Siedział w kącie, przy oknie. Trzymał w ustach fajkę, w której palił najlepsze ziele w całym Denostas. Na stoliku przed sobą miał kufel piwa. Nie pił go, zamówił, żeby nie wzbudzać podejrzeń. Miał na sobie płaszcz z zarzuconym na głowę kapturem, za pasem miał miecz. Udawał że drzemię. Była to tylko przykrywka, to piwo i sen, w rzeczywistości ze skupieniem obserwował co dzieje się za szklaną powłoką. W miasteczku Refree była deszczowa pogoda, ciemna i pochmurna. Grzmiało. Krople szybko uderzały o szklaną powłokę, to była muzyka, muzyka tych, którzy przeminęli. Uderzające krople, świst wiatru, grzmoty. To wszystko tworzyło muzykę, której Andalee już dawno nie słyszał. To wprowadziło go w stan błogości, skupił się nie na czekaniu, lecz na pogodzie. Zamknął oczy i wyobraził sobie, że znowu jest w domu, siedzi przy przyjaciołach, śmieją się beztrosko i żartują. Nagle sielanka znika, pojawia się Bologis, śmieje się. Andalee wyciąga miecz. Rzuca się w stronę demona, ten wybucha większym śmiechem. Ostrze pęka. Mężczyzna płonie. Bologis znika, jest tylko woda. Topi się. Nie może uciec, nie ma czucia w rękach. Zamknął oczy. Jest w miękkim łóżku, leży i patrzy w gwiazdy. Powieki ciążą coraz bardziej. Jest już tylko sen.
Andalee otworzył oczy, był na pograniczu snu. Widział go na jawie. Oczy pokazywały mu sen, słyszał jednak co się dookoła dzieje. Przeszłość strażnika nigdy nie dawała mu spokoju.
Nadszedł już czas. Za oknem przed karczmą “pod kolczastą różą” zebrała się grupka, na pierwszy rzut oka, ludzi, Andalee wiedział jednak, żę to nie ludzie. Nie podnosił się, obserwował. Jeden z nich, najniższy, pokazywał palcem w stronę tawerny. Drugi, dużo wyższy, rozglądał się. Chwilę czekali. Strażnik zauważył, że karczmarz niepokoi się.
– Zabarykadujcie drzwi karczmarzu. Niedługo zechcą tu wejść, a gdy to uczynią, lepiej żeby nikogo nie było w środku – powiedział Andalee.
Karczmarz zrobił tak jak polecił mu mężczyzna.
– Wyprowadź wszystkich, tylnym wyjściem – mówił strażnik.
– A mój lokal, co z nim?? – zapytał niespokojnie karczmarz.
– Przykro mi ale obawiam się, że gdy tu wejdą lokalu już nie będzie.
– Ale czego oni chcą?
Andalee nie odpowiedział. Doskonale wiedział czego szukają. Śledził ich dostatecznie długo by poznać ich plany. Zależało im nie na lokalu ale na tym co jest w jego podziemiach, o których poczciwy karczmarz nawet nie miał pojęcia. Właśnie pod karczmą “pod kolczastą różą” znajdował się bardzo cenny artefakt. Strażnik, nie wiedział niestety dla kogo pracuje ta banda, ale wiedział, że to ktoś bardzo inteligentny, ktoś kto ma dużą wiedzę na temat dawnych czasów, jeszcze sprzed Ery Kurtianu. Na tym najbardziej zależało mężczyźnie.
Karczmarz wyprowadził wszystkich zabierając tylko najważniejsze rzeczy. Andalee został w środku sam. Czekał.
Grupa ruszyła w stronę drzwi. Jeden z nich w nie uderzył. Nie spodziewali się, że napotkają opór. Uderzyli raz, potem drugi. Dopiero za trzecim wpadli do środka. Wewnątrz było już ciemno, ale strażnik doskonale wszystko widział, to byli orkowie, pomioty zrodzone z krwi Wyższych Orków. Nieznacznie silniejsi od zwykłych goblinów. Było ich dziesięciu.
– Nikogo nie ma – powiedział niski.
– Ktoś wiedział, że tu będziemy – zauważył wysoki.
– Jest tu jakieś wejście na dół?
– Jeśli nie ma wejścia to je sami zrobimy! – krzyknął wysoki, okropny krzyk reszty orków, oznaczał, że popierają jego plan.
Andalee patrzał w spokoju paląc fajkę. Jeden z orków, o niezwykle wykrzywionej twarzy, zauważył go w kącie.
– Coś za jeden? – zapytał z grymasem, który miał udawać szyderczy uśmiech.
Strażnik nie odpowiedział, dalej palił fajkę.
– Nie ważne kim jest, zabijmy go i weźmy to po co tu przyszliśmy! – krzyknął wysoki.
Reszta wyciągnęła krzywe miecze, które służyły bardziej do rozpruwania niż cięcia.
Andalee wstał.
– Zapytam raz:dla kogo pracujecie? – powiedział po czym zgasił fajkę i schował ją w wewnętrzną kieszeń płaszcza.
Orkowie wybuchnęli śmiechem. Powoli ruszyli w stronę mężczyzny.
– Macie ostatnią szansę – Andalee wyciągnął miecz ze świstem, celując jego czubkiem w orków. Chwilowo stanęli, niektórzy przerażeni inni nie. – Dla kogo pracujecie– ton strażnika spoważniał, stał się groźny.
– Co wy marne ścierwa?! Chyba nie boicie się człowieka ze scyzorykiem? – krzyknął wysoki i zaszarżował w stronę mężczyzny. Reszta ruszyła powolnie za nim.
Wysoki uderzył od góry, trzymając miecz oburącz. Andalee zrobił szybki unik w bok. Wykręcił młynek. Świst. Głowa orka leżała w kałuży krwi. Reszta orków spanikowała. Jedni stali jak wryci inni rzucili się do ucieczki. Strażnik kopniakiem pchnął stół w stronę drzwi, odgradzając drogę ucieczki. Chwycił miecz oburącz i ruszył szybkim krokiem w stronę orków. Dwóch zaatakowało go od przodu. Zrobił piruet w lewo i przebił jednego z nich. Ork jęknął. Mężczyzna zamaszystym ruchem wyciągnął miecz z martwego ścierwa pozbawiając przy tym głowy dwóch kolejnych. Przybrał pozycje bojową. Pięciu ostatnich ruszyło na niego. Sparował dwa pierwsze ataki. Próbowali go otoczyć. Andalee zakręcił mieczem nad głową ucinając przy tym głowy wrogów. Ostatni z nich próbował uciec. To był ten niski. Strażnik rzucił mieczem niczym dyskiem. Świst. Krzyk. Ork leżał bez nóg na ziemi. Andalee podszedł do niego.
– Mów dla kogo pracujesz, a skrócę Ci męki – powiedział.
Ork się roześmiał. Kaszlnął krwią.
– Już raz… go spot… spotkałeś – powiedział z trudem, nie tracąc uśmiechu na twarzy.
– Nie myśl, że pozwolę ci umrzeć, bez poznania prawdy! – krzyknął strażnik.
– Haha.. To… Bairolis… – po tych słowach wyzionął ducha.
Andalee z przerażenia upuścił miecz.