Trzy księżyce minęły, odkąd krwiożercza Pasikonik wyruszyła z portu w Margarretas, w największy morski wojaż w historii sztuki piractwa. Cztery okręty wypuściły się na niezbadane wcześniej wody, by raz na zawsze zmienić oblicze żeglarstwa. W misji strasznej i samobójczej, z której ujść z życiem nie miał prawa nikt.
Nieśmiertelna Furia, bojowy galeon Merihevosii Heinäsirkki zwanej Pasikonikiem. Grecka pentenkontera, Łza Meduzy, pod dowództwem Salvatore Desgarrado, zwanego Żmijorękim. Zwinny szkuner, mianem Wpierdol, którego kapitanem miał honor być sam Licz, Gareth Blacklaw. Kompanię dopełniała Burdelmama, brygantyna słynnych braci Cravate.
W ciągu zaledwie jednego księżyca na morzu, ich flota czterdzieści i dwa statki liczyła. Zatopione wraki jednostek, które się im nie poddały, wyścielały dno oceanu, niczym prześcieradło ciepłe łoże. Nikt się tej potędze nie mógł oprzeć, pięcioro najwybitniejszych kapitanów jakich wody znały, gnało w jednej kompanii, ku jednemu zadaniu.
Nikt wówczas nie wiedział, dlaczego najokrutniejsi i najprzebieglejsi z podłych, sprzymierzyli się pod banderą kobiety. Jedni koniec świata wieszczyli, inni urok, a jeszcze inni podstęp. Co najciekawsze, wszyscy z nich po trosze mieli rację.
***
Merihevosia wypadła na pokład ze swojej kajuty, niczym rozjuszony tajfun. Kasztanowe loki jej peruki nie nadążały za jej smukłym ciałem, unosząc się na wietrze. Mimo iż, przy każdym kroku krzywiła się utykając, miała w sobie naturalne, onieśmielające piękno.
– Blacklaw! Czego tu chcesz?! – wydarła się, mrużąc swoje duże, lekko skośne oczy.
Licz opierał się o ster, mierząc ją od stóp… od piszczeli do głowy. Roztaczał wokół siebie nieprzyjemną woń alkoholu i śmierci.
– Wracaj na swój szkuner najemniku – wycedziła Pasikonik wymierzając mu solidny cios w twarz.
Gareth Blacklaw złapał jej rękę w locie i wykręcił. Czule spojrzał na błonę wyrastającą między jej długimi, smukłymi palcami i ucałował jej dłoń.
– Chciałem tylko na ciebie popatrzeć, syreno. Czy to zbyt duża cena za to, że z tobą płynę, zabijam dla ciebie i z przyjemnością za ciebie umrę? – zapytał, zionąc odorem przetrawionego trunku.
W niepasujących do siebie elementach jego zbroi, widziała swoje odbicie. Migdałowate, błękitne oczy, wklęśnięte czoło i ostre jak sztylety zęby. Wyszarpnęła się z jego uścisku i prychnęła mu w twarz, niczym drapieżny kot.
– Co takiego zrobił ci ten twój gach? Dlaczego to robisz? – pociągnął z bukłaka i wskazał na kilkadziesiąt różnych okrętów płynących za jej Nieśmiertelną Furią.
Nie odpowiedziała. Zamiast tego spojrzała w niebo i zamknęła oczy, a z jej gardła wydobył się najpiękniejszy dźwięk jaki Licz kiedykolwiek słyszał. Przypominał szum morza, pieśń piękną, lecz jednocześnie jeżącą włos na ciele i gotującą krew w żyłach. Nie potrafił wychwycić melodii, jedynie wibracje roznoszące się po pokładzie.
Kapitan Blacklaw poczuł straszliwą chęć powrotu na własny statek, nie wiedział po co, ani dlaczego. Jeszcze przed chwilą, ani myślał posłuchać kobiety, a już stał na barierce bakburty. Skoczył, a gdy przeciął taflę wody, dźwięk zmienił się. Miał melodię oraz słowa. Słowa pełne tak potwornego bólu i cierpienia, że miał ochotę się rozpłakać. Nie wypadało jednak uronić łzy najwybitniejszemu piratowi, jakiego gościły morza.
***
– Jeszcze raz to samo! – ryknął Chiron, przechadzając się pomiędzy walczącymi hoplitami. Jego czarna jak noc sierść błyszczała złowieszczo.
Żołnierze dobrani w pary uderzali na przemian dębowymi włóczniami o brązowe tarcze partnerów. Głuche brzdęki, rozchodziły się po powierzchni wody.
Jeden z wojaków runął na pokład, a jego uśmiechnięty partner zdjął hełm. Blond loki wypadły na misternie zdobiony kirys.
– Doskonale Achillesie! Widzicie to? Każdy pierdolony litr potu wylany na treningu, to kropla krwi stracona w walce mniej! – centaur podszedł do młodego herosa i poklepał go po ramieniu.
– Chironie! Pozwól, przygotowałem dla ciebie strzał – kapitan Desgarrado wynurzył się z namiotu rozstawionego na rufie. Stojąc tak, nie wyglądał na kapitana. Lat miał maksymalnie trzydzieści, budowę mikrą, a twarz nieogorzałą. Jednak to nie te wartości zapewniły mu sławę i szacunek.
Centaur przeszedł pod szmaragdowym żaglem z wizerunkiem wężowłosej piękności. Płótno targane podmuchami wiatru dawało złudzenie pełzających po materiale żywych węży.
– Nareszcie Salvatore, bo już czuję kłucie w tym kurewskim udzie przy mocniejszych zrywach – wyżalił się Chiron, wchodząc do prowizorycznej kajuty.
– Jak chłopaki sobie radzą? – zagadnął Żmijoręki, wkładając do beczki parę drewnianych obcęgów. – Niczego jeszcze nie zdemolowali?
– Ha! Wina leży po twojej stronie. Jeżeli budujesz statek, który nie potrzebuje załogi, a jebane wiosła pracują same, to trzeba czymś zająć ludzi – wysnuł centaur, gładząc swoją długą czarną brodę.
– Nie pracują same. Węże je napędzają, takie jak ten. A wszystkie mechanizmy same się nie skonstruowały – Kapitan Desgarrado wyłowił z beczki czerwonego astrapa, węża morskiego o specyficznych technikach obronnych i zagadnął. – A tak w ogóle, to musisz tak rzucać kurwami?
– Przyjacielu, nie słyszałeś powiedzenia, kląć jak centaur? – Chiron wyszczerzył zęby.
– Nie – rzekł Żmijoręki i przyłożył gada do blizny na lewym udzie centaura.
Potężny wstrząs elektryczny szarpnął końskim ciałem. Pacjent stanął dęba i krzyknął.
– Aaa! Kurwa!
Tym razem to Salvatore Desgarrado się uśmiechnął.
– Ach, ironio. Nieśmiertelny król, nauczyciel Heraklesa, poskromiony przez małego astrapa – rzekł kapitan i włożył węża z powrotem do beczki.
– No cóż, chwila nieuwagi, lekkie draśnięcie i teraz muszę się pierdolić z tą raną do końca życia. Właśnie, już nie mogę się doczekać końca – centaur przechylił dzban z winem.
– To była strzała Heraklesa?
Centaur przytaknął.
– Co to był za jad? Hydra Lernejska?
– Chuj, nie hydra. Jakiś kwiatek. Jak za stymfalijskimi dziwkami biegał to na bagnach znalazł. Straszna sprawa, chłopie ile to się czasu paprało. Tylko dzięki tym twoim wężom jeszcze ze sobą nie skończyłem. No i ze względu na chłopaka.
– Na tego blondyna?
– Tak. Na Achillesa.
– Dobry jest, wczoraj widziałem, że nie odstępował pola dużo starszym żołnierzom.
Centaur wybuchnął, plując winem na około.
– Dobry?! Dobry?! To będzie najznamienitszy wojownik jakiego widział świat! Jego imię zostanie wyryte w gwiazdach. Za kilka tysięcy lat będą pisać o nim legendy. Ma trzynaście lat, a jest nieuchwytny. Jest szybszy, silniejszy i sprytniejszy, niż każdy kogo kiedykolwiek szkoliłem. A jak ten chłopak się porusza! Kurwa chłopie!
– Nie widziałeś w akcji Garetha Blacklaw. Facet sprawia, że czas wokół niego spowalnia, nie wspominając o tym, że nikczemne brzytwy materializują mu się w rękach z jakiejś dziwnej, zielonkawej mgiełki.
– Kto wie, może zanim ta wyprawa dobiegnie końca, przekonamy się kto jest lepszy – centaur zamyślił się. – Myślisz, że jest szansa? Że te stworzenia, o których mówiła ci syrena będą w stanie mi pomóc? Zabić ten pierdolony ból?
– Nie wiem, miejmy nadzieję.
Płachta wisząca w wejściu do namiotu uniosła się, a w szparze pojawił się hoplicki hełm i ręka dzierżąca strzałę.
– Panie Desgarrado. Wiadomość od Pasikonika.
Żmijoręki wziął strzałę w swoją jedyną, lewą dłoń i odwinął kawałek pergaminu z wiadomością.
– Co jest? – zapytał centaur, masując udo.
Salvatore się skrzywił.
– Zdaje się, że będę musiał trochę przyaktorzyć. Za kwadrans na Nieśmiertelnej Furii.
– Masz naszyjnik?
Kapitan Desgarrado poklepał się po klacie i mrugnął.
– Zawsze.
***
Garetha Blacklaw zdziwiło to, że Pasikonik zaprosiła ich do swej kajuty. Żaden z nich nigdy tam nie był i po tym co Licz tam ujrzał, powtarzać tej wizyty już ochoty nie miał. Gdy tylko wszedł do dusznego pomieszczenia, uderzyła go ilość pasikoników, które siedziały, skakały i latały po pokoju. A cykanie zielonego dziadostwa, rozrywało na strzępy bębenki uszne.
Cyk-cyk, cyk-cyk, cyk-cyk.
– Usiądźcie – wskazała czterem mężczyznom miejsca przy prostokątnym stole zastawionym mapami w kształcie sześcianów.
Bliźniacy Cravate, jednak tak różni jak to tylko możliwe, usiedli najbliżej syreny, jakby chcąc zaskarbić sobie jej sympatię. Byli przystojni i zadbani, ubrani w egzotycznie wyglądające szaty wizytowe. Salvatore Desgarrado w swym ulubionym czarnym płaszczu usiadł naprzeciwko niej, przyglądając się mapom z nieskrytą ciekawością. Licz zaś, w pełnej zbroi, oparty o jeden z filarów pociągał z bukłaka.
– Kazałam ci usiąść – syknęła Merihevosia, kilka pasikoników siedziało w jej, rudych dzisiaj, włosach.
– Postoję – odrzekł lekceważąco Blacklaw, dłubiąc sobie paznokciem w zębach. – Chyba sobie nadwyrężyłem kręgosłup wczorajszym skokiem z twojej rufy.
Syrena rzuciła mu mordercze spojrzenie, ale puściła nieposłuszeństwo płazem. Wskazała palcem mały archipelag na jednej z map.
– Będziemy tam za trzy noce. Whenua mają zwykłe łodzie, waka taua, ale nie dajcie się zwieść. Nie potrzebują rąk, są całkiem zgrabnie obchodzą się z magią.
– Pff, magia – parsknął Thierry, mniej rozgarnięty z braci – ilu ich tam jest, tych śmieci? Góra kilka łajb. Aye, zniszczymy ich!
– Gdybyś widział bracie to co my – Salvatore wskazał siebie i Licza – nie lekceważyłbyś zjawisk, których nie rozumiesz.
– Kim w ogóle jesteś, żeby się do mnie odzywać szumowino – warknął Thierry. Człowiek okrutny względem każdego, nawet swego brata. Krążyły opowieści, że załogi statków, które zobaczyły z oddali Burdelmamę braci, popełniały samobójstwa. W strachu przed torturami, które czekały każdego kto wpadł w ich szpony.
– Mężczyzną lepszym od ciebie pod każdym względem.
– Gównem – Cravate splunął – Żmijoręki. Skąd w ogóle takie miano?
– Zgadnij – rzucił znudzony Licz.
– Bo za często wali konia?
Piekielnie jadowita koralówka wystrzeliła z rękawa kapitana Desgarrado zatrzymując się centymetry przed twarzą Thierry'ego. Jego brat, Cyrille, poderwał się od stołu sięgając po sztylet. Zanim jednak wysunął go z pochwy Pasikonik zaśpiewał.
Insekty zamilkły, jakoby również wsłuchując się w okrutną pieśń kobiety. Licz i bracia spojrzeli na nią nieprzytomnym wzrokiem i zastygli. Żmijoręki natomiast pomacał odruchowo naszyjnik na szyi i zasymulował poddanie się czarowi syreny.
Gdy zamilkła, wszyscy czterej wpatrywali się w bezruchu w mapy. Salvatore odetchnął, widząc, że syrena nie wykryła jego odporności.
– Tak jak mówiłam. Nie lekceważcie ich. Od momentu ataku, kwestią czasu będzie przybycie smoków, dlatego musimy się spieszyć. Uważajcie na nie, nie zieją ogniem, ale są niesamowicie szybie. Aha, każdy kto choćby muśnie księcia Whawhai zginie, on jest mój. Desgarrado, weźmiesz kilka brygantyn i zaatakujesz od lewej flanki, czekasz na mój sygnał. Licz, ze szkunerami i kilkoma awizo poprowadzisz atak od frontu. A wy – zwróciła się do bliźniaków – razem z moim galeonem zaatakujecie od prawej flanki. To właśnie tam będzie książę.
– Jak poznamy twojego kochasia? – zapytał Licz, powoli odzyskując zmysły.
– Oj, zaufaj mi. Z tym nie będziesz mieć problemu – Syrena wyszczerzyła zęby w żałosnej próbie uśmiechu i ponownie zaśpiewała. A gdy zamilkła, powietrze z powrotem wypełniło się zalotnymi odgłosami pasikoników.
Cyk-cyk, cyk-cyk.
***
Salvatore Desgarrado był pierwszym, który wynurzył się na pokład w ten chłodny poranek. Przechadzając się zajrzał do luku, w którym kłębiły się jego węże morskie. Niektóre jadowite, inne prądotwórcze. Wygładził prawy rękaw i stanął dumnie na dziobie swej pentenkontery. Ich flota kilkudziesięciu okrętów powoli zmierzała na wschód, w stronę wystających znad tafli wody wulkanicznych skał.
– Kapitanie?
Żmijoręki odwrócił się i uśmiechnął do chłopaka.
– Nie możesz spać Achillesie? Dzisiaj wielki dzień.
– Nie zmrużyłem oka – młodzieniec stanął obok niego i wpatrzył się w horyzont – myśli pan, że ci wojownicy. Że naprawdę są tacy groźni?
– Mam nadzieję, jakaż chwała by nas czekała, gdybyśmy pokonali słabeuszy?
– Chwała? Walczy pan dla chwały? – zapytał z niedowierzaniem Achilles.
– A ty chłopcze? Za co walczysz? Za ojczyznę? Za kawałek ziemi, który kiedyś może zatonąć albo zostać zdobytym przez inne państwo. Za rodzinę? Za ludzi nam bliskich, którzy jednak i tak pewnego dnia będą musieli umrzeć, a większą przysługę zrobisz im nie walcząc wcale, a trwając przy nich. Czy może za bogów? Którzy na nas plują, a pewnego dnia i tak przestaniemy w nich wierzyć?
Achilles zamyślił się.
– Nie wiem. Nie zależy mi na sławie.
– To nie chwały czy sławy masz chcieć, a nieśmiertelności. Chwała jest tylko środkiem do celu. Tylko jedna rzecz jest w życiu pewna, śmierć. Ale nasze imię, nasze imię może przetrwać wieki. My musimy umrzeć, ale nasze czyny mogą przetrwać, inspirować i zachwycać. Za to walczę Achillesie. Aby moje istnienie miało sens.
Blondyn spojrzał na niego płonącymi błękitem oczami i przytaknął.
– Nasze czyny.
Płynęli chwilę w ciszy, dopóki chłopak nie wskazał na jego prawy rękaw.
– Jak to się stało?
– Wąż koralowy – Salvatore uśmiechnął się – nie byłem starszy od ciebie, kiedy skubaniec mnie dziabnął. Dłoń sczerniała i musieli mi ją odjąć.
– Dlaczego ich pan nie znienawidził?
Żmijoręki uniósł prawą rękę, a z rękawa wysunął się kolorowy, cienki wąż. Posmakował powietrza rozdwojonym językiem i syknął cicho.
– To nie była jego wina. Niepotrzebnie wsadziłem łapę tam gdzie nie powinienem. Zamiast je znienawidzić, pokochałem je. Bo widzisz, każde zwierzę ma pewne zdolności i wierzę, że każda z nich może przydać się ludzkości. Niektóre gatunki węży, jak na przykład astrapy, wytwarzają prąd elektryczny, impulsy silne na tyle, by zabić rybę. Ale porażonemu człowiekowi mogą przynieść ulgę i uśmierzyć silny ból. Albo napędzić statek – wskazał na samotnie poruszające się wiosła. – A inne posiadają groźne trucizny, które można wykorzystać w walce.
– Trucizna to broń kobiet – wtrącił Achilles.
– Wierz mi chłopcze, że kobiety nie potrzebują trucizny. Posiadają znacznie groźniejszy oręż – wskazał na dziób Nieśmiertelnej Furii.
Galion wyrzeźbiony w kształcie pasikonika kołysał się obijany falami. Tuż za nim stała kapitan Merihevosia Heinasirkka. Ubrana w błękitno-fioletową zbroję z koralowca, lśniącą nieziemskim pięknem we wschodzącym słońcu. Szkieletowe kolce i ssawki sterczały z pancerza pełniąc jednocześnie rolę wspaniałej ozdoby jak i okrutnej broni. Nie miała na głowie żadnej ze swych efektownych peruk, jej czaszka była łysa z kościanym grzebieniem biegnącym od czoła do potylicy. Nie wyglądała teraz jak człowiek. Emanowała pięknem tak dzikim i niezrozumianym, że każdy mężczyzna oddałby życie, by choćby na nią spojrzeć. Uniosła nad głowę długi harpun z ogona płaszczki i zaśpiewała, wzywając ich do walki.
– Jest doskonała – szepnął Achilles.
Salvatore Desgarrado tylko uśmiechnął się pod nosem i zszedł pod pokład.
***
Cyrille Cravate siłował się ze sterem podczas, gdy jego brat biegał po pokładzie wrzeszcząc komendy.
– Postawić żagle lachociągi! Cała naprzód, pokażemy tym dzikusom na czym polega stara piracka szkoła! Ładować działa! Niech sczezną w piekle!
Marynarze wytaczali ciężkie działa, które bliźniacy zdobyli podczas podróży na daleki wschód. To właśnie takie wyprawy przyniosły im sławę. Wypływali na kilka lat, by wrócić ze statkiem pełnym nigdy wcześniej niewidzianych wynalazków czy przypraw.
Milę morską przed nimi kilka łodzi plemienia Whatua czekało na nich. Nie miały ani żagli, ani wioseł.
– Co do kurwy? Jak oni pływają? – rzucił Thierry.
– To muszą być jakieś czary – rudy bosman przeżegnał się trzy razy i splunął pod lewą pachą.
Bliźniak kopnął go z całej siły w zad. – Gówno nie czary kretynie. Nie istnieje nic takiego jak magia.
Zbliżali się do przeciwnika od prawej flanki, rufa w rufę z Nieśmiertelną Furią Pasikonika. Po chwili widzieli już sylwetki wojowników. Maorysi o krępych i niskich posturach z czarnymi jak smoła włosami stali w nierównych rzędach. Odziani byli tylko w skromne opaski biodrowe, a ich całe ciała, łącznie z twarzą pokrywały misterne tatuaże. Jedni w dłoniach dzierżyli krótkie harpuny, inni spłaszczone pałki z zębami na krawędziach.
– Wszystkie działa na lewą burtę! Zwrot przez prawą! – zawołał Cyrille obracając sterem w mocnych rękach. Załoga zareagowała natychmiastowo, nikt nie chciał być złapany na ociąganiu, nie na Burdelmamie.
Najwyższy z maorysów, z czarno-czerwoną koroną na głowie , wydał z siebie dziki okrzyk, pokazując ogromną część języka. Kolejni z jego pobratymców zrobili to samo, prawie każdy z nich wrzeszczał z wywalonym językiem wybałuszając groźnie oczy. Wysuwali do przodu szczęki i zmieniali ciężar ciała z nogi na nogę, bujając lekko łodziami.
– Pojebani – zauważył Thierry, przechodząc na dziób.
Nagle potężna fala uderzyła od frontu w brygantynę zwalając niemal wszystkich z nóg. Powietrze wypełniło głębokie dudnienie setek głosów. Wojownicy przykucnęli w szerokim rozkroku i uderzali energicznie dłońmi o umięśnione uda i łokcie w rytmicznym tańcu bitewnym.
Ka mate! ka mate! Ka ora! ka ora!
Ka mate! Ka mate! Ka ora! Ka ora!
Wysuwali do przodu swoje krocze gestykulując wokół niego, wybałuszając oczy i tupiąc. Kolejne fale rozbijały się o dziób brygantyny, wymywając za każdym razem część załogi z pokładu.
Tēnei te tangata pūhuruhuru
Nāna nei i tiki mai, whakawhiti te rā
A, hupane! A, kaupane!
A, hupane! A, kaupane!
Ponownie zaczęli pokazywać języki i wydzierać się. Thierry nie dojrzał olbrzymiej fali, która wspięła się po dziobie statku i skoczyła ku niemu. Porywając go i roztrzaskując na maszcie.
Whiti te ra!
Hī!
Cyrille poczuł jak po jego nodze płynie strużka moczu i zaczerwienił się ze wstydu. Nigdy w życiu się tak nie bał. Nigdy w życiu nie doświadczył takiej potęgi. Spojrzał w lewo, tam fale były słabsze, największe uderzenie trafiało w Burdelmamę i Nieśmiertelną Furię. Jednak na galeonie Pasikonika nie robiły zbyt dużego wrażenia.
– To niemożliwe, to musi być – zaczął słysząc trzask pod stopami. – Magia.
Potworny huk pękającego kadłuba rozdarł świat Cyrille'a na pół, zwalając go z nóg.
– Nie utonę. Nie dam się zabrać demonom wód – pomyślał i sięgnął za pazuchę po obrzyn. Wsadził lufę do ust i pociągnął za spust.
Pstryk. Mokry proch nie wystrzelił.
– Nie! – zdążył krzyknąć Cyrille, zanim drewno pod nim się rozstąpiło i wessało do odmętów oceanu.
***
Merihevosia Heinasirkka zawyła jak rażona gromem, widząc Burdelmamę idącą na dno wraz ze swymi kapitanami. W swej koralowej zbroi wyglądała jak bogini mórz i na pewno za taką się uważała. Odwróciła się przodem do rufy i zaśpiewała. Głośniej niż zwykle, z lekką chrypą i drganiem w głosie.
Woda pomiędzy statkami płynącymi w jej flocie zawrzała. Zagotowała się niczym ta w garnku na palenisku. A jej piosence odpowiedziały setki kolejnych, innych, lecz równie pięknych i niepokojących. Ławice syren wynurzyły się z morza i pomknęły pod prąd, wyskakując z gracją nad wodę niczym delfiny. Kościane grzebienie na ich czaszkach cięły taflę wody niczym dobra kosa tłuszcz. Nie miały rybich ogonów, bardziej przypominało to ludzkie nogi zrośnięte błoną i zakończone płetwami.
Magicznie wzburzone przez wojowników fale nie były w stanie ich zatrzymać, mimo ciągłego tańca bitewnego. Syreny dotarły do nich w przeciągu kilku sekund. Wyskakiwały z wody i przelatując nad łodziami topiły w muskularnych ciałach wojowników swe harpuny. Kilka z nich zostało trafionych zębatymi pałkami maoryskich wojaków. Czar przestał działać, a na prowizorycznych łodziach rozpętało się piekło.
Kątem oka Pasikonik dostrzegła jak zwinny szkuner Garetha Blacklaw wskakuje na cofającą się falę. Wpierdol wystrzelił jak z procy w stronę maorysów, zostawiając w tyle resztę swego oddziału.
Merihevosia trzy razy podniosła w górę oszczep i zaśpiewała, dając pozostałym statkom znak do ataku. Na kilkunastu łajbach poczęto bić w bębny, by w kolejnej chwili flota Pasikonika gnała już na spotkanie, wojsku jej kochanka.
***
– Pasikonik dała sygnał – rzucił Chiron dzierżąc swój ogromny łuk. Przez plecy przewieszony miał kołczan pełen, zatrutych środkiem usypiającym przez Żmijorękiego, strzał.
– Czekamy! – rzucił kapitan Desgarrado, reszcie statków w swoim oddziale dając rozkaz do ataku.
– Na co! Nasi ludzie giną! – wychylił się z szeregu Achilles, w swojej czarnej zbroi, z malowniczą tarczą.
– Na smoki – odrzekł centaur obserwując chaos na łodziach wojowników. – Bądź cierpliwy.
– Gdy się pojawią, Chiron zrani jednego z nich, a wtedy po niego pobiegniemy. Maorysi na pewno zechcą je chronić, wtedy będziesz miał okazję się wykazać – powiedział Achillesowi Salvatore i odwrócił się z powrotem do pola walki.
Wojownicy zaczęli wycofywać się między ostre jak brzytwa wulkaniczne skały. Teren był jednym z powodów dla których większość łodzi w ich flocie była zwinniejsza i mniejsza. Towarowe galeony czy trójmasztowce rozbiłyby się w tym terenie. Ale nie Pasikonik.
***
Licz wyjął zza pazuchy butelkę i przechylił, wlewając w siebie jej zawartość. Nie minęła sekunda, gdy wokół jego sylwetki rozbłysła blado-szmaragdowa poświata, potworna aura śmierci. A w jego dłoniach zmaterializowały się dwie półprzezroczyste, postrzępione brzytwy. Wojownicy się odsunęli, któryś nawet się zamachnął. Za późno.
Blacklaw w jednym momencie stał na skale, by w następnym płynąć i wirować między maorysami. Poruszał się dostojniej, niż zwykły śmiertelnik, atakował śmielej i unikał dokładniej. Czas wokół niego zdawał się zwalniać, a ciosy jego wrogów zastygać w powietrzu. Jego miecze dziergały w powietrzu niewidzialny sweter, oddzielając kończyny od torsu i głowy od szyi. Nie minęło pół minuty, gdy ziemię ścielił gęsty trup, a Gareth, Liczem zwany, obrócił się w stronę Pasikońskiego galeonu i ukłonił nisko. Jakoby właśnie zagrał główną rolę w przedstawieniu i prosił o oklaski.
Jego uszy rozdarł straszny zgrzyt, a z przestworzy spadł na niego wściekle żółty stwór. Wyglądał jak skrzydlaty, dwumetrowy wąż, nie posiadał nóg. Uderzył go w plecy posyłając kilka metrów do przodu i paraliżując. Gad syknął i z prędkością światła zniknął.
***
Oddział Pasikonika dobił do skał, mniejsze okręty wcisnęły się w kanały i pognały na spotkanie wojownikom. Galeon syreny nie miał szans płynąć dalej. Merihevosia zjechała na linie, lądując niezgrabnie na czarnym podłożu. W oddali dojrzała wycofującego się księcia.
Wojownik w karmazynowej koronie wymachiwał pałką odbijając kolejne pchnięcia przelatujących nad skalnymi wysepkami syren. Dostrzegł ją.
– Merihevosia! – krzyknął gardłowo, a labiryntowe tatuaże na jego twarzy wykrzywiły się w grymasie nadziei. Zaczął się przedzierać w jej stronę, wyjąc dziko.
Załoga Pasikonika dołączyła do niej na lądzie i pospieszyła w stronę wroga. Nagle niebo nad nimi zawirowało żółtym światłem. Wyskakującą z wody syrenę trafił piorun, w postaci maoryskiego smoka. Rozpętało się piekło. Piraci strzelali z obrzynów, cięli szablami i rzucali kurwami. Maorysi ciskali oszczepami i tłukli pałkami. Syreny wciągały pod wodę i dźgały włóczniami, a smoki smagały ogonami i paraliżowały.
***
– Są! – krzyknął któryś z hoplitów.
Żółte demony spadały z nieba niczym gwiazdy siejąc zniszczenie w szeregach piratów i syren.
– Są za szybkie, nie da się ich trafić! – dorzucił inny.
– W momencie zetknięcia z przeciwnikiem pojawiają się na dwie, trzy sekundy. To będzie twoja szansa – powiedział Żmijoręki centaurowi i wyskoczył na ląd.
– Naprzód myrmidoni! – zawył Chiron i pogalopował w stronę bitwy.
***
Armie maorysów i piratów zderzyły się, a w gąszczu bitwy, wśród szczęku metalu i drewna, wrzasków oraz obelg, książę Whawhai wypatrzył swoją ukochaną.
– Przestań! Odwołaj ludzi i syreny! Wybijemy się nawzajem! – krzyczał rozpaczliwie.
– Nigdy! – ruszyła na niego i zamachnęła się oszczepem. Na lądzie była zbyt wolna, nie mogła go zranić. Z łatwością uniknął jej ciosu i obezwładnił ją.
– Zwariowałaś! – powiedział trzymając ją mocno.
Prychnęła niczym drapieżny kot i wbiła ostre jak szpilki zęby w jego przedramię. Wytatuowana skóra pękła, zalewając jej podbródek krwią.
Łzy napełniły mu oczy, ale nie puścił jej, przytrzymał mocniej, raniąc się o kolce na jej pancerzu. Zaśpiewała, jednak nie zadziałało to ani na niego, ani na jego pobratymców.
– Przecież wiesz, że nie mogłem wiedzieć! Gdybym… – Nie dała mu skończyć.
– Gdybyś wiedział co?! Że utną mi płetwy? Że stracę wszystko? Tak właśnie! Nie masz pojęcia jak to jest tęsknić za morzem. Nie móc popływać w swoim domu, w swoim żywiole! – szarpnęła się. – A najgorszy jest szum. Szum morza. To jak pragnienie, to jakbyś nie pił tysiąc lat i słyszał wodę płynącą w strumyku. To dlatego zostałam Pasikonikiem! Tylko ich cykanie potrafiło zagłuszyć szum morza i choć na chwilę pozwolić mi zapomnieć.
– Przepraszam. Gdybyś. Gdybyś tylko o tym wspomniała… Ja nie wiedziałem! Nie miałem pojęcia! – obrócił ją przodem do siebie. Nie płakała, ale w jej oczach było cierpienie tak głębokie, że poczuł jak jego serce zapada się w sobie i pęka.
Smok eksplodował na piracie tuż za nimi, posyłając ich na ziemię. Ciężki maorys przygwoździł ją do ziemi, popatrzył jej w oczy i pocałował. Przez chwilę zdawała się odwzajemniać gest, wykręciła się jednak uciekając spod jego ust.
– Zginiesz za to co mi zrobiłeś! Nie wybaczę ci tego! Nie potrafię! – krzyknęła i splunęła mu w twarz.
– Przecież wiesz, że to nie moja wina! – Poczuł wzbierającą w nim złość i przez chwilę nawet zamachnął się, by wymierzyć jej cios. Ale zamiast tego pogładził jej policzek.
– Nie potrafiłeś pozwolić mi odejść! Pozwolić mi odejść, zanim uległam! – krzyknęła.
– Nie potrafiłem, bo cię kocham! Zawsze cię kochałem i zawsze będę!
Zobaczyła w jego czarnych jak węgiel oczach prawdę i smutek. Jej wściekłość spotęgowała się niebezpiecznie.
– Ty egoisto! – zaśpiewała potwornie. – Pozbawili mnie duszy! Żebyś ty się mógł zabawić!
Kilka łez spadło na jej zbroję, jednak jej uwagę odwrócił ruch za księciem. Nad jego ramieniem pojawiła się zapijaczona gęba Licza. Mężczyzna uniósł jedną ze swoich brzytew i zamachnął się.
– Nieee! – zawyła syrena, gdy ciało jej ukochanego zwaliło się na nią, pulsując krwią z rozciętej szyi.
***
Chiron zastygnął w miejscu, spowalniając oddech i przyciągając cięciwę do policzka. Wymierzył i wypuścił strzałę w miejsce w którym jeszcze pół sekundy temu był smok.
Chybił.
– Kurwa w dupę twoja zapierdolona żółta mać! – wydarł się centaur i pogalopował dalej. Myrmidoni i Żmijoręki biegli wokół niego, osłaniając go przed atakiem gadów i maorysów.
Centaur wypuścił jeszcze kilka strzał. Dopiero ósma trafiła cel. Troszkę mniejszy gad, niż wcześniejsze do których celował, osunął się na ziemię i zaczął pełznąć w stronę wojowników. Kilku z nich dostrzegło rannego smoka i pognało w jego kierunku.
Myrmidoni wjechali w nich jak koń do stajni, rachując im kości ciężkimi tarczami i dziurawiąc ciała włóczniami. Żmijoręki zarzucił na smoka sieć i obejrzał ranę.
– Nasada skrzydła. Kosmiczny strzał Chironie. Sam Apollo nie trafiłby go czyściej – kiwnął na centaura z uznaniem.
– Apollo! Ha! A myślisz, że kto go uczył kurwa strzelać – odparł z dumą pół człowiek, pół koń.
– Zabierajcie go na pokład – Salvatore podał uchwyty siatki kilku hoplitom.
Kapitan Desgarrado dostrzegł Licza siekającego na kawałki wszystko co się rusza, szedł skałą dekapitując każdego kto mu się nawinął pod miecze. Syreny, maorysów i piratów. Aura śmierci, którą roztaczał zdawała się pochłaniać światło tak, że wokół niego robiło się ciemno.
– Co on robi? Wybije ich wszystkich – krzyknął któryś z myrmidonów.
– Wpadł w szał. Smok musiał go ogłuszyć. Wracamy na pokład, to nie nasza bitwa – odparł Żmijoręki i ruszył w stronę Łzy Meduzy. Był już prawie przy statku, gdy usłyszał desperackie wołanie Chirona.
– Achillesie!
Salvatore dostrzegł gnającego w stronę Licza młodzieńca o blond włosach.
– Chce popełnić samobójstwo – westchnął Chiron.
– Nie – odparł kapitan Desgarrado z lekkim uśmieszkiem. – Chce zdobyć chwałę.
***
Tornado bitwy szalało wokół Merihevosi Heinasirkki, kiedy tak klęczała z głową księcia opartą o swe kolana.
– Wybacz mi – poprosił, krztusząc się krwią.
– Nie potrafię – szepnęła, a jej twarz wykrzywił ból.
Sięgnęła do jego włosów, żeby zdjąć mu koronę.
– Nie. Nie. Proszę. Chcę w niej umrzeć. Jak książę, jak król.
Wytarła łzę, która spływała po jego policzku.
– Akrhh – zakrztusił się krwią. – To teraz jesteś piratem – uśmiechnął się, bulgocząc.
– Byłam piratem. Przemierzałam morza nie tylko wzdłuż i wszerz, ale i w głąb. To było piractwo, móc płynąć gdzie chcę, robić co chcę, łupić kogo chcę i zabijać kogo chcę. Teraz mogę napaść tylko kogoś kto się napatoczy na powierzchni – uśmiechnęła się pochmurnie, szczerząc ostre zęby.
– Nie zapomnij mnie – poprosił.
– Nie zapomnę. Właśnie dlatego nie potrafię ci wybaczyć. Ja znam tylko nienawiść. Nie znam miłości takiej jak wy, ludzie. Kieruję się instynktem, pasją i nienawiścią.
Ich rozmowę przerwało zderzenie metalu o metal, syrena podniosła głowę i zamarła. Gareth Blacklaw pojedynkował się z jednym z żołnierzy Żmijorękiego. Nie interesował ją przebieg bitwy, to ile ludzi straciła czy co stało się z jej statkiem. Teraz zależało jej jedynie na śmierci Licza, człowieka, który sprawił, że Whawhai właśnie umierał na jej podołku.
***
Gareth Blacklaw pojedynkował się z wieloma znakomitymi wojownikami, ale musiał przyznać, że ten chłopak coś w sobie miał.
– Nieźle młody, nieźle – syknął parując ukośne cięcie złotego miecza na swe prawe udo.
Achilles wyskakiwał spoza zasięgu mieczy Licza, by w odpowiednim momencie ukąsić niczym wąż. Markował, blokował i unikał, z każdą chwilą jednak słabnąc. Jakby powietrze wokół kapitana Wpierdolu wysysało z niego siły.
Blacklaw uniknął cięcia i potężnie skontrował z półobrotu, uderzając obiema brzytwami jednocześnie w tarczę herosa. Chłopak upuścił ją na ziemię i przytulił pogruchotaną rękę do boku. Wyszczerzył zęby w grymasie bólu i przeprowadził desperacki atak na gardę Licza. Ten bez trudu sparował cięcia i wytrącił mu miecz z ręki.
– Co ty sobie myślałeś? – zapytał kapitan Blacklaw, przykładając skrzyżowane brzytwy do szyi blondyna.
***
Pasikonik wyprostowała się, podnosząc z czarnej skały swój harpun. Jej koralowy pancerz lśnił błękitnym blaskiem w popołudniowym słońcu. Poprawiła uchwyt oszczepu i stanęła szeroko na nogach. Wzięła zamach i posłała ogon płaszczki w stronę Licza. Czas zwolnił, syreny nieopodal wolniej wyskakiwały z wody, a smoki wolniej spadały z nieba.
***
Achilles dojrzał lecący w plecy swojego przeciwnika pocisk, rozszerzył oczy. Jednak to nie wystarczyło Liczowi, aby się uchylić. Harpun wbił mu się w kark, wychodząc brzuchem. Mężczyzna opadł na kolana, opuszczając brzytwy z ramion chłopca. Achilles sięgnął po swój miecz i zawahał się.
– Śmiało chłopcze, zrób to – wycedził przez zęby Gareth Blacklaw
Blondyn przyłożył koniec swej klingi do czoła Licza i wyrył w nim napis.
Tysiące.
– Przekaż Hadesowi, że tę bliznę wyrył ci Achilles i że oznacza ilu ludzi wyślę do zaświatów – powiedział młody myrmidon i odbiegł w stronę swego statku.
***
Widząc jak Licz opada na twarz, Merihevosia ponownie opadła do swego rannego kochanka. Przyłożyła jeden z koralowych kolców na swym karwaszu do jego szyi.
– Nie rób tego – zabulgotał książę. – Nie możesz tego zrobić. Smoki, one…
Pasikonik spojrzała na lewo i zobaczyła odpływającą Łzę Meduzy. Nie przejęła się, to nie miało już znaczenia.
– Ćśś.. – Złapała go za czoło i doszczętnie rozpłatała mu gardło. Uniosła twarz ku niebu i zaśpiewała, nie mogąc patrzeć jak życie uchodzi z oczu maorysa.
Niebo rozdarł potężny błysk, kilka piorunów uderzyło w skały wokół nich. Wszystko ucichło, by po kilku sekundach setki smoków, niczym meteoryty uderzyły w okaleczoną syrenę. Ławica żółtej śmierci tak liczna, że pociągnęła za sobą chmury, tworząc elektryczne tornado. Skały zaczęły pękać, a woda parować. Po miejscu gdzie przed chwilą śpiewała Merihevosia Heinasirkka, tuląc do piersi maoryskiego księcia, został tylko ogromny krater. Z którego smutek i ból promieniowały, raniąc duszę każdego kto choćby nań spojrzał.
***
Popękana przez lata mocowania się z takielunkiem dłoń, chwyciła w zręczne palce ćmę przelatującą obok paleniska. Mężczyzna umieścił ją w ustach i dostojnie przeżuł.
– Kurwa Bob, ostrzegaj chociaż, żeby wzrok odwrócić – wykrzyknął zachrypnięty żeglarz, po czym zrzygał się z pomostu do portowej zatoczki.
Bob zaśmiał się tępo.
– Aye! Jak popijesz bracie to byś własną matkię zeziarł. A ty łapserdaku bełtasz jak jakaś cipka lądowa – sympatyczny brodacz klepnął wymiotującego mężczyznę w plecy.
Ośmiu ich siedziało wokół paleniska, marynarzy i żeglarzy, szmuglerów i piratów, lecz wszyscy srogo pijani. Rozprawiali i śpiewali, czasem nawet pogwizdali. Dziewiąty gach zaś, poza światłem, na kołku do cumowania przycupnął. Ni rumu nie skosztował, ni słowa nie wyśpiewał. Tylko patrzył.
– Kamracie, chodź tu do nas bliży. Bośmy na twe lico nawet nie lukli. A pirackie oko odróżni nicponia od zwykłego korsarza. Ciekaw żeśmy nowego towarzystwa, przecież my nie gryzą, my nie Pasikonik – rzekł Bob do tajemniczej postaci.
Samotnik nie poruszył się, ale temperatura wokół niego wzrosła. Zaczął się pocić czy to z wściekłości czy też z bólu, tego powiedzieć niełaska.
– Tu mi dobrze, człowieczku. Trunki wasze żadną atrakcją nie są dla mnie – uniósł w powietrze swój bukłak. – A co do waszej ciekawości to cholera wam do tego kim jestem i co tu robię. Ja tu pierwszy byłem, nie dosiadłem się do was. A co do Pasikonika, to nie wspominaj o rzeczach o których nie masz pojęcia, żeglarzyku.
– Słyszysz Bob? Mówi jak jakiś uczony czy inna wywłoka. Żaden z niego pirat, ino źwykłe gówno. Zmykaj stąd szczurze, bo ci koście porachuję. A co ty takiego wiesz o Pasikoniku? – wypluł obrzyganiec, wycierając rękawem twarz.
Kiedy siedzący w cieniu mężczyzna odezwał się, słychać było w jego głosie smutek, przepleciony z ostrzeżeniem.
– Wszystko. Byłem tam.
Załoga buchnęła libackim rechotem, wyrzucając w powietrze gorzelniane opary sfermentowanego w ich bebechach alkoholu.
– Ta! Hahaha, gówno żeś widział, w dupie żeś był. Haha, jak reszcie chłopaków powiemy to pół roku będziemy z zatkanymi latrynami pływać. – Bob ze śmiechu, aż sturlał się z beczki. – Z Pasikonikiem pływałeś? Może jeszcze tę kurwę wydymałeś?!
Samotnik powoli podniósł się i wyszedł z cienia. Zbroja z niepasujących do siebie elementów odbiła blask bijący z ogniska, migocząc złowieszczo. Pociągnął solidnie z bukłaku i otarł wąs w rękaw. Powietrze wokół niego zagotowało się, pokrywając jego sylwetkę zielonkawą mgiełką, a w jego dłoniach zmaterializowały się dwa ostrza.
W oczach Boba i jego kompanów zatańczyła śmierć, w swej najbardziej ohydnej i bezlitosnej postaci.