie gówno. Gówno to powiedziało mu prosto w czarną twarz, że taki smród jak on nie powinien kalać swoją obecnością parku Zwycięzców. Grupa podrostków, w imię patriotycznego obowiązku, skatowała go trzonkiem jego własnych grabi, porzucając Johna zagrzebanego w stercie liści. Takim go właśnie znalazłem, jak ponurą karykaturę naszego pierwszego spotkania. Leżał skurczony, z posiniaczoną twarzą, oddychając płytko. Uśmiechnął się, gdy mnie zobaczył.
– Wiedziałem, że przyjdziesz – wyszeptał boleśnie. – Dlatego nie było mi smutno.
Gdy John wyszedł już ze szpitala (odwiedziłem go tam raz czy dwa, ale nie był wówczas przytomny), dostrzegłem w nim jakąś zmianę. Częściej się zamyślał, mniej był skory do rozmowy, nadal jednak siadaliśmy na naszej ławce, w milczeniu podziwiając świat – on w szczegółach, ja w całokształcie. Złociste promienie słońca padały wprost na jego twarz, mrużył więc czarne oczy, gdy rzekł do mnie zapatrzony w dal:
– Wiesz, nie znam właściwie nikogo. Mieszkam na… – Podał ulicę i numer mieszkania. – Gdybyś chciał kiedyś złożyć mi wizytę. Nigdy nie miałem gości.
Zaproszenie wydało mi się nieco krępujące (mimo wszystko wciąż uważałem go za – może i nieszkodliwego, ale jednak – szaleńca), zbyłem je więc jakąś uprzejmością, lecz adres sam wrył się w pamięć, choć nieproszony. Może to przez tę bijącą od niego samotność? Dręczyło mnie wrażenie, że ten człowiek większą część życia przeżył zupełnie sam. Nigdy nie wspomniał o żadnych krewnych, znajomych, przodkach, ba, w ogóle nie wspominał o ludziach. Wszelkie opowieści dotyczyły wyłącznie owych snów kolorowych i barw bieżących.
Pewnego dnia John nie przyszedł. Wróciłem do domu, rozczarowany. Parokrotnie jeszcze tego tygodnia pojawiałem się w parku o zwyczajowej porze, lecz na ławeczce zmuszony byłem przesiadywać samotnie. Zacząłem się niepokoić, potem martwić. Wreszcie wiedziałem już, co chcę zrobić. Mieszkał przecież nieopodal, co mi właściwie szkodziło?
Był jedynym lokatorem zrujnowanego budynku bez zamków. Bez trudu odnalazłem jego mieszkanie. Przypominało schizofreniczną świątynię – pełną psychodelicznych murali, symboli nożem wyrytych w ścianie, rzędami tworzących geometryczne niemal wzory o jakiejś koncentrycznej charakterystyce. Tu i tam wisiały wygniecione kartki pełne naszkicowanych ołówkiem, niezwykle szczegółowych rysunków, nie mogłem jednak odgadnąć, co przedstawiają. Odkrycie, że John w istocie był szaleńcem, nie zaprzątało szczególnie moich myśli. Nie byłem zaskoczony.
Nie znalazłem żadnych śladów niedawnej obecności. Mieszkanie wyglądało na opuszczone, nikt nie odpowiadał na moje nawoływania. Zwiedzając kolejne pomieszczenia – wszystkie czyste i schludne – natrafiłem wreszcie na coś w rodzaju pracowni. Zmieściło się tu kilka pustych szafek, jakiś regał, na parapecie stał słoik niemal całkowicie wypełniony zużytymi ołówkami. Na posprzątanym dokładnie biurku leżała nieduża książka z przyklejoną do okładki karteczką (w duchu tych kiczowatych, pastelowych kartoników, które kupowało się na stoiskach z upominkami). „Dla Ciebie” – oznajmiał napis krągłymi, pochyłymi literami.
W środku nie było żadnych słów – tylko kolejne rysunki. Choć w odcieniach szarości, od razu rozpoznałem obrazy z opowieści Johna. Były tam i mieszkalne grzyby, i muzykalne ślimaki, i podwodne piramidy. Im bardziej jednak, kartkując, zbliżałem się do ostatnich stronic, tym mocniej duch ilustracji zmieniał się, poważniał jakby, aż wreszcie pojawiłem się na nich ja. Ja pochylony nad Johnem w jego stercie liści. Ja na ławce, osnuty fajkowym dymem. Ja w szpitalu…
Wreszcie zobaczyłem siebie w tym właśnie pokoju, z książką wypadającą mi z rąk. Perfekcyjnie oddane zaskoczenie rysowało się na mojej lekką kreską naszkicowanej twarzy.
Otrzeźwił mnie głuchy odgłos uderzenia o podłogę. Niepewnie popatrzyłem na leżący u mych stóp tom. Kartki przewróciły się przy upadku i widziałem teraz siebie schodzącego ciemnym przejściem. Ostrożnie pokonywałem strome stopnie, snop światła znalezionej gdzieś latarki rozpraszał gęstniejący pode mną mrok. W wyciągniętej ręce nadal trzymałem otwartą książkę. Ten rysunkowy świat pochłonął mnie i w jakiś nieodgadniony sposób stawał się – na bieżąco – rzeczywistością. Patrzyłem więc na kolejne obrazy, odwracałem kolejne kartki i widziałem samego siebie, gdy to robię. Istne szaleństwo. To była mapa, zrozumiałem, lecz mapa nieznosząca sprzeciwu. Lękałem się zboczyć z trasy. Książka prowadziła mnie zatęchłymi, zakurzonymi korytarzami, podpowiadała, kiedy skręcić, które drzwi uchylić. W oszołomieniu przemierzałem mroczne czeluście (dawno już nie przypominające zwykłych piwnic) w zgodzie z ilustrowaną instrukcją. Wreszcie, gdzieś z przodu, dostrzegłem wątłą poświatę. Zanurzyłem się w ostatnią wnękę i oto byłem u celu.
Rozrzucony na ścianie olbrzymi Poszukiwacz jarzył się bladymi odcieniami czerwieni. Jego żywa tkanka wżerała się w twardy mur, przenikała litą strukturę, zmieniając w coś gąbczastego i wilgotnego.
Najbardziej zaawansowana ze znanych istot wpatrywała się we mnie setką oczu na słupkach. Rozlane ciało przechodziły skurcze, blade iskry przepływały pod przezroczystą powierzchnią skóropodobnej błony. Ku środkowi forma niezwykłej istoty tężała, pojawiały się fałdy i zgrubienia, a w samym jej centrum rozwierała się szeroko olbrzymia gardziel, która lekkim łukiem wiodła w głąb ściany. Wewnątrz widziałem mięsisty korytarz niknący gdzieś w zamglonej, ciemnej nieskończoności. Jeśli Poszukiwacz wydawał jakieś dźwięki, to nie byłem w stanie ich usłyszeć, lecz czułem… coś. Ciągły przepływ komunikatów. Myśli tego cisnęły mnie w łeb, rozpychały się w czaszce, podpowiadając niezrozumiałe obrazy. Ono chciało, żebym… żebym ja…
Wtedy… Tego było dla mnie za wiele.
Uciekłem stamtąd w panice, pozostawiając za sobą niezwykłą książkę, Poszukiwacza i wszystkie tajemnice świata. Tysiące pytań obsiadły mnie jak muchy. Czego John ode mnie oczekiwał? Że wlezę w to coś? Przenosząc się cholera wie dokąd, na nie wiadomo jak długo? Kim bym się tam stał? Co na mnie czekało? O czym ja w ogóle myślałem? Jak można coś takiego traktować poważnie?
Potrzebowałem kilku dni, by ochłonąć. Zacząłem żałować, że nigdy nie popatrzyłem, co znajdowało się na ostatniej stronie książki. Zebrawszy się później w sobie, chciałem po nią wrócić, nigdy już jednak nie udało mi się odnaleźć tamtego budynku. Znużony szeregiem nieudanych prób udałem się nawet do administracji, gdzie usłyszałem, że ów numer nie istnieje – nie było go na żadnych planach, nie widniał w rejestrach. Rozchichotana urzędniczka nie mogła się nadziwić, dlaczego został pominięty w rozbudowie.
Teraz, wiele lat później, myślę, że to był test, a ja go najzwyczajniej oblałem. Zbyt byłem wgryziony w przyziemność, zbyt ścisła była nasza symbioza, bym potrafił ją odrzucić. Nigdy już nie spotkałem starego Johna ani żadnych Poszukiwaczy, mój świat powrócił do normy. Gdy patrzę na te wydarzenia z dystansu, nie wydaje mi się, by John był upośledzony. Przypuszczam, że górował wręcz nad nami intelektem, nie wiedział tylko, jak zniżyć się do naszego poziomu, jak do nas przemawiać, byśmy go zrozumieli. Robił to więc na swój wyjątkowy sposób – poprzez obrazy. Zrozumiałem, że to nie ja czyniłem mu uprzejmość, spędzając z nim czas. Nie ja wybrałem jego, lecz on mnie.
Chciałbym, żeby ta historia miała jakieś szczęśliwe zakończenie. I może nawet, w jakimś sensie, ma. John wydarzył się jak wszystko w tym mieście – zajaśniał nagle intensywnym płomieniem, by równie szybko rozpłynąć się w nicość. Zostawił mnie jednak z pewną ważną odpowiedzią – otóż nie byłem marzycielem. Nie byłem taki jak on. Mogłem wreszcie oddać się zwykłemu, spokojnemu życiu, zacząć nowy rozdział.
Koniec końców, tak właśnie uczyniłem.
A jednak ta utracona szansa prześladuje mnie po dziś dzień. Kim był John? Halucynacją? Wytworem mojej obarczonej poczuciem winy podświadomości? A może duchem innego świata, o umyśle okaleczonym międzywymiarową wędrówką? Samo myślenie o tym wzbudzało we mnie nerwowy chichot. Nie wierzyłem w duchy, anioły i inne gusła, a już z całą pewnością nie sądziłem, że gdyby istniały, to miałyby mi cokolwiek do powiedzenia. Pewnych rzeczy nie wypadało jednak nie rozważać.
Jakkolwiek by jednak nie było, raz w roku, właśnie wtedy, gdy jesień najmocniej zgniatała mnie mokrym, szaroburym zniechęceniem, znajdowałem na kuchennym stole niewielkie zawiniątko z szarego papieru. W środku zaś niezmiennie czekało na mnie pół porcji gorących pieczonych kasztanów.
Tych najlepszych na świecie.