Liny zrefowanych żagli zaskrzypiały cicho, a mlecznobiała mgła, panująca niepodzielnie nad martwymi wodami, niemal natychmiast pochłonęła ten dźwięk.
– Brrr… Co za pogoda… – Elen wzdrygnęła się i oderwała dłonie od barierki, o którą była oparta, gdy spoglądała za burtę „Wichru”. Mimo usilnych starań nie zdołała dostrzec fal delikatnie kołyszących statkiem. Ani aksamitna suknia barwy świeżej krwi, ani gruby, obszyty futrem płaszcz nie chroniły jej przed zimnem i wszędobylską wilgocią. – Panie Pumpkin, skąd pewność, że płyniemy we właściwym kierunku?
– Zbyt panienka łaskawa dla naszego „Wichru” – odparł stojący obok niej bosman. – Prawda jest taka, że nie płyniemy wcale, a jedynie dryfujemy. Na tych wodach mgły nie są niczym niezwykłym, ale takiej flauty nie widziałem od bez mała dwudziestu lat. Jeszcze kilka dni bez wiatru, a znajdziemy się w prawdziwych tarapatach…
– Pumpkin, do diabła…! Ekhem, pani wybaczy… – Simon Troy, pierwszy oficer, ukłonił się lekko przed dziewczyną. – A ty przestań gadać bzdury, Charlie, tylko weź się do uczciwej roboty.
– Tak jest, panie Troy! – odparł Pumpkin i odszedł, podśpiewując niemelodyjnie.
– Proszę się nie przejmować takim gadaniem. „Wicher” jest doskonale zaopatrzony, więc nawet, gdyby bezwietrzna pogoda utrzymała się jeszcze przez kilka tygodni, co oczywiście jest nieprawdopodobne, nie umrzemy z głodu. Choć panience zapewne już dawno zbrzydła marynarska dieta… Ale teraz może zechce pani wrócić do swojej kajuty? Takie mgły są bardzo zdradzieckie; ziąb bardzo łatwo przenika do samych kości. A gdy już do tego dojdzie, nie puści do końca życia, wracając raz po raz w postaci dokuczliwego bólu i drżączek. Poza tym matka na pewno wolałaby mieć panią przy sobie.
– Dziękuję, panie oficerze. Sądzę, że ma pan rację; tak będzie najlepiej. – Elen ukłoniła się i odeszła. Wyczuła oczywisty fałsz w słowach Troya, ale nie miała do niego żalu, wręcz przeciwnie; wiedziała, że stary marynarz naprawdę próbuje ją chronić. I to nie tylko przed zimnem i wilgocią, ale też przed krzywymi spojrzeniami załogi, obwiniającej ją i jej matkę o każde, nawet najdrobniejsze nieszczęścia, które spotykały „Wicher”, a osobliwie o tę fatalną pogodę.
– Jedna baba na pokładzie zwiastuje nieszczęście, dwie: katastrofę – mruknął Pumpkin do kilku marynarzy, gdy tylko żona i córka Hotstone'a zakwaterowały się na „Wichrze”. Czy powiedział to zbyt głośno z rozmysłem, czy też nie, Elen wyraźnie usłyszała jego słowa. I od tej pory bała się nie tylko tego ponurego człowieka o wielkich, kosmatych łapach, ale też i pozostałych członków załogi, posłusznych wobec bosmana niczym wierne, dobrze wytresowane psy.
Jedni patrzyli na nią jak na wroga, inni – i tych bała się najbardziej – jak na ofiarę. Nikt nie poważył się napastować dziewczyny, ale czasami, kiedy w pobliżu nie było żadnego oficera, rozlegały się obelżywe gwizdy albo ciche, grubiańskie śmiechy.
Elen nienawidziła wychodzić na pokład, gdzie czuła się osaczona, zbrukana i naga, a jednocześnie dusiła się w ciasnej kajucie, którą dzieliła z cierpiącą na morską chorobę matką. Ciemne, śmierdzące wymiocinami pomieszczenie i stara kobieta, której sił starczało wyłącznie na to, by zrzędzić i jęczeć, doprowadzały Elen do rozpaczy. Szukała więc zajęcia i namiastki rozrywek gdziekolwiek indziej, jednak bezskutecznie; kapitan, sir Jonathan Kunt – przystojny, dystyngowany mężczyzna po pięćdziesiątce – opuszczał swoją kabinę niemal tak samo rzadko jak matka Elen swoją, a gdy już to robił, głównie po to, by zasiąść z Troyem, pozostałymi oficerami i Elen do wieczornego posiłku (od którego Helena, matka dziewczyny, zazwyczaj wymawiała się złym samopoczuciem), okazał się człowiekiem śmiertelnie poważnym i nadzwyczaj nudnym.
Kuk, niejaki Hanson, z którym dziewczyna również próbowała się zaprzyjaźnić, by móc spędzać czas w niewielkim, ale zawsze ciepłym i pachnącym przyprawami kambuzie, oraz – w miarę potrzeb i możliwości – by być do czegoś przydatna i mieć wreszcie jakieś zajęcie, okazał się złośliwym prostakiem, który nie zamierzał z nikim dzielić władzy w swoim małym królestwie.
Do pozostałych pomieszczeń dziewczyna albo nie chciała zaglądać, albo miała surowy zakaz wstępu. A najczęściej jedno i drugie.
Jedynym prawdziwym przyjacielem i obrońcą Elen był pierwszy oficer. Tylko on zdawał się stać między córką armatora, a Pumpkinem i resztą załogi „Wichru”, która – gdyby tylko mogła – najprawdopodobniej wyrzuciłaby obie kobiety za burtę, a wcześniej zapewne zgwałciła. Jednak Simon Troy, zasuszony starzec o wciąż gęstych, ale zupełnie białych włosach, pogodnym uśmiechu kochającego dziadka i mądrych, choć na wpół już ślepych oczach, kryjących się za grubymi szkłami, wydawał się dziewczynie bardzo wątłą osłoną przed tym przeklętym oceanem i wszystkimi jego niebezpieczeństwami. Poza tym Troy, niemal bez przerwy wypełniający obowiązki kapitana, nigdy nie miał dla niej czasu.
Podczas tego rejsu Elen czuła się nieszczęśliwa jak jeszcze nigdy w życiu i marzyła tak naprawdę tylko o tym, by wreszcie poczuć pod stopami ziemię Nowego Świata. A tu, jak na złość, pogoda zupełnie się zepsuła i fregata, której nazwa – “Wicher” – wydawała się dziewczynie jawnym szyderstwem, od niemal tygodnia błąkała się bezradnie we mgle.
Elen Hotstone szykowała się właśnie do kolejnej ponurej kolacji w towarzystwie kapitana Kunta i jego oficerów, gdy okręt zadrżał potężnie, jakby od nagłego uderzenia. Wstrząs był zupełnie niespodziewany, a przy tym tak silny, że dziewczyna upadła, obijając sobie ramię.
Kilka uderzeń serca później rozległo się bicie pokładowego dzwonu; jego przerażające posłannictwo było tym bardziej złowieszcze, że w gęstej mgle brzmiało zupełnie nienaturalnie – zimno i skrzekliwie.
– Elen? Na Boga, co się dzieje? – wymamrotała na wpół przytomna Helena, próbując wygrzebać się spod pierzyny.
– Nie wiem, mamo. Nic ci się nie stało? – dziewczyna wstała niezgrabnie i pomogła matce usiąść na koi.
– Nie, nie… Ja tylko… Czy ten dzwon musi bić tak głośno? Boli mnie głowa…
– Zaczekaj tutaj. Pójdę sprawdzić, co się stało.
– Nie! Elen, stój, słyszysz!? Wracaj tutaj natychmiast!
Ale dziewczyna już wybiegła z kajuty.
Gdy tylko Elen opuściła kasztel, wpadł na nią marynarz, zwany Chudonogą Rose.
– Co się…? – zaczęła, ale mężczyzna przerwał jej ostro:
– Z drogi, przeklęta łajzo! – warknął i pobiegł w stronę ponaglającego go dzwonu.
Elen poczuła się, jakby ktoś wymierzył jej policzek i omal nie wybuchła płaczem. Przywarła do drzwi kasztelu, by nie zostać stratowaną przez innych marynarzy i zaczęła szukać wzrokiem Troya. Jednak, wśród panującego zamieszania i biegających we wszystkie strony mężczyzn, nie mogła go nigdzie dostrzec. Za to niemal natychmiast wyłowiła głos rozwścieczonego bosmana, który klął na swoich podwładnych:
– Ruszać się, do cholery! Przynosicie wstyd nawet waszym kurwom matkom, pieprzone nieroby! Co wy sobie myślicie, zasrańcy? Że ten dzwon to zaproszenie na niedzielną herbatkę u pani admirałowej, pies ją w dupę jebał!? Gdzie ten chuj, który miał wachtę na bocianim gnieździe? Jeśli jeszcze nie powiesił się na rei, ukatrupię go własnymi rękami…
Zszokowana Elen nie słuchała dalej, tylko uciekła z powrotem do kasztelu. Nie skierowała się jednak do swojej kajuty – nie wytrzymałaby z matką ani chwili. Zastanawiała się, czy nie pójść do kabiny kapitana, ale szybko odrzuciła ten pomysł. Kunt na pewno był już na górnym pokładzie razem ze swoimi ludźmi. A jeśli nadal tkwi w kajucie, pewnie i tak nie będzie umiał jej powiedzieć, co się właściwie stało.
Dalsze rozważania dziewczyny przerwał potężny huk i trzask rozrywanego na kawałki drewna, oraz towarzyszący tym dźwiękom wstrząs. Nie tak silny jak poprzednio, ale o wiele bardziej przerażający.
Elen nigdy nie przeżyła niczego podobnego, ale i tak wiedziała, co się właśnie stało – ktoś wystrzelił do nich z armaty.
Nim dziewczyna jasno sformułowała tę myśl i w pełni pojęła jej znaczenie, równą kanonadą zagrały kolejne działa, dziurawiąc niemiłosiernie „Wicher” od bakburty.
– Jezu Miłosierny! – jęknęła Elen i upadła na podłogę. – Błagam cię, zmiłuj się nad nami!
Czekała przez chwilę, aż świat się skończy, a gdy to nie nastąpiło, podniosła głowę i rozejrzała się dookoła.
– Mama… – szepnęła bezgłośnie, jakby zdumiona brzmieniem tego słowa. Po jej policzkach spłynęły pierwsze łzy. – MAMA! O Boże…!
Elen zerwała z się na równe nogi i popędziła wąskim korytarzem do swojej kajuty. Szarpnęła drzwi, krzycząc „MAMO!”, i stanęła jak wryta.
– Nie, nie… NIEEE! Błagam…
Kula armatnia przecięła kajutę po skosie, wchodząc przez burtę i znikając w morzu za rufą. Po drodze zdemolowała zdobne biurko, niewielki stół i obszerną koję, na której spały obie kobiety. Helena, rozszarpana ogromnym pociskiem, leżała bezwładnie na zasypanej drzazgami podłodze.
Elen stała jak sparaliżowana, spoglądając w martwe oczy matki. Nie zareagowała, kiedy rozległa się kolejna, tym razem dużo głośniejsza salwa – to „Wicher” odpowiedział – ani kiedy jakiś głos zawołał ją po imieniu.
– Panno Elen!? Nic panience nie jest!? Panno Elen!
Otrząsnęła się dopiero, gdy poczuła, że ktoś szarpie ją za ramię. Odwróciła wolno twarz w stronę Simona Troya, zamrugała kilka razy, jakby go nie rozpoznawała, a potem rzuciła się w jego ramiona i rozszlochała histerycznie. Pierwszy oficer tulił ją z niezgrabną czułością, jednocześnie zaglądając do zniszczonego pomieszczenia.
– Jezu Chryste… – jęknął i jeszcze mocniej przycisnął dziewczynę do piersi. Pozwolił dziewczynie rozpaczać przez krótką chwilę, potem jednak zmusił ją, by spojrzała mu w oczy. – Posłuchaj mnie, moje dziecko. Jeśli nie zdarzy się cud, „Wicher” jest stracony. Druga salwa pośle go na dno.
– Kto nas zaatakował? Francuzi? – zapytała Elen, starając się opanować drżenie głosu.
Simon pokręcił głową.
– Gdyby to byli Francuzi albo chociaż korsarze na patencie Ludwika, mógłbym w ostateczności poddać statek. „Wicher” co prawda poszedłby w pryz, a załoga w niewolę, ale przynajmniej panienka byłaby bezpieczna i mogła się wkrótce wykupić, a to przecież najważniejsze. Jesteśmy jednak zbyt daleko od stałego lądu, by pozwolić sobie na tak płonną nadzieję. Zresztą nawet Francuzi nie zaatakowaliby nieznanej jednostki bez ostrzeżenia…
– A więc piraci?
– Tego właśnie się obawiam. Jesteśmy w pobliżu Bermudów, a tam, między dzikimi wysepkami, aż roi się od tej hołoty. Jeżeli zatopią statek, albo, co gorsza, dostanie się w ich ręce, a pani razem z nim, panno Hotstone… – Oficer nie dokończył, ale dziewczyna i tak zrozumiała, co miał na myśli. Ani nazwisko, ani pieniądze ojca w niczym jej nie pomogą. Zostanie zgwałcona i, jeśli będzie miała szczęście, zamordowana jeszcze tej nocy. – Nie możemy ryzykować – podjął Troy. – Musi panienka uciekać. Kazałem przyszykować dla pani łódź. W tej mgle szalupa z pewnością przemknie się obok wroga niezauważona. Dotrze pani na wyspy, a stamtąd…
– A pan? – przerwała mu Elen. – Pan popłynie z nami, prawda?
– Nie, moje dziecko. – Troy pokręcił smutno głową. – Kunt nie żyje. Kula porwała również i jego duszę, więc teraz ja dowodzę „Wichrem”. A kapitan nie może opuścić statku, dopóki jest na nim choć jeden członek załogi.
– Ale…
– Nie ma żadnego „ale”, panno Elen. Nie może panienka tutaj zostać, a ja nie mogę odejść. Pumpkin się panienką zaopiekuje.
– Pumpkin? – zapytała przestraszona nie na żarty Elen. Znalezienie się całkowicie w mocy tego człowieka nie wydało jej się o wiele lepszym losem niż piracka niewola. – Wolałabym…
– Przykro mi, ale nie mamy czasu na jałowe dyskusje. Jest coś, co chciałaby panienka zabrać ze swojej kajuty? Tylko proszę się pośpieszyć, bo za chwilę armaty odezwą się znowu, a to nie jest odpowiednie miejsce, by słuchać ich śpiewu.
Elen już chciała zaprotestować, ale coś, być może szorstka nuta w głosie łagodnego zazwyczaj starca, powstrzymało ją przed tym. Zrezygnowana zlustrowała pomieszczenie i pomyślała o bezwartościowych teraz sukniach i biżuterii, a potem jej wzrok znów zatrzymał się na doczesnych szczątkach Heleny. Z trudem powstrzymała cisnące się do oczu łzy i zdecydowanie pokręciła głową.
– Rozumiem… W takim razie proszę za mną. – Troy ujął dziewczynę pod rękę i pociągnął za sobą, ale ona nie ruszyła się z miejsca. Ostatni raz spojrzała na matkę, wyszeptała jakąś bezgłośną modlitwę, wykonała znak krzyża i dopiero potem dała się poprowadzić staremu marynarzowi na pokład.
Załoga, teraz już w większości uzbrojona, czaiła się przy burcie i wpatrywała intensywnie we mgłę, usiłując dostrzec wroga. Nie brakowało również i takich, którzy nadal gorączkowo krzątali się po pokładzie; jedni ładowali armaty, inni usuwali zniszczone sprzęty, pomagali rannym albo rozdawali broń. Kilku marynarzy zbierało trupy poległych towarzyszy i znosiło je do mesy, by nie przeszkadzały podczas pracy i walki. Miarowe skrzypienie pomp desperacko próbujących usunąć nadmiar wody z zęzy, świadczyło o tym, że i pod pokładem znajdują się ludzie. Oni utoną pierwsi, pomyślała ze smutkiem Elen, podczas gdy Troy prowadził ją na sterburtę, gdzie bosman i kilku jego ludzi szykowali szalupę.
– Czy łódź już gotowa, panie Pumpkin?
– Nie, sir. Wciąż czekamy na zapasy wody i prowiantu. Nikt nie może znaleźć tego pieprzonego kuka. Pewnie skrył się, skurwiel, w jakiejś dziurze i jęczy jak…
– Pumpkin, na Boga, proszę się zachowywać w obecności damy! – Przerwał mu Troy. Charlie obrzucił Elen krzywym spojrzeniem, ale nic nie odpowiedział. Oficer mówił więc dalej: – Gdy wszystko będzie gotowe, weźmie pan tylu ludzi, ilu tylko zdoła i odpłynie z panną Hotstone.
– Z całym szacunkiem, panie kapitanie, ale odmawiam wykonania rozkazu! Moje miejsce jest na „Wichrze”!
– Czyżby zapomniał pan, panie Pumpkin, jaki jest cel naszej wyprawy? Mamy bezpiecznie dowieźć żonę i córkę pana Hotsone'a do portu w Nowej Anglii. Wobec pani Heleny, Bóg, niestety, miał inne plany, ale panienka Elen wciąż znajduje się pod naszą opieką, więc musimy zrobić absolutnie wszystko, co w naszej mocy, by dotarła bezpiecznie do domu. Dopóki się to nie stanie, zarówno „Wicher” jak i życie całej jego załogi należą wyłącznie do panny Hotstone. Właśnie dlatego powierzam pieczę nad nią panu, Charlie. Pan jesteś moim najbardziej zaufanym człowiekiem i wierzę, że zdołasz do końca wypełnić powierzone „Wichrowi” zadanie. Rozumiemy się?
– Tak jest, panie kapitanie! – odparł bosman, jednak bez większego przekonania.
– Doskonale! A więc proszę wykonać rozkaz. I niech pan pamięta, że odpowiada życiem za bezpieczeństwo panny Elen.
– Ay, Ay, sir!
Troy uściskał Elen jeszcze raz, pocałował ją w czoło, szepnął: „Bóg z tobą, dziecko!” i odszedł dopilnować przygotowań do walki.
Pumpkin pomógł dziewczynie usadowić się w wiszącej tuż obok burty łodzi, a ktoś inny podał jej gruby, marynarski płaszcz.
– Derek, leć no po Speedy'ego i bierzcie ze spiżarni wszystko jak leci, nie oglądajcie się już na tę pokrakę, Hansona. Nie ma na to czasu – zaordynował bosman.
Jakby na potwierdzenie tych słów, od strony bakburty mgłę rozdarły błyskawice żółto-czerwonego ognia, oddalone od „Wichru” najwyżej o jakieś ćwierć kabla. Towarzyszył im ogłuszający huk i świst pędzących pocisków.
– Kryj się! – rozkazał Pumpkin, jednocześnie łapiąc Elen za kark. Przycisnął jej głowę do dna łodzi i zasłonił dziewczynę własnym ciałem.
– Na Boga, oni mają tam chyba ze sto armat! – zawołał jakiś marynarz, gdy salwa ucichła. – Kurwa, to jakiś smok, a nie statek!
– Gdzie ty masz oczy, durniu? – odparł inny. – Cokolwiek kryje się w tej mgle, na pewno nie jest większe od naszego „Wichru”! Widziałem, że wypaliły tylko dwa pokłady dział, więc najpewniej mamy do czynienia z fregatą albo małym galeonem.
– A niechby to sobie był i zasrany „Latający Holender” z tysiącem armat! – mruknął Pumpkin. – Wszystkie kule przeszły bokiem, a to znaczy, że nas nie widzą, skurwysyny zaplute!
– Ha! A więc równie dobrze mogą wsadzić teraz te wszystkie działa kapitanowi w dupę i go nimi ruchać aż do rana, bo innego pożytku mieć z nich nie będą! – zaśmiał się jakiś głos we mgle.
– No, chyba że jeszcze głośniej będziesz darł mordę! – warknął bosman i spojrzał tęsknie na kanonierów czekających rozkazu, by odpłacić wrogowi pięknym za nadobne, potem na sternika, bezskutecznie usiłującego ustawić statek równolegle do linii ognia, który zdradził pozycję wroga, a wreszcie na bezużyteczne teraz żagle. Zmełł w ustach kolejne przekleństwo i skupił się na swojej podopiecznej.
– Nic się panience nie stało?
– Boli mnie szyja – odparła Elen – ale poza tym jestem cała. Dziękuję, że narażał pan dla mnie życie. Zdaje się, że źle pana oceniłam, Charlie.
Bosman zmarszczył brwi, zdumiony słowami dziewczyny i najwyraźniej nie mógł wymyślić jakiejś stosownej odpowiedzi. Z kłopotu wybawił go chłopiec okrętowy, który wyrósł z mgły jak widmo.
– Panie Pumpkin, kapitan prosi! – powiedział i na powrót rozpłynął się za mleczną zasłoną.
– Panienka wybaczy – rzekł bosman i ze źle skrywaną ulgą odszedł.
– Do cholery, co się dzieje? – zapytał Chudonoga Rose po kilku minutach, podczas których działa „Wichru” uparcie milczały. Do brzucha przyciskał zakrwawioną szmatę, a jego twarz mimowolnie wykrzywiała się w paroksyzmach bólu. – Czemu nie atakujemy tych… nicponi? – dokończył, uśmiechając się przepraszająco do Elen. – Mam nadzieję, że się panienka nie gniewa o tych kilku ostrych słów przedtem? Kiedy biją w dzwonek, uczciwy marynarz nie ma czasu na pogawędki z pięknymi damami, rozumie panna?
– Tak, oczywiście…
– To dobrze, bardzo dobrze! Ach, no i wyrazy współczucia z powodu matuli. Jeśli to panienkę pocieszy, miała dobrą, szybką śmierć. Pewnie nawet nie zauważyła…
– Dziękuję… Został pan ranny? – Elen szybko zmieniła nieprzyjemny dla niej temat.
– Co? Aaa, to! – Rose spojrzał z dezaprobatą na swój brzuch. – To nic takiego. Drzazga mi weszła. Od takich rzeczy się nie umiera.
– Ale od mojego kordelasa owszem, a jak mi Bóg miły, pchnę cię nim pod żebra, Chudonoga, jeśli natychmiast się nie zamkniesz! – warknął bosman, wyłaniając się ze spowijających pokład oparów. – Nowe rozkazy, chłopcy. Kapitan chce pod osłoną mgły uciec piratom. Szykujcie łodzie, weźmiemy łajbę na hol. I macie być cicho jak podczas niedzielnego kazania!
– Mamy uciekać? – zaperzył się jakiś marynarz. – A taki chuj! Poślijmy im kilka kulek w…
– Jeszcze słowo, a zawiśniesz za niesubordynację, Atkinson! Albo od razu wrzucę cię do morza… Szykować łodzie, mówiłem! Nie, tę zostawcie! – Pumpkin odepchnął marynarza próbującego wgramolić się do szalupy, w której siedziała Elen. – Ta przez cały czas ma być gotowa do natychmiastowej ewakuacji panny Hotstone, zrozumiano? – Marynarze pokiwali skwapliwie głowami, a bosman zwrócił się do dziewczyny: – Panienko, kapitan życzy sobie, żeby tymczasowo zajęła pani jego kajutę. Tam będzie panienka bezpieczna… – Wskazał na najbliższego marynarza. – Atkinson panią odprowadzi.
Elen z ulgą wysiadła z rozkołysanej na linach łódki i poszła do kajuty pierwszego oficera. Kabina Troya znajdowała się przy sterburcie, a więc tak daleko od wrogich dział, jak to tylko obecnie możliwe.
Podczas gdy „Wicher” powoli odpływał z miejsca niefortunnego spotkania z nieznanym statkiem, dziewczyna w ciemnościach opłakiwała matkę, wyrzucając sobie, że była dla niej tak szorstka w czasie tego przeklętego rejsu, i że nawet się z nią nie pożegnała.
Nie umiałaby powiedzieć, kiedy zmorzył ją sen, ale gdy się obudziła, w kajucie nadal było ciemno, a przez bulaje nie można było dostrzec zupełnie nic. Nie miała odwagi zapalać wiszącej pod powałą lampy, by przypadkiem nie ściągnąć na statek nowego nieszczęścia, więc wyszła z kajuty, a potem z kasztelu po omacku. Z przyjemnością odetchnęła zimnym, wilgotnym powietrzem, a gdy jej oczy przyzwyczaiły się do osnutej mgłą ciemności, dostrzegła marynarza pełniącego wachtę na kasztelu.
– Gdzie znajdę oficera… kapitana Troya? – zapytała.
– Kapitan śpi, proszę pani. Wachtę ma pan oficer Jackson. Życzy sobie panienka, żebym go zawołał?
– Nie, nie, nie trzeba. – Elen gorączkowo pokręciła głową. – A bosman, pan Pumpkin?
– Pan Pumpkin wciąż znajduje się na łodzi. Mają rozkaz holować „Wicher” aż do świtu.
– A ile czasu zostało do wschodu słońca?
– Niespełna dwie godziny.
– Dziękuję panu, panie…
– Trone, jeśli łaska. Poul Trone.
– Dziękuję, panie Trone. – Elen uśmiechnęła się słabo do marynarza. – Jak pan myśli, uciekliśmy im?
– Po ostatniej kanonadzie wszystko się uspokoiło. Widać zmądrzeli i przestali marnować proch. Ale czy im uciekliśmy, jeden Bóg raczy wiedzieć.
Dzień, choć przesycony pełną złowrogiego napięcia, nienaturalną ciszą, minął spokojnie. Uprzątnięto statek i wykonano wszystkie możliwe w tych warunkach naprawy. Uszkodzenia okazały się mniej groźne, niż obiecywała to pierwsza plotka, ale „Wicher” i tak powoli nabierał wody.
Pod wieczór ciała ośmiu poległych, w tym kapitana Kunta, kuka i Heleny Hotstone, oddano morzu. Ceremonię, jak nakazywał obyczaj, poprowadził Troy. Odmówił krótką modlitwę za zmarłych i powiedział kilka ciepłych zdań o każdym z nich. Tylko o Helenie nie wspomniał ani słowem, pozostawiając ten obowiązek córce zmarłej. Elen zabrakło jednak sił, by powiedzieć coś więcej, niż tylko: „Kocham cię, mamo!”.
Nie było wspólnych śpiewów ani modlitw. Kiedy fale zabrały ciała, chłopiec okrętowy zaprowadził rozpaczającą dziewczynę do kajuty, a reszta załogi, w ciszy rozeszła się do swoich obowiązków.
Niespełna dobę później, pogoda uległa zmianie. Flauta trwała nadal, ale mgła wyraźnie zaczęła się strzępić, co wszystkich napawało zarówno radością, jak i strachem. Troy niezwłocznie wydał rozkazy, by ci, którzy akurat nie mają wachty ani nie pracują przy pompach, ponownie zeszli do szalup i ciągnęli statek do domu. Większość marynarzy była już skrajnie wyczerpana, ale nawet jeśli buntowali się przeciw tym zarządzeniom, to tylko w duchu. Zaciskali zęby i robili wszystko, co tylko było w ich mocy, by wydostać się z białego piekła.
Elen, nie mogąc znieść bezczynności, również zabrała się do pracy. Wymogła na Troyu, by powierzył jej pieczę nad kambuzem, tłumacząc, że oddelegowani do tego zadania marynarze bardziej przydadzą się na pokładzie, a ona – jak każda kobieta – zna się na gotowaniu lepiej od mężczyzn. Kapitan, choć niechętnie, uległ jej prośbie.
Ilość pracy z początku zupełnie ją przytłoczyła, ale dziewczyna obiecała sobie, że nie przyniesie wstydu nazwisku swojego ojca, jednego z największych armatorów w Nowym Świecie, ani pamięci matki. Krzątała się więc cały dzień bez wytchnienia, a gdy wreszcie nadeszła noc, usnęła na taborecie, z głową opartą o stół i Pumpkin musiał zanieść ją do kajuty.
Ranek następnego dnia nie przyniósł większych zmian; wiatru nadal nie było, a mgła, choć wyraźnie rzadsza, wciąż spowijała ocean zimnym całunem. Jedyną dobrą wiadomością było to, że niemal całkowicie udało się załatać dziury w kadłubie i „Wichrowi” nie groziło już zatonięcie.
– Nie ukrywam jednak, sir, że dla własnego dobra, jak najszybciej powinniśmy znaleźć się na lądzie – rzekł cieśla okrętowy. – JAKIMKOLWIEK lądzie. Niechby to była jedna z tych bermudzkich wysepek, bylebym mógł na spokojnie obejrzeć sobie statek z zewnątrz i trochę go wzmocnić. W przeciwnym razie pierwszy lepszy sztorm może okazać się dla nas ostatnim. O cudzym żelastwie nawet nie ma co gadać.
Kapitan skinął tylko głową.
Pod wieczór mgła znów zgęstniała, a wraz z nią panujące na statku napięcie. Niemal trzy dni tytanicznych wysiłków i grobowej ciszy, którą przerywały wyłącznie krótkie rozkazy, wydawane głosem niewiele głośniejszym od szeptu, złamały ducha nawet najbardziej zahartowanych marynarzy.
Kiedy unoszące się nad wodą opary wessały resztki dziennego światła, na pokładzie „Wichru” nie było już nikogo, kto nie dławiłby się niewytłumaczalnym, a przez to jeszcze bardziej przytłaczającym lękiem. Nawet Pumpkin raz za razem z niepokojem rozglądał się na wszystkie strony.
Elen nie odnajdywała już ukojenia w bezgłośnych modlitwach ani w ciężkiej pracy, którą wykonywała z desperackim uporem, póki zupełnie nie opadła sił. Kończyła właśnie czyścić ogromny gar, w którym wcześniej gotowała zupę dla całej załogi, gdy przytłaczającą ciszę zmąciły ciężkie kroki dudniące po pokładzie – ktoś biegł w stronę rufy, jakby goniła go sama śmierć. Zaalarmowana dziewczyna porzuciła swoje dotychczasowe zajęcie i wyszła ze znajdującego się w kasztelu dziobowym kambuza. Większa część pokładu ginęła za mglistą zasłoną, więc Elen ruszyła przed siebie, w nadziei, że na rufie zdoła się czegoś dowiedzieć. Gdy tylko dostrzegła sternika, zrozumiała, że dzieje się coś złego; mężczyzna z całych sił kręcił kołem sterowniczym, najwyraźniej usilnie starając zmienić się kurs „Wichru”. Kapitan Troy i Jakson, mianowany teraz na pierwszego oficera, stali obok marynarza, ale zupełnie nie zwracali uwagi na jego heroiczne wysiłki. Wpatrywali się za to jak urzeczeni w jakiś punkt za sterburtą. Elen spojrzała w tym samym kierunku i na chwilę zamarło jej serce; poprzez mgłę przebijały się punkciki żółtego światła. Znajdowały się nie dalej niż o kilka sążni od burty „Wichru” i wyraźnie się zbliżały, a mimo to były tak słabo widoczne, że można by je uznać za złudzenie.
– Niech to wszyscy diabli, wygląda na to, że znowu się do nich przytulimy… Lepiej złap się czegoś, panienko! – wychrypiał jej do ucha głos, w którym ledwo rozpoznała baryton Chudonogiej Rose.
Elen zdała sobie sprawę, że mężczyzna ma rację; holowany przez najwyraźniej niczego nieświadomych marynarzy „Wicher” był zbyt blisko obcego statku, by go bezpiecznie wyminąć. Co prawda nie groziło im wbicie się dziobem w kadłub nieznanej jednostki, ale oba okręty otarły się o siebie z głośnym trzaskiem, rzucając część załogi na kolana. Rose zdążył jedną ręką pochwycić wantę podtrzymującą maszt, a drugą objął Elen w pasie, dzięki czemu oboje utrzymali na nogach. Marynarz syknął jednak z bólu, a jego koszulę zabarwiła krew z na nowo otwartej rany. Elen wyciągnęła ręce, żeby go opatrzyć, ale Rose burknął tylko, zniecierpliwiony:
– Nic mi nie jest, panienko. Naprawdę. Proszę się nie kłopotać.
W tej samej chwili ciszę rozpruł okrętowy dzwon, wzywając załogę drugiego statku do pełnej mobilizacji. Elen przebiegły ciarki po plecach, gdy znów usłyszała ten wynaturzony przez mgłę lament.
Uderzenie było tak silne, że oba okręty odbiły się od siebie i na powrót pogrążyły we mgle, a bicie dzwonu słabło z każdą chwilą. Chudonoga Rose odszedł, wzywany oczywistym obowiązkiem, a zostawiona sama sobie Elen, po chwili wahania, ruszyła w stronę kasztelu rufowego. Wyminęła resztki szalupy, którą Pumpkin kazał zatrzymać na pokładzie specjalnie dla niej, a która została całkowicie zmiażdżona podczas uderzenia, i wspięła się na mostek kapitański. Znajdujący się tam mężczyźni byli zbyt mocno pogrążeni w gorączkowej dyskusji, by zwrócić na nią uwagę, a ona nie miała odwagi im przeszkadzać. Zresztą sama nie bardzo wiedziała, po co tu w ogóle przyszła. Stanęła więc z boku i przysłuchiwała się naradzie.
– Jesteś pewien?
– Jak kutasa między nogami, panie kapitanie! – gorliwie zapewnił marynarz, którego Elen nie znała z imienia. – To na pewno oni!
– Niech to szlag! – zaklął Jackson.
– Jakie mamy straty, panie Pumpkin? – zapytał spokojnie Troy.
– Wygląda na to, że „Wicher” praktycznie nie ucierpiał – zameldował Pumpkin. – Ale urwały nam się wszystkie łodzie, a ta jedna, która była na pokładzie, poszła w drzazgi. Na tę chwilę straciliśmy dwudziestu ludzi i nie mamy żadnych możliwości manewru. Jednym słowem, mamy przesrane.
– Jakie rozkazy, kapitanie? – zapytał pierwszy oficer.
Troy milczał przez chwilę, rozważając wszelkie opcje.
– Za pozwoleniem – przerwał ciszę bosman. – Uważam, że naszą jedyną szansą jest atak. Wróg ma nas w zasięgu swoich dział, więc walki i tak już nie unikniemy. Albo uderzymy pierwsi i poślemy tych skurwieli na dno, albo sami się tam znajdziemy. „Wicher” i tak już ledwo unosi się na wodzie.
Kapitan spojrzał w oczy bosmana, a potem na swoich oficerów, sternika i marynarza, który zameldował, że rozpoznał wroga. Każdy z mężczyzn w milczeniu skinął głową.
– Szykować armaty! – rozkazał Troy. – Załoga pod broń.
– Ay, ay, sir! – odparł Pumpkin i pobiegł wydać polecenia swoim ludziom. Pozostali marynarze również opuścili mostek i Elen została sama z kapitanem. W milczeniu obserwowała przygotowania do ataku.
Pumpkin, wraz z kilkoma ludźmi, kręcił się przy jednym z dział na górnym pokładzie. Pozostałe armaty, również te na pokładzie artyleryjskim – o czym świadczyło skrzypienie i trzaski towarzyszące unoszeniu klap zasłaniających furty działowe – także były gotowe do odpalenia.
– Co pan Pumpkin robi z tą armatą? – zapytała cicho Elen.
– A skąd ty się tu wzięłaś, dziecko? – odpowiedział pytaniem Troy, który dopiero teraz zauważył jej obecność. – Tu nie jest bezpiecznie.
– Przepraszam, ale słyszałam waszą rozmowę. Jeśli bosman ma rację, już nigdzie nie jest bezpiecznie.
– Ech… – westchnął Simon, a potem na chwilę zapadła cisza. – Bardzo mi przykro, panno Hotstone…
– Niepotrzebnie – dziewczyna posłała kapitanowi smutny uśmiech. – Zrobił pan, co było w ludzkiej mocy, by ocalić załogę, statek i mnie. Jestem panu niewypowiedzianie wdzięczna za wszystko i wierzę, że Bóg wynagrodzi pańskie wysiłki.
Troy już otworzył usta, by coś powiedzieć, ale Elen nie dała mu dojść do głosu.
– Nie mówmy już o tym, proszę. Będzie, co Bóg da – rzekła, a kapitan z wdzięcznością zacisnął dłoń na jej ramieniu. W milczeniu obserwowali poczynania Pumpkina, aż Elen poczuła, że musi coś powiedzieć, bo cisza doprowadzała ją do obłędu. Zapytała więc ponownie: – Co zamierza bosman?
– Żeby nie marnować po próżnicy wszystkich kul, wypali z jednej armaty, by sprawdzić, czy wróg znajduje się na linii strzału. – wyjaśnił starzec.
Nim Elen zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, Pumpkin przyłożył zapaloną lontownicę do panewki i działo wypaliło. W rozbłysku ognia dziewczyna ujrzała, jak kula pod ostrym kątem trafia w bok oddalonego najwyżej o dwadzieścia sążni statku, rozrywa tylną część jego kadłuba i wychodzi przez rufę, zostawiając za sobą deszcz drzazg.
Nim wroga fregata zdążyła na powrót pogrążyć się w ciemności, tę rozświetliły kolejne rozbłyski ostrego światła. Huk kilkunastu armat zmieszał się z trzaskiem rozrywanego drewna i zupełnie zagłuszył Elen, która krzyknęła:
– O mój Boże! To przecież… Nie, to niemożliwe!
Dziewczyna puściła się biegiem w stronę sterburty. Zbiegła po schodach, w kilka kroków pokonała pokład, przypadła do barierki między dwoma działami i – ze wszystkich sił starając się przebić wzrokiem przez noc, mgłę i wciąż unoszący się nad pokładem, gryzący dym – wychyliła tak bardzo, że omal nie wypadła.
– Do jasnej cholery, co panienka wyprawia!? – zrugał ją Pumpkin, łapiąc jednocześnie za ramię. – Chce panienka zginąć?
– Niech mnie pan puści! – krzyknęła, gdy siłą zaczął ją odciągać od barierki.
– Nie ma mowy! – warknął marynarz. – Nie wolno tu panience przebywać! To istne szaleństwo!
– Nie, pan nie rozumie! – broniła się dziewczyna. – Ten statek…
W tym momencie rozbrzmiał kolejny, spotęgowany wielokrotnie huk, a powietrze zaroiło się od ożywionych na krótką chwilę armatnich kul. Część z nich przeleciała nad „Wichrem” ze złowrogim bzyczeniem, niczym rój rozwścieczonych szerszeni, nie czyniąc mu jednak najmniejszej krzywdy. Inne natomiast trafiły, wgryzając się w burtę i wymiatając z pokładu część dział oraz załogi. Okręt zatrząsł się od impetu uderzenia, a deski pokładu uciekły Elen spod stóp. Jednak, nim upadła i straciła przytomność, w blasku spalającego się prochu, dostrzegła to, czego wypatrywała. I czego najbardziej się bała.
Ocknęła się nagle i zaczęła kaszleć, desperacko próbując złapać oddech, który lodowata woda dosłownie wydarła z jej piersi. Kiedy wreszcie zdołała zaczerpnąć tchu, powiodła przytomniejszym już wzrokiem dookoła, by wreszcie skupić spojrzenie na Chudonogiej Rose. Marynarz pochylał się nad nią z pustym wiadrem w dłoniach. Na jego rzeźbionej wiatrami i słońcem twarzy malowała się prawdziwa troska.
– Nic panience nie jest? – zapytał.
Jak mogłam kiedykolwiek bać się tego poczciwca? – pomyślała zgnębiona. – Jak mogłam bać się któregokolwiek z tych ludzi? Ogarnęła ją rozpacz, na myśl o tym, jak bardzo grzeszyła, przez cały rejs żywiąc wobec załogi tylko pogardę, wstręt i strach. Oby Bóg mi wybaczył…
– Nie, chyba nie… Dziękuję panu. A co z „Wichrem”? – Dopiero teraz zauważyła, że pokład przechylił się nieznacznie ku dziobowi.
Rose wymownie pokręcił głową.
– Ale jest jeszcze nadzieja. Kapitan kazał zbijać tratwy. Jeżeli chłopakom w łodziach nic się nie stało i znajdą nas w tej przeklętej mgle, to może wyjdziemy z tego cało… – Marynarz próbował pocieszyć dziewczynę, ale ton jego głosu przeczył słowom.
– Rozumiem… Gdzie jest kapitan? – Elen stłumiła szloch i rozejrzała się po pokładzie, szukając Troya, lecz jej uwagę przykuło co innego. – Co robi Pumpkin? – spytała, widząc, że bosman nadal komenderuje kanonierami.
– Zawziął się, szelma – odparł Rose. – Chce posłać przeklętych piratów na dno razem z nami.
W tym momencie wszystkie przerażające wspomnienia wróciły i dziewczynę na nowo ogarnęła panika.
– O mój Boże! Więc nie było jeszcze drugiej salwy!? – zapytała niespodziewanie ostro, wbijając wzrok w zdumionego Rose. A potem, nie czekając na odpowiedź, poderwała się na równe nogi i pobiegła do bosmana.
– Niech pan nie strzela! – krzyknęła. – Musi pan natychmiast przerwać ogień!
– A pani czego znowu chce? – zapytał rozeźlony Pumpkin, odrywając się od swoich zajęć. – Niby dlaczego, do ciężkiej cholery, miałbym nie strzelać?
– Bo… Bo to nie są żadni piraci, panie Pumpkin… – Elen zawahała się na moment: – Nie potrafię tego wytłumaczyć, ale… To my! Tamten statek to „Wicher”!
– “Wicher”? – Marynarz spojrzał na dziewczynę badawczo. A potem, nie kryjąc ironii, dodał: – No cóż, ja chyba potrafię wyjaśnić tę zagadkę, w dodatku bardzo łatwo: Najwyraźniej rozum się panience pomieszał podczas upadku i…
– Nie! Ja nie oszalałam! – przerwała Elen gwałtownie, szarpiąc bosmana za klapy marynarki. – Widziałam go, przysięgam! To był “Wicher”! Musi mi pan uwierzyć!
– Dosyć! – warknął Bosman. – Nie mam czasu na bzdury! Poślę ten cholerny statek do wszystkich diabłów, a panią razem z nim, jeśli nie da mi pani spokoju! – Pumpkin odepchnął dziewczynę, a potem wrzasnął na załogę: – Na co czekacie, wy pieprzone skurwysyny!? Pokażmy im, jak giną prawdziwi marynarze!
– Na Boga, przecież i tak nie traficie! Wszystko będzie dokładnie tak samo jak wtedy! Naprawdę pan tego nie rozumie!? – krzyknęła zdesperowana Elen, ponownie przypadając do bosmana. A potem, niespodziewanie, osunęła się na kolana i załkała: – Błagam, panie Pumpkin! Może jeszcze uda się coś zmienić, tylko niech pan nie strzela…
–O czym panienka… – Stary marynarz zmarszczył brwi. Nagle w jego głowie pojawiło się wspomnienie sprzed paru dni i cała krew odpłynęła mu z twarzy.
Stał obok szalupy, w której miał odpłynąć razem z Elen, i mówił:
– Wszystkie kule przeszły bokiem, a to znaczy, że nas nie widzą, skurwysyny zaplute!
– Święty Boże…! – jęknął, a potem odwrócił się w stronę załogi i wrzasnął desperacko: – Wstrzymać ogień! NIE STRZELAĆ, psie syny!
O sekundę, o całe życie za późno. Zwielokrotniony grzmot rozdarł ciężkie, wilgotne powietrze, a ambrazury okrętu rozbłysły ogniem, wyłaniając z mgły zarys drugiego statku, dryfującego w oddali.
Trwało to zaledwie chwilę, ale w zupełności wystarczyło, by Pumpkin rozróżnił kształty burt i takielunku, które doskonale znał od lat.