CZĘŚĆ II
JESIENNY CZAS WYBORÓW
Rozdział 17
Prosta gra
Kai Slant wylądował na dywaniku dyrektora już trzeciego dnia roku szkolnego.
Biorąc pod uwagę, iż przedwczoraj odbyła się jedynie godzinna, pełna patosu i przemówień ceremonia powitalna, a wczoraj miały miejsce głównie zajęcia organizacyjne, zdawał sobie sprawę, że właśnie ustanowił rekord nie do pobicia.
Pokój dyrektora znajdował się na pierwszym piętrze, na końcu długiego korytarza. Okna wychodziły na zachód, przedstawiając panoramę sporej części Astarnort. W pomieszczeniu ustawiono tak wiele roślin, że Kai poczuł się jakby wszedł do gęstej dżungli. Znudzony dyrektor siedział za biurkiem niczym wódz jakiegoś pierwotnego plemienia, wysłuchując litanii matematyczki. Kai, słuchając tych wszystkich inwektyw, miał nieodparte wrażenie, że kobieta zaraz umieści go w wielkim kotle i usmaży, by uchronić ludzkość od jego parszywej osoby.
Skoro wścieka się o tak błahą rzecz, co by zrobiła, gdyby poznała całe moje życie?
Dyrektor zaczął przeraźliwie ziewać, sygnalizując, że wywody nauczycielki niewiele go obchodzą.
Dzień rozpoczęcia roku szkolnego zaczął się dla Kaia niezwykle miło. Inni uczniowie słyszeli już o jego dokonaniu, jakim było złamanie nogi największemu draniowi w szkole, i skrycie przekazywali wyrazy uznania. Największe wrażenie wywarł na osobach ze swej klasy. W końcu to oni znali Rafna najlepiej. Kai, który uczył się z nimi przez jeden rok, przed wieloma laty, wciąż dobrze pamiętał prawie wszystkich. Oni również go pamiętali albo bardzo dobrze udawali.
Rafn pojawił się na ceremonii ubrany w starą, pomiętą koszulę. Poruszał się o jednej kuli, a na złamanej przed dwoma miesiącami nodze wciąż nosił niepobazgrany gips. Spotkali się przypadkowo na szkolnym korytarz, tuż obok sali historycznej. Na widok Kaia chłopak zatrzymał się i spojrzał mu w oczy.
– Operowali mnie – wyznał z wyrzutem. – Gdy tylko pozbędę się tego – poklepał dłonią kulę – a to stanie się już wkrótce, wtedy pogadamy, skurwielu.
– Możemy teraz porozmawiać – zaproponował Kai. – O czym chcesz podyskutować? O książkach? O sporcie? O muzyce? O dziewczynach? A może o filmach? Wczoraj widziałem jeden dobry, daj mi chwilę, to przypomnę sobie tytuł.
– Myślisz, że jesteś taki zabawny? Zobaczymy, czy twoja siostra też będzie się śmiać, kiedy ją dopadnę.
Na te słowa Kai przybliżył się do niego subtelnie jak kochanek, lecz zamiast ofiarować pocałunek, wyjął z ust żyletkę, posługując się samym językiem.
– Jeden ruch – wyszeptał. – I cię nie ma. Zbliżysz się do mojej siostry, to cię zabiję. Naprawdę. Najlepiej nie wchodź mi w drogę i przyjmij do wiadomości, że od teraz masz gówno do powiedzenia w tej szkole.
Oczywiście żyletka, którą trzymał w ustach, była atrapą, lecz Rafn nie miał na tyle rozumu, by zastanawiać się, w jaki sposób Kai nie pociął sobie jamy ustnej. Prawdziwą żyletkę miał schowaną w kieszeni. Kiedyś trzymał w niej nóż, ten sam, z którym spał, lecz z czasem zorientował się, że żyletka jest praktyczniejsza. Nigdy się z nią nie rozstawał. A w plecaku miał pistolet. Ostatnimi czasy nauczył się całkiem nieźle strzelać. Nie chciał używać żadnej z tych rzeczy, miał jednak przeczucie, że wkrótce będzie musiał.
Rafn odwrócił się i odszedł w głąb korytarza, głośno stukając kulą.
Drugiego dnia nie wydarzyło się nic szczególnego, pomijając starania Sary, małej piegowatej dziewczynki, która, nie wiedzieć czemu, zapragnęła go poderwać. Oczywiście pamiętał ją z okresu, gdy chodzili do pierwszej klasy. Od tamtego czasu prawie nie urosła, choć z pewnością przybyło jej piegów. Urządzili sobie krótką pogawędkę w szkolnej szatni i okazało się, że dziewczyna jest całkiem sympatyczna. Choć wyraźnie się narzucała, Kai udawał, że tego nie widzi. Nie miał ochoty związać się z żadną dziewczyną, nie po tym, co przeżył w stolicy.
Dzisiejszy dzień przebiegał pod znakiem kłótni z matematyczką. Na początku lekcji nic nie zapowiadało nieszczęścia. Kai usiadł w ławce z Arturem i niemal całą lekcję obserwował Rafna, zastanawiając się nad naturą swojego wroga. Jest strasznie ponury i aż kipi od nienawiści. Bracia byli inni. Wciąż się śmiali, jakby całe życie było znakomitym żartem.
Matematyczka dreptała przed nimi, wyjaśniając temat, który Kai poznał już w zeszłym roku. Stara kobieta na tle wiekowej tablicy wyglądała niczym relikt przeszłości, jak osoba, która wykłada od co najmniej stu lat, a szkoła dawno wyssała z niej wszelkie życie.
– Czy ty żujesz gumę? – zapytała. Kai dopiero po chwili zorientował się, że pytanie zostało skierowane do niego.
– Nie.
– Widzę, że ją żujesz. Idź do kosza i wyrzuć.
Co takiego zrobiły te biedne gumy, że nauczyciele tak ich nienawidzą?
– Przecież niczego nie żuję – zaparł się.
– Trzymasz gumę w buzi.
– Załóżmy, że rzeczywiście mam w niej gumę. Skoro jej nie żuję, dlaczego to pani przeszkadza? Czy powinienem sobie odgryźć język i go wypluć, skoro również trzymam go w buzi?
Staruszka była zaskoczona. Czy przez osiemset lat kariery nauczycielskiej nikt nie użył przy niej rzeczowych argumentów, że tak się wypłoszyła?
– Marsz do kosza! – wykrzyczała z energią, o jaką jej nie podejrzewał.
Cała klasa wpatrywał się w Kaia. Nikt nie odezwał się ani słowem. Artur znał go na tyle, że nie robiło to na nim żadnego wrażenia, lecz pozostali byli mocno zdziwieni. Rafn spoglądał z nienawiścią zmieszaną z zaskoczeniem, a nawet podziwem. Patrz dalej, jeszcze nie skończyłem.
Podszedł do kosza na śmiecie.
– Osiągnąłem cel, pani profesor – zameldował dumnie. – Cóż teraz mam począć?
– Wypluj gumę, gówniarzu.
Kai wyjął z kieszeni drażetkę, włożył do ust, przeżuł dwa razy i wypluł do kosza.
– Zrobione.
– Skąd jesteś, chłopcze? – zapytała nagle.
– Z Grenie.
– Oczywiście – wysyczała jadowicie.
To miało mnie zaboleć?
– Dlaczego to robisz? – spytała.
– Pozwolę sobie na krótkie podsumowanie. Oskarżyła mnie pani o to, że żuję gumę, choć tego nie robiłem. Nawet gdybym trzymał ją w jamie ustnej, to nie byłoby nic złego, co starałem się udowodnić. Na końcu obraziła pani moją rodzinną wioskę. A teraz zabawię się w jasnowidza. Zaprowadzi mnie pani do dyrektora, gdyż skończyły się pani argumenty. Taki przejaw bezsilności.
Jego przypuszczenia okazały się słuszne i po chwili szli już szkolnym korytarzem.
Gdy dyrektor wysłuchał całej historii, poprosił nauczycielkę, by wróciła do klasy, a sam zajął się przeglądaniem papierzysk, zupełnie nie zwracając uwagi na Kaia.
– Powinienem odesłać ją na emeryturę – wymruczał bardziej do siebie niż do chłopaka. – Jesteś z Grenie, prawda? To twoja siostra miała wypadek?
– Tak.
– Powiedz mi, czy pani Lydia się z kimś spotyka? Wy tam na wiosce wiecie wszystko o wszystkich.
Czy naprawdę wiemy wszystko? – zastanowił się. Przed oczami ujrzał Sawiona Dorema. Za każdym razem, gdy się spotykali, nowy sąsiad świdrował go spojrzeniem, a chłopiec zachodził w głowę, co może być tego przyczyną. A Trosen Alwen i jego kryminalna przeszłość? A Cole Fortel, Szwendacz, i wielu, wielu innych? Może tak naprawdę nie wiemy o sobie praktycznie nic? Co jeśli obserwujemy maski, za którymi mieszkańcy chowają swe prawdziwe oblicza?
Obraz Grenie chwycił w szpony jego umysł niczym drapieżny ptak. Jadąc do Astarnort, Kai miał nadzieję odetchnąć od tego, co ostatnimi czasy się tam działo. A przypominało to surrealistyczny koszmar.
Gdy dowiedział się, że Asper nie żyje był w strasznym szoku. Spędził cały dzień z Elią, pocieszając ją, choć sam potrzebował pocieszenia. A najgorsza była myśl, że gdyby tamtego dnia był w domu, wybrałby się do chatki z Arturem, a wówczas nie doszłoby do tragedii. Obroniłby ich oboje. Czuł wyrzuty sumienia.
Niedawno okazało się, że Alwen co prawda wyprowadził się z wioski, ale zamieszkał kilometr od niej, w starej chatce Szwendacza. Ludzie byli oburzeni tą bezczelnością.
Z kolei przed dwoma dniami Estela straciła wzrok. Kai nie potrafił w to uwierzyć. Okoliczności tego zdarzenia były nader dziwne. Ponoć dziewczyna uderzyła głową o pień drzewa i w wyniku tego oślepła. Stało się to w samym środku nocy, w dodatku nad jeziorem. Po tym wydarzeniu Marc i Estela zerwali ze sobą wszelkie kontakty. Kaia nurtował szereg palących pytań. W jakich okolicznościach można uderzyć w drzewo z taką siłą? Przychodziło mu do głowy tylko jedno, absurdalne wytłumaczenie – to sprawka Marca. Czy dlatego się rozstali? Czy może porzucił ją, bo straciła wzrok? I co, do cholery, robili w nocy na jeziorem? Dlaczego nikogo nie powiadomili o tej wyprawie? Postanowił jeszcze dziś odwiedzić Estelę i dowiedzieć się prawdy.
– Ma kogoś, chłopcze? – zapytał ponownie dyrektor.
– Tak, ostatnimi czasy spotyka się z naszym wójtem. – Kolejna dziwna rzecz. Rost Amant Aliton. Kto by pomyślał?
– Och. – Mężczyzna się zasmucił. – To taka miła kobieta. No nic, wracaj na lekcję i nie rób więcej… tego, co tam niby zrobiłeś. Nie wiem, nie słuchałem, co ona tam do mnie paplała.
Po zakończeniu zajęć Artur zapadł się pod ziemię. Kai przeszukał całą szkołę, w końcu znalazł go w szkolnej łazience. Jego przjaciel stał przed lustrem, tamując krew cieknącą z nosa. Prawy łuk brwiowy miał rozcięty, a całą twarz poprzecinaną czerwonymi pręgami.
– Rafn? – spytał Kai.
Artur przez dług czas milczał. Wpatrywał się w swoje odbicie, jakby zobaczył się po raz pierwszy.
– Tak… kulą. Bo to pierwszy raz? No, może kulą pierwszy.
– Opowiedz mi o nim. Mamy chwilę czasu, zanim pójdę po Elię. Wroga trzeba poznać, prawda?
– Prawie nic o nim nie wiem. Dołączył do nas w czwartej klasie, gdy musiał powtarzać rok. Mieszka tu, w Astarnort. Nie ma rodzeństwa. Jego ojciec jest budowlańcem.
– Pochodzi z patologicznej rodziny?
– Z tego co wiem, to nie.
– Jutro z nim pogadam – obiecał Kai. – Ledwo chodzi, więc to nie będzie trudne.
Artur spojrzał na jego odbicie w lustrze.
– Zostaw go – rozkazał.
– Nie rozumiesz, Artur, to gra. Bardzo prosta gra, w której wygrywa silniejszy. Ten, kto zastraszy przeciwnika.
– A co, jeśli on nie da się zastraszyć? Co, jeśli będzie walczyć?
– Każdego da się pokonać. – Problem w tym, że czasami kosztuje to zbyt wiele.
– W jaki sposób pokonałeś tamtych dwóch braci? Wiesz, tych, którzy gwałcili twoich kolegów. Nie wyjawiłeś tego w swojej historii.
Kai milczał przez chwilę. Nie spodziewał się takiego pytania. Lustrzane odbicie Artura obserwowało go czujnym wzrokiem.
– Ich własną bronią. Kazaliśmy im zrobić to między sobą. A potem zagroziłem obu śmiercią, gdyby chcieli wrócić do swych przyzwyczajeń. Bali się mnie – stwierdził bez śladu dumy w głosie.
– I to pomogło?
– Tak. – Nie. Potem stało się najgorsze.
– Rozumiem. Proszę, nie wtrącaj się pomiędzy mnie i Rafna. Jeśli to rzeczywiście taka prosta gra, to sobie w niej poradzę – stwierdził i ruszył w kierunku drzwi.
Tego dnia ich trójka była jedynymi pasażerami autobusu powrotnego do Grenie. Kierowca na widok Kaia jak zwykle zrobił skwaszoną minę. Mam dar do tworzenia sobie wrogów. Elia był smutna całą drogę i jej brat zastanawiał się, czy główną tego przyczyną są ostatnie wydarzenia w Grenie, czy pierwsze szkolne dni, podczas których poruszała się na wózku. Choć Rost Aliton wpłynął na burmistrza Astarnort, by dostosował szkołę do potrzeb osób niepełnosprawnych, dziewczynka wciąż potrzebowała pomocy przy wielu czynnościach.
Wziął siostrę na kolana. Co zrobię, jeśli Rafn rzeczywiście ją skrzywdzi? Czy mam jednak jakieś inne wyjście? Mam iść i przepraszać go na kolanach? Mogę jej zagwarantować bezpieczeństwo jedynie wtedy, gdy Rafn będzie się mnie bać.
Po powrocie ich nastroje nieco się poprawiły. Mama krzątała się po kuchni, by po chwili podać im pyszny obiad. Po posiłku Kai zaniósł siostrę na górę, gdzie razem oddawali się lekturze.
– Przeczytałam już prawie wszystkie książki od pani Lydii – pochwaliła się. – Gdy skończę tę – pokazała na wolumin, z którego okładki spoglądał szkaradny słoń – zostanie mi tylko ta czerwona.
Groszek wskoczył na łóżko i zniknął pod kocem, wystawiając wesoło merdający ogon. Pies z każdym dniem robił się coraz większy. Przegnali go i wkroczyli w historię, której strzegł brzydki słoń.
Niedługo potem Kai zapukał do drzwi domu Alitonów. Otworzył mu wójt. Spojrzał na chłopca zaczerwienionymi od płaczu oczyma.
Estela siedziała na łóżku w swoim pokoju. Wszystkie zasłony były opuszczone, na parapecie grało cicho radio, a obok dziewczyny stał niezjedzony obiad. Kai kupił dziewczynie bombonierkę, co w tej chwili wydało mu się głupim pomysłem.
– Tata?
– Nie, to ja, Kai. – Usiadł tuż obok niej i wręczył słodycze. Nigdy nie widział jej tak smutnej. Całe życie to ona i Artur wszystkich rozweselali, a teraz oboje dotknął taki los. – Przyszedłem powiedzieć, że zawsze możesz na nas liczyć. – Estela wtuliła się w niego i rozpłakała na ramieniu. – Co mówią lekarze?
– Kai, to nie jest rzecz, którą wyleczy lekarz. To jest… To Marc mi to zrobił.
Chłopak był zszokowany. Widok Esteli przypomniał mu obraz innej skrzywdzonej dziewczyny. Było to wspomnienie tak bolesne, że niemal czuł lodowy sopel w swym sercu.
– Co właściwie zaszło? – spytał.
– Ten nowy sąsiad, pan Dorem, zapukał do mnie przestraszony i powiedział, że widział Marca idącego w stronę jeziora. On myślał, że Marc chce sobie zrobić krzywdę z powodu śmierci siostry. Pobiegłam go ratować, lecz tam był z inną kobietą. A potem powiedział, że chce, żebym straciła wzrok. I tak się stało.
Kai nie wiedział, co o tym myśleć. Znał Marca od zawsze i wiedział, że jego przyjaciel z pewnością nie zrobiłby czegoś takiego, lecz jednocześnie wierzył Esteli.
A jeśli w sytuację zamieszane były osoby trzecie, to one stawały się najbardziej podejrzane.
Przez resztę jego wizyty Estela głównie milczała.
Jeszcze tego samego dnia udał się po wyjaśnienia do Marca. Zastał go przy pracy. Warsztat tapicerski, który od lat prowadziła rodzina Wolronów, mieścił się w starej stodole, tuż obok domu. Było to brudne, zagracone miejsce, który z pewnością potrzebowało kobiecej ręki.
– Zdradziłeś ją? – spytał Kai. – Jeśli to zrobiłeś, to wiedz, że jesteś skurwysynem.
– Nie, to nie tak – próbował się bronić.
– A ta kobieta? Kim on była?
– Posłuchaj, wolałbym, żebyś trzymał się od tego z daleka. Załatwię to sam. To bardzo… skomplikowane.
– Opowiedz. Spróbuję zrozumieć.
– Nie zrozumiesz. To… – słowa ugrzęzły mu w gardle.
– A Dorem? – spytał w końcu. – Skąd on niby wiedział, że chcesz się zabić? Chwaliłeś mu się tym?
Marc podniósł się z krzesła, wytrzeszczając oczy.
– Sawion Dorem? Wyjaśnij.
– To on wysłał Estelę na jezioro, gdyż podobno naszła cię ochota popełnić samobójstwo.
Marc zacisnął pięść ze złości.
– Nie widziałem go. Nikogo nie spotkałem w drodze nad jezioro. Myślisz, że jest w to zamieszany? Przecież ja… nie chciałem się zabić. Idę do niego, w tej chwili.
– Potowarzyszę – oznajmił Kai.
Sawion Dorem siedział pogrążony w lekturze w miejscu, w którym kiedyś znajdowała się zagroda. Dawny dom Nadajów niczym dojrzewający owoc zmienił swoją barwę z pięknej zieleni na ostentacyjną czerwień. Carol Nadaj pewnie przewraca się w grobie – pomyślał ze smutkiem Kai.
– Witam serdecznie – powiedział sąsiad, unosząc głowę znad lektury. – Czym mogę wam służyć? – Spojrzał na Kaia swym smutnymi oczami, z których trudno było cokolwiek odczytać.
Zakochał się we mnie? Przypominam mu kogoś? Zrobiłem mu coś złego w poprzednim życiu? Chłopiec nie miał pojęcia.
– Przed dwoma dniami wysłałeś Estelę Aliton nad jezioro – stwierdził Marc. – Chcę wiedzieć dlaczego.
– Tak, to prawda. Widziałem cię tamtej nocy. Podążałeś w kierunku jeziora Grenie, a zważywszy na tragedię, którą przeżyłeś, bałem się, że zamierzasz popełnić jakieś głupstwo. Dlatego powiadomiłem o tym pannę Aliton. Bardzo ci współczuję, chłopcze. I przepraszam, gdyż, z tego co słyszałem, przyczyniłem się do nieszczęścia.
Marc spoglądał na mężczyznę, jakby uwierzył w każde jego słowo. Kai miał jednak wątpliwości.
– Znasz kobietę o imieniu Nadi? – spytał Wolron.
– Nie. Kim ona jest? – odparł, wyraźnie zaintrygowany, lecz Marc nie spieszył się z odpowiedzią.
Rozmawiali długi czas, lecz na każde ich pytanie Dorem miał przekonującą odpowiedź. Łatwiej byłoby im wyciągnąć informacje od rosnącego w lesie drzewa. A tych otaczało ich mnóstwo i wydawało się, że w napięciu obserwują Kaia. Jakby na coś czekały, jakby czegoś się spodziewały.
Postanowił nie wyciągać broni.
Gdy oddalili się od domu, ponownie spytał o tajemniczą kobietę. Przyjaciel opowiedział mu całą historię – od wyprawy nad jezioro na początku wakacji, aż po zdarzenie sprzed dwóch dni. Kai słuchał w skupieniu, czując w sobie rosnący gniew.
– Co zrobimy? – spytał przyjaciela. Wiedział, co on by zrobił, lecz w tej sprawie to Marc miał decydujący głos.
– Mógłbym tam iść w kolejną niedzielę i życzyć sobie, by Estela znów widziała, lecz podejrzewam, że to nie będzie takie proste. Tamta dziwka coś wymyśli i wynikną z tego kolejne nieszczęścia.
– Jeśli chcesz, mogę iść tam z tobą.
– Pomyślę o tym.
– Gdy się zdecydujesz, zawiadom mnie od razu. Muszę mieć czas, by dokupić amunicji. Tak na wszelki wypadek. – Bo w gruncie rzeczy to bardzo prosta gra – pomyślał.
Rozdział 18
Północny Lazur
Dom babci był dla Elii niezwykłym miejscem, z którym wiązała wiele ciepłych wspomnień.
Przed kilku laty, gdy zachorowała jej druga babcia, ta, której prawie nie znała, rodzice opuścili Grenie na kilka tygodni. Kai i Elia byli zmuszeni zamieszkać u staruszki. Działo się to podczas niezwykle ciepłego lata, więc całe dni upłynęły im pod znakiem leśnych wypraw. Były tak długie i męczące, że do dziś zastanawiali się, w jaki sposób kobieta przeżyła tamten okres, zwłaszcza że byle wyborczy wiec omal jej nie zabił. Po zakończeniu każdego spaceru wracali do tego małego, drewnianego domku, a babcia przygotowywała im pyszną kolację. Często, by zrobić jej na złość, chowali się w najróżniejszych zakamarkach domu. Zabawę tę zakończył dość przykry incydent. Pewnego dnia ukryli się na strychu, a gdy w końcu postanowili opuścić kryjówkę, drzwi okazały się zablokowane. Kai był zmuszony zeskoczyć z dachu. Tego dnia babcia była bardzo zła. Gdy wpadała w ten nastrój, lepiej było schodzić jej z drogi.
Dzisiejszego popołudnia udali się do niej zaraz po szkole, gdyż staruszka od kilku dni nękała ich zapowiedziami niezwykle smacznego obiadu. Kai zajął miejsce na niewiarygodnie niewygodnym drewnianym krześle, które zdawało się stać tu od początku istnienia domu, Elia siedziała tuż obok, na swym wózku. Stary zegar na ścianie tykał głośno, jakby odmierzał czas do jakiegoś ważnego wydarzenia.
– Babciu, czy twój dom to najstarszy budynek w Grenie? – spytała zaciekawiona Elia, gdy jako ostatnia odstawiła talerz.
Słysząc te słowa, zadowolona staruszka rozsiadła się wygodnie na wersalce. Opowiadanie o dawnych czasach było jej wielką pasją.
– Nie, najstarszym zachowanym po dziś dzień jest ten, który należał Szwendacza, a teraz mieszka w nim Sqon. Pozostałe domy założycieli, niegdyś drewniane, zostały zburzone i wzniesione ponownie, z cegły, lecz tamten jeden się ostał.
– A gdzie kiedyś mieszkał Martiv Sqon? – zaciekawił się Kai.
– U Holbesów. Tam, gdzie teraz jest sklep, stał kiedyś dom Sqona założyciela, dziadka Martiva. Wszystkie chałupy założycieli stały w jednej linii na dzisiejszej ulicy Pierwszych Osadników. Wszystkie oprócz domu Mestena, który wybudował się nieco z boku, jakby po drugiej stronie nieistniejącej jeszcze wtedy ulicy. Pomijając tę jedną posiadłość, ustawienie było następujące – najpierw Aliton, dalej ku zachodowi Sqon, Wolron i na końcu Nadaj. Domy Alitona i Sqona wzniesiono blisko siebie, sami zresztą wiecie, rozdziela je tylko skrzyżowanie, a między pozostałymi były dość spore odległości. Nadaj wysiudał sam siebie głęboko w las. No, ale w końcu byli założycielami i mogli sobie nadać tak wielkie tereny. Z czasem przestrzeń została lepiej zagospodarowana, na przykład pomiędzy domem Sqona i Wolrona zbudowano dwa kolejne. Nasza ulica powstała nieco później. Mój ojciec zbudował chałupkę, w której teraz jesteśmy. Stała samotnie na granicy lasu, aż wybudowali się Efentowie, a później kolejni. Drugiej ulicy Grenie nadano imię Estrova, słynnego podróżnika. Po latach wasz tata wzniósł własny dom i zamieszkał tam z waszą mamą. Ostatnim budynkiem zbudowanym w Grenie jest ten, z którego wyprowadził się Alwen. Pierwszy właściciel wniósł wystawny dom, lecz nie mieszkał w nim długo.
– Znałaś Martiva Sqona, prawda? – spytał Kai.
Staruszka uśmiechnęła się na te słowa.
– Oczywiście, że go znałam. To był zwariowany człowiek, a właściwie dalej jest. Wczoraj mnie odwiedził i nic się nie zmienił. To u nich rodzinne. – Zarumieniła się nagle. – O jego dziadku chodziły tu takie historie, że mózg staje w poprzek.
– Nigdy ich nie słyszałam – stwierdziła Elia.
– Bo jesteś za mała – zawyrokowała staruszka. – To nie są historie dla dzieci.
– Dlaczego pan Martiv wyjechał? – spytał Kai.
– To pewnie przez tę tragedię. Jego żona zginęła na jeziorze. Martiv zabrał dzieci i pognał na południe. Nigdy nie odwiedzał wioski, choć niektórzy twierdzili, że widzieli go nad jeziorem. Kobietę pochowano na naszym cmentarzu, ale to w wodzie znajduje się jej prawdziwy grób.
Kai nagle posmutniał. Elia wiedziała, że jej brat bardzo polubił staruszka. Czy na wszystkich muszą tu spadać nieszczęścia? Czy zawsze tak było? – zastanowiła się.
Wieczorem, po tym, jak mama ułożyła ją w łóżku i zgasiła światło, Elia przez chwilę nasłuchiwała kropel bijących o parapet. Deszcz padał już od godziny i ani myślał przestać.
Nagle kątem oka dostrzegła za oknem jakiś ruch. W jednej chwili przypomniała sobie straszne historie, które słyszała od brata i przyjaciół. W jednej z nich zmarli powracali do bliskich i nocami pukali w szybę. Ten, kto wpuścił ich do środka, był zgubiony. Czy to przyszła do mnie Asper? I tak nie jestem w stanie otworzyć, nawet gdybym chciała.
W przypływie odwagi spojrzała w kierunku okna i odetchnęła z ulgą. To była sroka, ta sama, która od dawna mieszkała pod jej oknem. Też chce się schować w domku, by nie zmoknąć – domyśliła się.
Sen nie nadchodził, więc zdecydowała, że zacznie czytać książkę. Czerwony wolumin – ostatnia nieprzeczytana pozycja podarowana przez panią Lydię – leżał na szafce nocnej, tuż obok jej biurka. Sięgnęła po niego, a z szuflady wyjęła latarkę. Poprzednie książki okazały się bardzo ciekawe, miała więc nadzieję, że i tym razem się nie zawiedzie. Naciągnęła kołdrę na głowę, by zabezpieczy się przed niespodziewaną kontrolą któregoś z rodziców, zapaliła latarkę i przyjrzała się lekturze.
Nie ma tytułu – przypomniała sobie. Dziwne. Otworzyła na pierwszej stronie. O, tu jest tytuł.
„Północny Lazur – krótka historia okolicy i ludzi, którzy ją zamieszkiwali” – przeczytała rozczarowana.
Czy to jakaś książka historyczna? Nie podobało jej się to. Na pewno będzie nudna.
Pod tytułem znajdował się sam tekst, mały druczek upchany tak gęsto, że zdawał się rozsadzać brzegi kartki. Nie ma obrazków. Mimo to zaczęła czytać:
„Mała dziewczynka biegła gnana przez wiatr, a ze wszystkich stron spoglądały na nią olbrzymie drzewa przypominające…”. Nie zdążyła przeczytać całego zdania. Znalazła się w opisywanym lesie.
Drzewa rzeczywiście były olbrzymie. Przypominały Elii wieżowce, które wznosiły się w wielkich miastach położonych w dalekich krajach. Gdy uniosła głowę, ich korony sięgały ku niebu, które mieniło się tak intensywnym błękitem, że szybko musiała odwrócić wzrok. Usłyszała odgłos stada ptaków, które gdzieś za jej plecami zerwało się do lotu.
Elii zakręciło się w głowie z wrażenia. Co się stało? Gdzie jestem?
Była jeszcze jedna niezwykła rzecz, która dotarła do jej świadomości dopiero po chwili. Stała tu o własnych siłach! Mam czucie w nogach – pomyślała z tak wielką radością, że zaczęła się śmiać. Spojrzała na siebie. Nie była ubrana w pidżamę, a w codzienny strój, w którym odwiedziła dziś babcię.
Czy to sen?
Postawiła pierwszy nieśmiały krok. Była jak małe dziecko, które dopiero uczy się chodzić. Czuję! Czuję własne nogi. Mogę chodzić! Było to uczucie tak wspaniałe, że zaczęła biec w kółko.
Maluteńka dziewczynka o pięknych, jasnych włosach, przebiegła tuż obok niej, śmiejąc się głośno.
– Zaczekaj! – zawołała Elia, lecz ona nie zareagowała.
Dziewczynka pobiegła za drzewa, niemal znikając Elii z oczu.
Postanowiła pobiec za nią. Każdy krok był dla niej wspaniałym uczuciem. Pomyślała, że mogłaby spędzić tu resztę życia, gdyby tylko byli z nią Kai, rodzice i babcia.
Dogoniła dziewczynkę i dalej biegły już razem, śmiejąc się głośno. Dziecko nie reagowało na jej obecność. Nie widzi mnie – pomyślała Elia, lecz nie przejmowała się tym zbytnio.
Biegły po stromym wzgórzu, w kierunku szczytu. Elia była zaskoczona, że tak mała istotka potrafi tak wspaniale radzić sobie w lesie. Gdy osiągnęły niemałą wysokość, jej towarzyszka zatrzymała się i dziewczynka mogła obejrzeć się za siebie. Dostrzegła rzekę płynącą wśród drzew, a także jezioro, wielką oazę lazuru pośród wszechobecnej zieleni. Jestem w Grenie – zorientowała się. Zaczęła szukać Pierwszej Osady i rodzinnej miejscowości. Prześledziła wzrokiem spory odcinek rzeki i doszła do wniosku, że wiosek po prostu nie ma.
Jak teraz znajdę dom? – pomyślała przerażona.
– Nadi! – wykrzyczał chłopięcy głos. – Mówiłem, żebyś się nie oddalała, zobaczysz, powiem mamie.
Obok niech wyrósł chłopiec o czarnych włosach, starszy od jej towarzyszki o kilka lat.
– Oj tam, nic mi nie będzie – stwierdziła dziewczynka. – Byłam nad jeziorem. Sadziłam kwiatki.
Chłopiec spojrzał na Elię, której serce zamarło. Czy mnie widzi? Przez ułamek sekundy wydawało jej się, że tak, lecz on szybko odwrócił głowę. Odetchnęła z ulgą, gdyż w jego spojrzeniu było coś dziwnie niepokojącego.
– Chodź do domu. – Chwycił dziewczynkę za rękę i poprowadził w stronę szczytu.
Elia zastanawiała się, czy podążyć za nimi, kiedy cały świat się zmienił, tak po prostu. Stała teraz nad brzegiem jeziora. To było Grenie, była pewna, lecz to, co zobaczyła, zdawało się przeczyć jej przekonaniu.
Na brzegu wznosiło się mnóstwo budowli, a po jeziorze pływały statki.
Stała pośrodku wioski, naprzeciwko niewielkiej przystani, przy której zakotwiczony był najprawdziwszy okręt. Elia widywała takie w filmach, które opowiadały o dawnych czasach. Z brązowego kadłuba wystawały rzędy wioseł, a z rei zwisał żagiel ozdobiony czerwono-białymi pasami. W oddali dwa bardzo podobne okręty przecinały taflę jeziora. Był to przepiękny widok. Jezioro Grenie zawsze było dla Elii symbolem odludnego, zapomnianego przez świat miejsca, lecz teraz cała okolica tętniła życiem.
Ze wszystkich stron otaczali ją ludzie. Chodzili ulicą, na której się znajdowała, stali przed budynkami o strzelistych dachach, które rozciągały się naprzeciwko jeziora, ktoś przemknął za jej plecami na grzebiecie konia. Spojrzała za siebie i ujrzała stajnię, przed którą stało kilka kolejnych wierzchowców. Przeniosła wzrok dalej, w miejsce, gdzie brzeg jeziora skręcał ku północy. Gęste zabudowania ciągnęły się tam niczym wielki pasożyt przyssany do swojego żywiciela – brzegu jeziora. Spojrzała w głąb lasu, który wyrastał tuż za wioską. Drzewa wciąż wydawały jej się imponująco wysokie.
– Chodź! Będziesz tu stać cały dzień? – zwrócił się w jej kierunku stary grubasek ubrany w wielokolorowe szaty. – Czekają na nas. – Mówił do niej po staroastarsku, lecz z nieznanych powodów doskonale go rozumiała, zupełnie jakby ktoś tłumaczył dla niej każde słowo. – No chodź, szybciej! – ponaglił.
Elia zdrętwiała. Czego ten ktoś ode mnie chce? Przez chwilę pragnęła uciec, lecz odrzuciła tę myśl. Poszła za nim.
Zza jej pleców wyłonił się nagle młody chłopak o krótkich, jasnych włosach.
– Musiałem ją schować – wyszeptał grubasowi. Dopiero wówczas Elia zorientowała się, że mężczyzna cały czas zwracał się do chłopca.
Obaj ruszyli ciągnącą się wzdłuż brzegu ulicą, a Elia z ciekawości udała się za nimi. Przekroczyli próg dziwacznego, niskiego budynku, przed którym tłoczyło się sporo pijanych osób.
Gdy weszła do środka, uderzył ją nagły zapach alkoholu i smród niemytych ciał. Znalazła się we wnętrzu gospody. Zapijaczeni mężczyźni dyskutowali o czymś głośno, zajmując podłużne, drewniane ławy, na środku tlił się nieduży kominek. Na samym końcu pomieszczenia siedział mężczyzna tak zarośnięty, że przypominał małpę. Zawołał coś do jej dwóch towarzyszy, ukazując nieliczne zęby. Tuż obok niego siedział chłopak, który, zważając na uderzające podobieństwo, musiał być jego synem.
Grubas i chłopak usiedli naprzeciwko nich.
Elia z przerażeniem stwierdziła, że w gospodzie znajdują się prawie sami dorośli mężczyźni. Co się stanie, jeśli mnie tu zobaczą? Miała nadzieję, że wciąż jest niezauważalna. Zbliżyła się do stolika. Nikt nawet nie spojrzał w jej kierunku.
– To on zatopił mój statek? – spytał włochaty mężczyzna, wskazując na młodzieńca. – Jesteście mi winni czterdzieści łontów złota. Dwadzieścia za statek, dziesięć za towary, które z nim zatonęły, i dziesięć za ludzi, których straciłem. Pięciu chłopa poszło na dno! – wykrzyczał, waląc pięścią w stół.
– Chłopak jest bez winy – stwierdził grubas. – To był wypadek. Przyzwyczaj się, jeśli chcesz pływać po tych wodach.
– Łajba poszła na dno, więc winny jest ten, kto ją zbudował! Źle zbudowałeś mój statek! – warczał, wskazując na chłopaka.
– Zatopił go aqontus – odezwał się młody budowniczy. – Gdzie tu moja wina?
– To prawda – przytaknął grubas. – Przykro nam z powodu twojej straty, lecz takie rzeczy się zdarzają. Popytaj, jeśli nie wierzysz.
– Bzdury! – wykrzyczał. – Zwalacie winę na jakiegoś wodnego diabła, którego nikt dotąd nie widział! Chcę czterdzieści łontów złota odszkodowania. Jeśli nie zapłacicie, ja i mój syn zedrzemy z was skórę! Potwór z jeziora, też mi coś – zakpił.
– Od kiedy tu mieszkasz? – spytał chłopak.
Mężczyzna zaczął się zastanawiać. Syn odpowiedział za niego:
– Od roku.
– Ja od urodzenia i znam to miejsce bardzo dobrze. Mówimy wam prawdę. Nic od nas nie dostaniecie.
Kudłaty mężczyzna wyjął nóż, długi i ciemny jak noc, a jego syn mały sztylet. W całej gospodzie nagle zapadła cisza. I wtedy stało się coś dziwnego.
Jasnowłosy chłopak zniknął. W jednej chwili siedział przy ławie, dziwnie opanowany, zważywszy na sytuację, w której się znalazł, a w kolejnej rozpłynął się w powietrzu.
– Co to za sztuczki? – Włochaty mężczyzna wyglądał na przerażonego. Mocniej zacisnął dłoń na trzonku noża.
Niespodziewanie chłopiec znów się pojawił. Stał, a ręku trzymał małą kuszę. Noże obu mężczyzn nagle wydały się śmiesznie małe.
– Opuście broń i odejdźcie – zażądał, mierząc w starszego z nich.
W gospodzie było tak cicho, że Elia słyszała brzęczenie owada w odległej części sali. Cała czwórka na chwilę znieruchomiała. W końcu młodszy z nich zrobił gest, jakby chciał odłożyć broń, i wykonał nagły zamach. Chłopiec, który cały czas celował w jego ojca, strzelił, a po chwili ponownie zniknął. Sztylet przeciął powietrze.
Stary, kudłaty mężczyzna padł na podłogę. Z jego piersi sterczał bełt.
– Czary! – wykrzyczał jego syn. Rzucił broń na podłogę i uciekł z gospody.
Grubas westchnął ciężko.
– Trzeba to będzie wytłumaczyć – stwierdził, spoglądając na pozostałych gości gospody. Wszyscy w milczącym podziwie obserwowali chłopaka.
Gospoda zniknęła. Elia stała teraz pośrodku skromnego ogrodu, który rósł przed dużym, drewnianym budynkiem. Rozciągał się stąd widok na jezioro. Był środek nocy. Na niebie rogalik księżyca nieśmiało przebijał się przez chmury. Jego blask delikatnie oświetlał drogę, gdy Elia kroczyła wśród roślinności ku miejscu, gdzie stały ludzkie sylwetki.
Zauważyła chłopca z gospody, a także starego, łysego mężczyznę siedzącego na zdobionym krześle. Jego łysą czaszkę pokrywały tatuaże przedstawiające pokręcone napisy, niemożliwe do odczytania w tych ciemnościach. Obok niego stało kilku wojowników ubranych w skórzane, nabijane ćwiekami zbroje, każdy uzbrojony we włócznię. Otaczali starca, więc Elia domyśliła się, że jest on kimś w rodzaju wodza.
– …i dlatego byliśmy zmuszeni zabić starszego. Młodszego oszczędziliśmy, gdyż się poddał.
– Sami są sobie winni – stwierdził łysy lord. – Każę wygnać tego młodego.
– Być może pojął… – odparł młodzieniec.
– Nie – przerwał władca. – Każę go wygnać. Jak się nazywasz chłopcze?
– Krisof, panie.
Krisof. To imię brzmiało dziwnie znajomo. Próbowała sobie przypomnieć, skąd je zna. Dzień, w którym wyruszyliśmy do Pierwszej Osady. Estela przeczytała listy Jeremiasza Hodsa. Tam padło to imię. Nie pamiętała jednak, w jakim kontekście. Wówczas była z nami Asper, a Estela wciąż widziała. Myśl o tym sprawiła, że Elia posmutniała.
– Krisof – władca trawił jego imię. – Słyszałem o tobie. Podobno jesteś znakomitym strzelcem.
– Nieskromnie przyznam, że tak, panie.
– Dlaczego więc zostałeś budowniczym, a nie myśliwym?
– Wielu wspaniałych myśliwych zamieszkuje Północny Lazur, lecz niewielu jest tu ludzi nadających się do planowania budowli czy statków.
– Mądre słowa – przyznał władca.
Gdy wydawało się, że rozmowa właśnie dobiegła końca, chłopiec, wyraźnie stremowany, podszedł bliżej wodza i uklęknął.
– Panie, chciałbym na pewien czas opuścić Północny Lazur. Pragnę udać się na południe i poszukać dla nas pomocy.
Stary władca nie był zadowolony z tego pomysłu. Westchnął pogardliwie.
– Wielu próbowało, lecz wszyscy zginęli. Dlaczego sądzisz, że tobie się uda?
– Mam pewne… zdolności – stwierdził nieśmiało.
– Tak, o tym też słyszałem.
– Jestem sierotą, więc zemsta nie dosięgnie nikogo oprócz mnie – przekonywał.
Władca zadumał się na chwilę, po czym rzekł:
– Chcesz, to próbuj, choć uważam, że zginiesz marnie. Jeśli jednak ci się uda, Północny Lazur nigdy nie zapomni twego imienia. Będziemy je sławić w pieśniach po kres dni.
W tej scenie było coś niezwykłego. Elia nie rozumiała, co takiego chce zrobić ten człowiek, lecz mimo to była pod wrażeniem jego odwagi.
Chłopiec skłonił się i odszedł, a blady blask księżyca odbijał się w jego oczach.
Świat po raz kolejny się zmienił. Elia stała teraz na szczycie potężnego wzniesienia, a cały las leżał u jej stóp. Ujrzała jeźdźca, który galopem mknął między drzewami. To on – pomyślała z radością. Wschodzące słońce znajdowało się za jej plecami, więc zmierzał na południe. Jedzie tam, by zrobić coś odważnego.
Za plecami mężczyzny dostrzegła kształt – białą, rozmazaną plamę, która mknęła z niezwykłą szybkością.
Elia krzyknęła. To był stwór z lasu, ten, który ją okaleczył. Zaraz go dogoni – pomyślała z przerażeniem. Gdy potwór znalazł się bardzo blisko jeźdźca, niemal na wyciągnięcie łapy, ten po prostu zniknął.
Przeniósł się do innej rzeczywistości, bliźniaczego świata, który wydawał się niczym nie różnić od poprzedniego. Elia przeniosła się razem z nim. Biały stwór również, lecz nim to zrobił, Krisof zdążył odbić w prawo, powiększając dzielący ich dystans.
Elia zaczęła biec wzdłuż wzniesienia, by nie stracić go z pola widzenia. Teraz to biała bestia zniknęła. Nie było jej przez krótką chwilę, po czym pojawiła się w innym miejscu, przecinając drogę Kristofa. On jednak zdołał zrobić kolejny unik, przenosząc się w inną rzeczywistość. A może w tę samą co poprzednio?
Elia biegła ile sił w nogach, obserwując te niezwykłe zmagania. Niewiele z tego rozumiała, lecz widocznie jeździec radził sobie znakomicie. Wciąż przenosząc się z jednego świata do drugiego, umykał bestii, rozwścieczał ją, bawił się z nią. Gdyby Elia mogła, uściskałaby go za te niezwykłe manewry.
W końcu stworzenie dało za wygraną, usiadło wśród drzew i zawyło przerażająco, odprowadzając wzrokiem rozpędzonego konia. Chłopca przeszył dreszcz, a następnie zaczął się trząść, jakby utracił kontrolę nad ciałem. W ostatniej chwili przytrzymał się wierzchowca, unikając upadku. Szybko odzyskał opanowanie, wyprostował się w siodle i pognał na południe, znikając Elii z oczu.
Rzeczywistość rozpłynęła się po raz kolejny. Elia stała teraz w samym środku niedużej osady. Pierwszą rzeczą, którą zobaczyła, była drewniana wieża, tak wysoka, że wyrastała ponad otaczające wioskę drzewa. Na jej tle pozostałe domostwa wydawały się proste i ubogie. Były to małe drewniane chatki o strzelistych dachach i małych oknach. Na tyłach niektórych z nich Elia dostrzegła zagrody, w których trzymano zwierzęta. Koło dziewczynki przebiegła grupka dzieci zmierzających w stronę jednego z domostw, przed którym wędzono ryby i mięso. Stara kobieta częstowała maluchy, szepcząc coś niezrozumiale.
Całe to miejsce wydawało jej się znajome. Przyglądała się przez chwilę okolicy, a gdy dotarło do niej, gdzie się znajduje, otwarła usta z wrażenia. Była w Pierwszej Osadzie w czasach jej świetności!
Usiadła na ziemi i obserwowała nieświadomych jej obecności legendarnych osadników. Są tacy zwyczajni. Chodzą, rozmawiają, śmieją się, pracują.
Nagle jej uwagę przykuł mężczyzna, który niczym duch wyłonił się z lasu. Nigdy nie widziała tak niezwykłego człowieka. Był wysoki i silny, ubrany w błyszczącą skórę, która wyglądała, jakby przed chwilą została zdarta ze zwierzęcia. Na plecach nosił łuk, a w ręce trzymał dzidę. Myśliwy udał się w kierunku jednego z domostw, poruszając się zwinnie niczym leśne zwierzę, a zaciekawiona Elia podążyła za nim.
Wnętrze domu było ciemne, ciasne i surowe. Kamienny piec zajmował sporą cześć największej izby, a obok niego stało mnóstwo pokrytych słomą łóżek. Pod oknami znajdowała się długa, drewniana ława, suto zastawiona potrawami. Siedziała na niej gromadka dzieci, z których najstarsze mogło mieć co najwyżej osiem lat. Widząc mężczyznę, wszystkie latorośle wstały i przybiegły się przywitać.
Tylko jedna osoba nie podzielała ich entuzjazmu – kobieta stojąca w rogu domu. Elia domyśliła się, że jest to żona myśliwego i matka tych wszystkich dzieci.
– Nie byłeś tam, prawda? – spytała. – Skoro żyjesz, to znaczy, że wciąż tam nie dotarłeś.
– Planuję wyruszyć jutro – odpowiedział jej mąż.
– Widzicie dzieci, ojciec pójdzie tam jutro. I już nie wróci – stwierdziła zrozpaczonym głosem. – Zostaw go w spokoju, wtedy nic nam nie zrobi! Co powiedział twój brat?
– Gdybym to ja zakazał bratu ubić tego stwora, też by mnie nie posłuchał. Muszę to zrobić, nikt inny temu nie podoła.
– Jesteś kurewsko skromny – stwierdziła rozgoryczona.
Najstarsze z dzieci, chłopiec wyglądający jak miniaturka swego ojca, wpatrywał się w niego w milczeniu. Myśliwy zwrócił się do niego:
– Greo, jutro wrócę tu z białą skórą, obiecuję. Gdyby jednak tak się nie stało, zaopiekujesz się mamą. Staniesz się głową rodziny.
Greo wpatrywał się w ojca wielkimi, ciemnymi oczami i nieśmiało skinął głową.
Obraz rodziny zniknął Elii sprzed oczu. Przeniosła się teraz w inną cześć lasu, gdzie ujrzała płaczącego mężczyznę. Przez chwilę była pewna, że jest to myśliwy, który zawiódł swych krewnych podczas planowanego polowania. Gdy podeszła kilka kroków, zorientowała się, że to zupełnie inna osoba. Nie podobało jej się to. Chciała się dowiedzieć, jak skończyła się poprzednia historia. Czy tamten pan wrócił z miejsca, do którego się wybierał? – zastanawiała się. Miała przeczucie, że nie.
Mężczyzna łkał nieprzerwanie, obejmując drzewo. Ale dziwny widok – pomyślała. Był nieco starszy niż myśliwy i potężniej zbudowany. Jego ubiór wydał się dziewczynce bardziej współczesny. Przypatrzyła się zarośniętej twarzy. Znam go – pomyślała nagle. Nie wiem skąd, ale znam.
Za jego placami dostrzegła rozłożone namioty, między którymi leżało mnóstwo porozrzucanych klamotów. Wokół obozu straszyły kikuty drzew. Drwal – domyśliła się. Ale sam? Elia wiedziała, że drwale pracują w grupach. Gdzie pozostali?
Pośrodku wykarczowanego obozu wznosiły się drzewa, które zdawały się nie pasować do reszty lasu. Jakby ktoś posadził je poprzedniego dnia.
– Panie Hart – usłyszała męski głos. Odwróciła się i zobaczyła Sawiona Dorema. Stał pośród sosen ubrany w stary, elegancki ubiór, jakie Elia widywała nieraz na starych fotografiach.
Fotografia. Zdawało jej się, że widziała kiedyś płaczącego mężczyznę na jakimś zdjęciu
Drwal zerwał się na równe nogi.
– Ty! – wykrzyczał do Dorema. – Nie podchodź do mnie, demonie!
Demonie? Pan Sawion zawsze wydawał jej się grzeczny i sympatyczny. Dlaczego on go tak nazywa?
– Nic pan tu nie poradzi – powiedział sąsiad Elii. – Proszę iść za mną, zaprowadzę pana w pewne miejsce.
Drwal się zawahał, a Sawion Dorem wykorzystał to i zbliżył się kilka kroków.
– Nie podchodź – wysyczał płaczący człowiek, a potem zerwał się do biegu. Sawion pobiegł za nim, podobnie jak dziewczynka.
Drwal stanął nad brzegiem rzeki, jakby gotował się do skoku.
– Oddam się nurtowi! – zawołał. – Odczaruj ich, błagam.
– Proszę odejść od wody. Pójdzie pan ze mną w pewne miejsce – nalegał Sawion.
– Nie. Nie ruszę się stąd, demonie.
Elia spojrzała na pana Dorema i na chwilę zatrzymało jej się serce. Na jego twarzy odmalował się taki ból i smutek, jakiego nie widziała w całym swym życiu. Padł na kolana.
– Proszę! – zawołał. – Niech pan ze mną pójdzie, a oni powrócą. Musi pan tylko… musi – nie potrafił się wysłowić, co było do niego niepodobne.
– Nigdzie z tobą nie pójdę, demonie. Oddam się nurtowi, tak jak się umawialiśmy, a oni mają wrócić do życia! – Drwal wszedł do rzeki po kolana.
O kim on mówi? O czym obaj mówią?
Sawion Dorem spoglądał na rozmówcę potwornie smutnymi oczami. Był zdruzgotany.
– Har Aliton – wycedził przez zaciśnięte zęby, zaciskając pięści ze złości.
– Kto to jest Har Aliton? – spytał Hart.
– Na razie nikt. Niech pan zapamięta to nazwisko.
Mężczyzna wszedł głębiej do rzeki, a silny, płynący ku południu nurt porwał jego ciało.
Nagle zieleń zamieniła się w biel. Elia znalazła się w znajomym miejscu, tuż przy drodze astarnorckiej. Cały świat pokrywała gruba warstwa śniegu. Środek zimy. Nie czuła jednak mrozu.
Czekała przez chwile, zastanawiając się, co począć. Czy powinnam iść do domu? Wyobraziła sobie, jaką radość sprawi Kaiowi i rodzicom, gdy wróci do nich o własnych siłach. Jest zima, ale która? Czy to, co dopiero nastąpi? Jeśli tak, to czy martwili się, że tak długo mnie nie było? A może to któraś z przeszłych zim? – zlękła się. Co jeśli w moim domu mieszka inna Elia i rodzice mnie nie zechcą? Wtedy pojadę do Kaia, do stolicy, on mi uwierzy.
Ruszyła w kierunku domu. W wędrówce przeszkadzał jej nie tylko śnieg, lecz również mgła, która wydawała się gęstnieć z każdą chwilą. Elia uparcie brnęła przed siebie, przecinając wszechobecną biel.
Z mgły wyłoniła się biegnąca ludzka sylwetka.
Kai! – ucieszyła się. A więc to przyszła zima, ta, która dopiero nastąpi, inaczej by go tu nie było. Tuż za nim pojawiła się kolejna osoba. Artur! Obaj biegli przez śnieg, nie zważając na jego głębokość. Bawią się, a Artur się uśmiecha – zorientowała się. Bardzo ucieszyło ją, że chłopak otrząsnął się po śmierci Asper.
Gdy jednak przebiegł koło niej, Elia zamarła z przerażenia. Jego uśmiech był narysowany. Chłopiec nosił na twarzy papierową maskę, przedstawiającą szyderczo uśmiechnięte usta. A w ręku trzymał nóż.
– Kai! – zawołała z całych sił, lecz brat jej nie słyszał. Uciekał przed Arturem, brnął przez śnieg, walczył o życie. Elia starała się pobiec za nimi, lecz obie sylwetki zniknęły we mgle.
A potem zobaczyła jasne, przebijające biel światło i usłyszała hałas, dziwny, zniekształcony i bardzo niepokojący.
Czy Kai zginął? Zatkała usta, by nie krzyknąć. Znów leżała w swoim łóżku, bezpiecznie ukryta pod kołdrą. Próbowała poruszyć nogą, lecz bez skutku. Zamknęła ze złością czerwoną książkę i zaczęła się zastanawiać.
Czy rzeczy, które widziałam, były prawdziwe? Miała ku temu wątpliwości. Artur nigdy by nie skrzywdził mojego brata, są najlepszymi przyjaciółmi. Być może to tylko zwykłe sceny, nieprawdziwe jak bajki.
Za oknem wciąż padał deszcz. Elia próbowała usnąć.
– Zapowiadają ochłodzenie i opady śniegu – głos mamy dobiegający z sąsiedniego pokoju, wywołał u Elii dreszcz przerażenia.
A rano dokładnie spisała wszystko, co widziała, gdyż tak jej nakazał śmieszny, brodaty pan ze snu.
Rozdział 19
Kłusownictwo
Lekarz, który jako pierwszy zbadał Estelę, młody, pulchny okulista, przez długi czas nie potrafił wydusić z siebie słowa.
Mężczyzna przyjmował w prywatnym gabinecie mieszczącym się w renomowanej porastryjskiej klinice. To właśnie tam udał się Rost dzień po wypadku córki.
– Prawdę mówiąc, po raz pierwszy spotkałem się z takim przypadkiem. W obu gałkach brakuje siatkówki. Nie potrafię tego wytłumaczyć. Niemożliwe, by był to wynik urazu mechanicznego.
Obiecał skonsultować się ze swym wykładowcą z czasów studiów, wybitnym profesorem, którego zachwalał jako najlepszego okulistę w całej Astarii.
Było to niemal dwa tygodnie temu. Dziś obaj lekarze siedzieli przed Rostem i Estelą, gorączkując się nad wydaniem diagnozy.
Profesor, starszy mężczyzna o białych jak śnieg włosach, był wyraźnie zaniepokojony.
– Siatkówka nie może, tak po prostu zniknąć – stwierdził, przypatrując się dziwnie Rostowi. – To kilkuwarstwowa błona, o skomplikowanej budowie. Nie mówiąc już o tym, że reszta oka jest nienaruszona.
Czy podejrzewa, że kłamiemy? Że robimy sobie żarty?
– Nie potrafię powiedzieć, co było tego przyczyną – kontynuował. – Pana córkę możemy wpisać na listę oczekujących na przeszczep, lecz ten przypadek jest tak nietypowy, że nie mogę zagwarantować, jak przebiegnie zabieg.
– Zróbcie to – rozkazał Rost.
Estela nie odzywała się ani słowem. Usłyszawszy o przeszczepie, pokręciła głową, jakby wiedziała coś, czego nie domyślali się lekarze.
Gdy wracali do domu, tuż przed wjazdem do wioski Rost ujrzał postać kroczącą przez las – ciemną, chudą, przypominającą leśnego ducha nawiedzającego okoliczne tereny.
Dopiero po chwili rozpoznał tożsamość spacerowicza.
– Bernart – odezwał się do córki pełnym urazu głosem.
– Co Bernart?
– Wraca lasem. Był u Alwena.
– I?
– To kpina w żywe oczy. Nie rozumiem. Alwen to kryminalista bez krzty honoru, a Bernart go odwiedza i wspiera. A ten pomysł z przeprowadzką? Wyszedłem na durnia.
– Straszne są twoje problemy, tato – odparła sarkastycznie Estela. Zawstydzony Rost uznał, że dziewczyna ma do tego pełne prawo.
W ostatnim czasie z jego córki odpłynęło całe życie. Dni spędzała samotnie w swoim pokoju, rzadko wychodziła z domu. Kai, Elia i Artur często ją odwiedzali, lecz gdy chciał to zrobić Marc, nie wpuściła go do pokoju. Wójt próbował z nią o tym porozmawiać, lecz zawsze zamykała się w sobie. Wówczas postanowił wydusić prawdę od chłopaka, lecz w nocy przyśnił mu się Har Aliton. Przodek przekonał go, że młody Wolron jest bez winy. Zapewniał także, że jego rodzina przeżywa własne tragedie i nie powinien go w tej chwili nachodzić.
Po obiedzie, gdy Estela zamknęła się w swoim pokoju, wójt poszedł porozmawiać z Trosenem Alwenem. Suzan Orchid miała wprowadzić się do Grenie już za trzy dni i Rost wiedział, że musi zrobić wszystko, by mężczyzna do tego czasu wyniósł się z chatki.
Już z daleka dostrzegł drewniany płot, który otaczał budynek. Trosen musiał go postawić przed kilkoma dniami. Naprzeciwko drzwi rudery znajdowała się furtka. Czy powiesił na niej tabliczkę ze swoim nazwiskiem? Pomijając ogrodzenie, ponure gospodarstwo nie zmieniło się od czasu, gdy wyprowadzili się z niego ostatni drwale.
Podszedł do furtki i zapukał w deskę.
Alwena nie było w domu, pojawiła się za to jego żona, Kaite. Na rękach trzymała rocznego synka, który wpatrywał się na Rosta niebieskimi oczami, uśmiechając się słodko.
– Czemu nas nachodzisz! – kobieta krzyknęła tak głośno, że Rost miał ochotę uciec. Muszę się uspokoić. Muszę być odważny.
Chłopczyk wciąż się do niego uśmiechał.
– Dlaczego… dlaczego tutaj? – wydukał. – Czemu po prostu nie wyjedziecie?
– Wygnałeś nas z wioski, a teraz chcesz nas przepędzić z tej rudery? Zostaniemy, choćby tobie na złość.
– Wygnałem tylko Trosena, wy mogliście zostać – zaczął się tłumaczyć, lecz widząc wyraz twarzy kobiety, zmienił temat. – Za trzy dni wprowadza się…
– Wiem, kto się wprowadza. A ty wiedz, że Trosen się do niej nie zbliży.
Chłopczyk nieprzerwanie śmiał się do niego. A może z niego? Nie potrafię, niech już tu zostaną.
– Twój mąż nie ma prawa pojawić się wiosce. Jeśli to zrobi, zawiadomimy policję – poinformował ją i odszedł od furtki.
– Rost! – zawołała, gdy znalazł się pomiędzy drzewami.
– Tak?
– Czy ty nie widzisz, że robisz źle? – spytała i, nie czekając na odpowiedź, odeszła w kierunku domu. Chłopczyk pomachał wójtowi na pożegnanie.
Po powrocie udał się na piętro, do córki. Estela spała, więc wykorzystał okazję i wymknął się z Lydią do astarnockiego kina. Spędzili razem bardzo miły czas. Przez chwilę zdołał nawet zapomnieć o ostatnim nieszczęściu.
Gdy w bardzo dobrych nastrojach wrócili do domu, Estela siedziała w salonie, wpatrując się w nich niewidzącymi oczami.
Poczuł straszne wyrzuty sumienia, a Lydia stanęła w progu, nie wiedząc, jak się zachować.
– Cieszę się, że jesteście szczęśliwi – powiedziała dziewczyna, wyczuwając ich skrępowanie. – Opowiecie mi film? Bardzo je lubię.
Wieczór był niemal udany. Gdyby nie ten wypadek, byłbym teraz najszczęśliwszą osobą na świecie – stwierdził, zasypiając w ramionach Lydii.
We śnie wybrał się na wizytę do okulisty. Szedł ciemnym, cichym lasem, a każdy jego krok odbijał się niepokojącym echem. Gabinet mieścił się w chatce Szwendacza. Szwendacza? A może powinienem ją nazywać chatką Alwena? Nie był zaskoczony, widząc, kto przyjmował dziś pacjentów. Har Aliton. Jego przodek lubił bawić się formą i nawiązywać treścią snów do aktualnych wydarzeń z życia Rosta.
– Proszę, siadaj, wnusiu – zaprosił go do drewnianego stołu. Na ścianach, oświetlane bladym, tańczącym blaskiem świecy, wisiały zdjęcia założycieli oraz członków rodziny Alitonów. Całe wnętrze robiło przerażające wrażenie. Szwendacz mordował tu ludzi. Rost starał się nie wpatrywać w ciemne zakamarki, gdyż bał się ujrzeć ludzkie zwłoki.
Utkwił wzrok w fotografii, która wydawała mu się wyjątkowo tajemnicza. Przedstawiała postać ukrytą w cieniu. To ktoś z mojej rodziny. Przerażająca osoba.
– Pacjent numer pięć. Rost Aliton – wycedził Har. Ubrany był jak zawsze w piękny frak, lecz tym razem naciągnął na niego biały fartuch. – Diagnoza. Niby patrzy, ale nic nie widzi. Zalecam korekcję.
– Nie rozumiem.
Na twarzy przodka tańczyły cienie, ulotne kształty, które zdawały się coś znaczyć, lecz Rost nie potrafił tego wychwycić.
– Co stało się mojej wnuczce? – zapytał z przejęciem Har Aliton.
– Wypadek. Oślepła.
– Wypadek, tak? A może celowe działanie? Kto chciałby skrzywdzić taką słodką istotę? A może ten ktoś, okaleczając twoją córkę, chciał skrzywdzić ciebie?
– Trosen Alwen?
– Tak, ale prawda sięga głębiej. – Har rozsiadł się wygodnie na drewnianym krześle. – Trosen być może to wymyślił, ale twoją córkę oślepił ktoś inny. Jego najlepszy przyjaciel. Bernart.
Rost ponownie spojrzał na mroczne zdjęcie. Dostrzegł, że przedstawia oblicze Bernarta – chudą twarz, łysą głowa i niebieskie oczy spoglądające na niego z nienawiścią.
– Jest moim dalekim kuzynem, twoim praprawnukiem, podobnie jak ja. Dlaczego miałby to zrobić?
Har Aliton skrył twarz w dłoniach.
– Jelenie z pobliskiego lasu są bystrzejsze od ciebie – wycedził przez palce. – Oni chcą cię zniszczyć! Widziałeś, jak Bernart szedł popołudniu do Alwena? Tam razem spiskują. Alewn, Bernart i oczywiście Onelia Slant. Cała trójka to twoi wrogowie. – Przerwał na chwilę, dając wnukowi czas na zrozumienie. – Wiesz, w jaki sposób Estela straciła wzrok? Bernart podał jej jakiś wywar, nie wiem, jaki, i napój ten spowodował u niej ślepotę. Stało się to w Astarnort, w Urzędzie Miasta. Twój kuzyn ostatnio często tam jeździł.
– Nie wierzę w to.
– Wiesz, dlaczego to Bernart jest wyznaczony do brudnej roboty? Dlatego że zdycha na raka. Niedługo umrze i nie ma nic do stracenia. Nim jednak nowotwór wykończy jego, on wykończy ciebie. Cała trójka pragnie cię zniszczyć. Ciebie, Estelę i Suzan, gdy tylko się tu zjawi. Trosen to kryminalista, który chce tu zaprowadzić własne rządy. Stoisz mu na drodze, Rost. Motywacja pozostałych jest trudniejsza do odgadnięcia, lecz nie niemożliwa. Pozostawiam to tobie.
– Nie wierzę, że Bernart to zrobił.
– Czy kiedykolwiek cię okłamałem?! – zagrzmiał zirytowany. – Zawsze jestem szczery. Nie jesteś zbyt mądry, to ci to powiedziałem. Jesteś szpetny jak pryszczate dupsko, i właśnie ci to mówię. Alwen i jego pomagierzy chcą cię zniszczyć? A więc to najszczersza prawda! Powiedz, czy kiedykolwiek ci źle doradziłem? Czasami jestem dla ciebie nieprzyjemny, jak wtedy, gdy chciałeś zrobić z miejsca pochówku park rozrywki, ale troszczę się o ciebie i o moją wnuczkę. Jeśli mi nie wierzysz, to złap Bernarta w sidła i go wypytaj.
– W jaki sposób?
– Zabaw się w kłusownika. Dosłownie. W piwnicy, w jednej ze starych skrzyń znajdziesz mój stary potrzask. Jest tak skonstruowany, że nie można się z niego uwolnić. Przed laty nie zawsze polowało się w humanitarny sposób. Zastaw pułapkę w miejscu, gdzie przechadza się Bernart, a ja sprawię, że wybierze odpowiednią ścieżkę. Trzeba działać, Rost, to my musimy wykonać kolejny ruch! – Przodek wpatrywał się w niego w milczeniu. – Następny, proszę! – zawołał i wyprosił Rosta za drzwi.
Dzień później wójt zadał Esteli kilka pytań. Bernard przed wypadkiem rzeczywiście często przyjeżdżał do Urzędu Miasta Astarnort. Spotykał się z Antove’em. Dziewczyna podsłuchała fragment rozmowy. Mieli podobno załatwiać „jakąś sprawę”, rozmawiali też o rencie, którą wkrótce trzeba będzie zacząć wypłacać. Rost wysłuchiwał tego zszokowany. Antove też jest w to zamieszany. Powinienem był się tego spodziewać. Niepewnym krokiem wyszedł z salonu.
Piwnica skrywała przeróżne skarby pięciu pokoleń Alitonów. Skrzynie zajmowały jedną ze ścian, aż po sam sufit. Rost mógłby przysiąc, że przed laty dokładnie przejrzał ich zawartość podczas porządków. Coś mogło mi umknąć. Ale sidła? Tu nie było żadnych sideł.
Jedna skrzynia kryła same ubrania, kolejna stare naczynia, a jeszcze inna rozłożony na części zabytkowy rower. Odnalazł swoją kolekcję z czasów studiów, na którą składały się kolczugi, hełmy, miecze i inne bronie. Ich wykonanie pozostawiało wiele do życzenia, ale za to cena była swego czasu bardzo atrakcyjna. Z sentymentu postawił tę skrzynię w innym miejscu.
Odnalazł też obraz, który przedstawiał słoneczny dzień w jakiejś nadmorskiej, południowej wiosce. Autor umieścił na płótnie promenadę, którą przechadzali się uśmiechnięci ludzie. W tle można było dostrzec kilka małych, białych domków o płaskich dachach i fragment linii brzegowej kończący się sylwetką odległej latarni morskiej. Morze było niespokojne, fale biły o brzegi, pieniąc się wściekle.
Obraz ten wisiał kiedyś w salonie.
Przypomniał sobie scenę z dzieciństwa. Wpatrywał się w to dzieło, a ojciec coś powiedział. Coś o Harze Alitonie. Nie potrafił sobie przypomnieć tych słów. Czy to teraz ważne? Miał dziwne wrażenie, że tak.
Rost spoglądał w obraz jak zahipnotyzowany. W wodzie jest człowiek – zdał sobie sprawę. Dziwne. Nigdy go nie zauważyłem. Ciemna plama w kształcie ludzkiej sylwetki nie dawała mu spokoju. Topielec? Nie, bardziej rozbitek. Chyba płynie do brzegu. A może to wcale nie jest człowiek? Może to tylko cień na wodzie, chwilowe ułożenie fal.
Wyniósł obraz z piwnicy i postawił w salonie.
Po długich poszukiwaniach w końcu odnalazł sidła. Choć stare, wciąż wydawały się ostre. Nie wiedział, czy stalowe zęby pokryte są rdzą czy zaschniętą krwią.
Co ja robię? A jeśli on się wykrwawi? Co wtedy? – Wiedział co. Wówczas nie skrzywdzi już więcej mojej córki – odpowiedział sam sobie. Przestraszył się tej myśli.
To nie tak. Nie chcę go przecież zabić. Wypytam go tylko.
Był jeszcze jeden niepokojący problem. Ustawię sidła i co dalej? Będę tam chodził co godzinę i sprawdzał, czy Bernart się złapał? Przydałby się jakiś punkt obserwacyjny. I wtedy przypomniał sobie o pustej posiadłości Alwena – najwyższym budynku w Grenie. Gdybym założył sidła w punkcie widocznym z tego domu, wszystko stałoby się prostsze.
I tak uczynił. Ustawił pułapkę w miejscu, w którym kiedyś wiła się ścieżka prowadząca do chatki drwali. Zarosła przed laty, lecz Bernart wciąż jej używał. Przykrył potrzask gałęziami i udał się do opuszczonego domu. Usiadł przed oknem i czekał. Córce powiedział, że cały dzień będzie pracował w Astarnort, a ona skwitowała to lekceważącym skinieniem.
Dom Alwena miał aż sześć pokoi, kuchnię i dwie łazienki. Oprócz parteru i dwóch pięter, znajdował się tu też malutki strych. Trosen nie miał jednak ochoty tam wchodzić. Człowiek, który mieszkał tu jako pierwszy, sprzedając gminie mieszkanie, pozostawił całe umeblowanie i wójt musiał przyznać, że miał znakomity gust. Suzan się tu spodoba. Zasłużyła na ten dom po tym, co spotkało ją z rąk tego potwora.
Minęła godzina, o której Bernart powinien wrócić z połowu. Czas płyną absurdalnie wolno, jakby ktoś złośliwy spowalniał wskazówki zegarów. Rost zaczął się niecierpliwić, wolałby tu nie spędzać całego tygodnia.
W pokoju, w którym się znajdował, wisiał obraz przedstawiający portret ładnej kobiety. Rost przyjrzał mu się uważnie.
– Ci ludzie są szczęśliwi, bo ich wioskę prowadzi mądry człowiek – usłyszał głos ojca. Znów był dzieckiem i stał w salonie swego domu. – Taki był Har Aliton, mój pradziadek, mądry wójt i dobry człowiek. Rządził uczciwie i nigdy nie zrobiłby nikomu krzywdy.
Rosta ogarnęły nagłe wątpliwości. Podszedł do okna i zatrzymał swój wzrok na domu Efetnów. Stał tam, w obniżenia terenu, niczym zwierzę złapane w pułapkę. Musiał natychmiast dowiedzieć się prawdy.
Tyana Efetn bujała się w swym fotelu, słuchając radia.
– Ładna piosenka – stwierdziła, wsłuchując się w rockowy utwór, który Rostowi wydawał się zwykłym hałasem.
– Znała pani Hara Alitona, prawda? Jaki on był? – spytał.
– Gloria! Podaj nam flaszeczkę! Będziemy rozmawiać o dawnych czasach – zawołała wesoło dziewięćdziesięciolatka, klaszcząc w dłonie. – Ty jesteś Rost Aliton, tak?
– Zgadza się.
– Znałam wielu Alitonów.
– Nie wątpię.
Gloria przyniosła lampki i nalała im trunku, a gdy chciała zabrać butelkę, staruszka się obruszyła. Następnie wypiła duszkiem całe wino, a na jej twarzy pojawił się rumieniec.
– Har to był taki miły człowiek. Ta jego żona była niedobra, ale on był dobry.
– Co znaczy dobry?
– A na przykład mieliśmy w wiosce głupka, to był dzieciak pierwszego Wolrona. Wszyscy się z niego śmiali, lecz nigdy Har. – Pogroziła pomarszczonym palcem. – Zamiast z niego szydzić, jak robili to inni, brał go na kolana i opowiadał bajki. Traktował jak swojego.
Rosta ogarniały coraz większe wątpliwości.
– Opisze mi pani dokładnie jego charakter? Zawsze myślałem, że założyciel był złośliwy i wybuchowy.
– Ależ skąd! To był miły, spokojny człowiek, taki flegmatyczny, można by powiedzieć. Nie był złośliwy. Lubił ludzi. I zwierzęta. Hodował jakieś tam zwierzaki, nie po to, by je zjeść, ale dlatego, że tak je kochał.
Rostowi zaczęły drżeć ręce. Czy możliwe, by człowiek zmienił się po śmierci?
Gloria Efent pojawiła się w pokoju.
– Szedł pan Bernart – zakomunikował matce.
Rost usłyszał, jak bije mu serce.
– O! Bernart to taki miły człowiek – zachwyciła się staruszka. – Czy był w tym urzędzie załatwić mi tę specjalną rentę?
– Nie wiem. Nie rozmawiałam z nim. Minął dom Trastów i poszedł w kierunku lasu – odpowiedziała Gloria.
Rost zerwał się na równie nogi. Pożegnał się bełkotliwie i pobiegł w kierunku miejsca, w którym zastawił pułapkę. Boże, co ja zrobiłem? Serce biło mu jak szalone, gdy starał się odnaleźć wśród drzew ludzką sylwetkę. Nie było to łatwe. Jego kuzyn był chudy jak pień sosny i blady niczym korowina brzozy.
W końcu go zobaczył, jak kroczy niewidoczną ścieżką, gdzie czyhał na niego potrzask.
– Bernart! – wójt zawołał tak głośno, że rozbolało go gardło.
Mężczyzna odwrócił się zaskoczony.
– Witaj, Rost – przywitał się i podrapał po łysej głowie.
Wójt podbiegł zdyszany. Nie wiedział, co ma powiedzieć.
– Odprowadzę cię – wydukał.
– No dobrze – odparł ze szczerym uśmiechem.
To był najdziwniejszy kwadrans w życiu Rosta. Poprowadził Bernarta inna drogą, aż po samą chatkę. Jego krewny pewnie zastanawiał się, co to ma znaczyć, lecz o nic nie pytał. Rozmawiali o głupotach, zupełnie jakby znów mieli po kilkanaście lat. Rost musiał przyznać, że było to sympatyczne doświadczenie. Bernart miał tak radosne usposobienie, że gdyby nie zmiany w wyglądzie, nikt by nie przypuszczał, że ciężko choruje.
Dlaczego wybrał Alwena, skoro to zły człowiek? A może się mylę? Może Alwen popełnił kiedyś błąd, lecz od tamtego czasu się zmienił?
Wstydził się tego, co chciał zrobić.
Odszukanie pułapki okazało się niełatwe. Po pewnym czasie Rost wpadł w panikę. Bał się, że nie odnajdzie sideł, że sam w nie wpadnie lub znajdzie w nich zakleszczoną ofiarę. Jeśli będzie mu sprzyjać mu szczęście, okaże się nią zwierzę.
Martwił się niepotrzebnie. Odnalazł sidła i zatrzasnął je na gałęzi, a następnie dyskretnie wyrzucił do śmieci. Wrócił do domu. Postanowił, że wieczorem zabierze córkę do Lydii.
Tej nocy przyśnił mu się koszmar.
Szedł przez ciemny las, w kierunku chatki, i złapał się we własne sidła. Z zakleszczonej nogi płynęła krew czarna jak bezgwiezdna noc; czuł straszliwy ból.
Har Aliton wyłonił się z lasu niczym kłusownik, doglądający swej ofiary. Nie był zadowolony z obrotu spraw.
– Źle cię oceniłem, Rost – stwierdził. – Uważałem, że jesteś głupi, ale to, co uczyniłeś, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Ty jesteś największym debilem w historii Grenie! A wierz mi, żyli tu nielisi kretyni. Do cholery, wyjaśnij mi, co tym razem zrodziło się w twojej kapuścianej głowie!
– Jesteś kłamcą – stwierdził, patrząc mu w oczy. Noga paliła go żywym ogniem. Ledwo mógł formułować słowa. – Har Aliton był zupełnie innym typem człowieka. Kim jesteś?
– Wiesz, co teraz się stanie? Oni cię zabiją, Rost. Zabiją Suzan. Zabiją Estelę!
– Kim jesteś, że muszę cię słuchać? Podaj swoje imię.
Mężczyzna o wyglądzie jego prapradziadka zaśmiał się w taki sposób, że Rosta przeszył dreszcz.
– Dobrze. Niech tak będzie. Idź własną ścieżką. Powodzenia. Mam jednak ostanie życzenie. To nic wielkiego.
– Mów, ale nie licz, że je spełnię.
– Gdy wprowadzi się Suzan, kup jej kwiat na powitanie. Może być orchidea. Wiesz, taka gra słów.
– Zrobię to. A teraz mnie zostaw.
– Do zobaczenia. Może. Kiedyś.
Odszedł, zostawiając Rosta wykrwawiającego się w sidłach, umierającego w środku ciemnego lasu.
Umówionego dnia Suzan przyjechała małym dostawczym vanem. Rost zdziwił się, że przywiozła tak niewiele rzeczy. Podszedł do niej i wręczył kwiat. Uśmiechnęła się na jego widok.
– Piękny, dziękuję.
– Suzan, na wstępie muszę ci coś wyznać. Trosen Alwen. On… wyprowadził się, ale zamieszkał niedaleko stąd. W lesie. Wciąż tu jest.
Był gotowy na każdą reakcję, włącznie z ucieczką kobiety, co byłoby jego kolejną spektakularną porażką. Ona jednak nie wydawała się przestraszona. Czy właśnie się uśmiechnęła? Rost odrzucił tę myśl. Zaprowadził ją do nowego domu.
Rozdział 20
Bolesna prawda
Z nieba zaczął sypać śnieg – białe płatki tańczyły nieśmiało wśród deszczu jakby zawstydzone, że natura nakazała im odwiedzić Grenie tak wcześnie.
Artur Wolron stał w oknie swego domu, obserwując ten niespodziewany pogodowy spektakl. Oscylująca wokół zera stopni temperatura sprawiała, że spływająca z dachu woda tworzyła długie, ostre sople. Koniec września i już tak zimno. To będzie mroźna zima.
Wuj Viset i Marc kłócili się o coś zawzięcie. Przestańcie, boli mnie głowa. Wuj nazwał jego brata niewdzięcznikiem i wypominał mu wypadek Esteli. Marc zarzucał krewnemu, że w ostatnich dniach całkowicie przestał pracować i całe dnie spędzał na kanapie, oglądając telewizję. Co pewien czas wuj ciskał w Artura pytaniem, starając się wciągnąć go do kłótni. Bez skutku. Czy ma nadzieję, że wezmę jego stronę? Marc również na to liczy. Obaj będą mieć do mnie żal. Nic go to nie obchodziło.
Usiadł przy stole i zaczął bawić się talią kart. Wylosował kilka z nich. Czwórka. Dama. Piątka. Król. Walet. As. Pomieszał je wszystkie i wyrzucił precz.
Wuj i Marc nie przestawali przerzucać się obelgami.
Czy spadający sopel mógłby kogoś zabić? – zastanowił się, spoglądając na okno, za którym zamarzające nacieki zaczęły przypominać kratownicę jakiegoś lodowego więzienia. Może wyproszę ich na zewnątrz, staną pod dachem i przy odrobinie szczęścia będę mieć dziś święty spokój.
Wczorajsza niedziela również nie była dobrym dniem. Marc wymknął się gdzieś z Kaiem, a żaden z nich nie pisnął mu nawet słówka. Bardzo go to zabolało. Wrócili bardzo późno, w podłych nastrojach. Usłyszał tylko fragment rozmowy, którą toczyli przed domem.
– … dlatego, że poszedłeś ze mną. Jeśli się zdecyduję, to za tydzień pójdę sam – powiedział jego brat.
– Jak chcesz – odparł Kai, po czym się pożegnali.
Nie miał pojęcia, co oni kombinują. Dziś w szkole próbował dowiedzieć się prawdy, lecz Kai go zbył. Później nastąpił ciąg potwornie długich, monotonnych lekcji. Podczas jednej z nich Rafn, korzystając z nieobecności nauczyciela, podszedł do okna i ulepił śnieżną kulkę. Wygłosił krótkie przemówienie, w którym zaznaczył, że to pierwszy taki rzut w tym roku i domagał się braw. Gdy pojawiły się pierwsze nieśmiałe oklaski, rzucił śnieżką w Artura. Trafił w Kaia.
Jego przyjaciel wstał, chwycił Rafna za fraki i wsadził mu głowę w ośnieżony parapet. Artur był pewien, że szkolny prześladowca za chwilę otrzyma darmową lekcję latania, lecz Kai miał widocznie dzień dobroci i puścił go po chwili.
Rafn wyżył się na Arturze podczas następnej przerwy. Uderzył go w twarz, a następnie kazał sobie zapłacić trzydzieści astrów miesięcznego haraczu. Chłopiec obiecał, że zbierze tę sumę, choć nie miał pojęcia, jak to zrobi. Całe zachomikowane z pracy u Sqona pieniądze dołożył do pogrzebu Asper.
Marc i wuj przeszli do fazy ciężkich wyzwisk.
Od dnia śmierci siostry coś się w nim zmieniło. Czasem dopadała go dziwna znieczulica, innym razem czuł takie emocje, że o mało nie rozsadziło go od środka. Rost nie potrafił tego wyjaśnić. Na niektóre sprawy zaczął patrzeć zupełnie inaczej. Odczuwał rzeczy, których nie czuł wcześniej. Łapał się na tym, że posiada wiedzę, której mieć nie powinien.
Przypominało to historię, którą kiedyś opowiedział mu ojciec. W rodzinie Trastów – był to liczny klan zamieszkujący ulicę Estrova – zachorowała przed laty kobieta. Artur nie pamiętał jej imienia. Pewnie siostra lub ciotka pani Kolii. Kobiecie, jako jednej z pierwszych osób w całej Astarii, przeszczepiono serce. Wróciła do zdrowia. I zmieniła się nie do poznania. Zaczęła jadać rzeczy, których wcześniej nie lubiła, słuchać muzyki, której wcześniej nie słuchała, wstawać wcześnie rano, choć zawsze lubiła sobie pospać.
Zaintrygowana, odszukała informacje o życiu dawcy. Było tak, jak się spodziewała. Serce przekazało jej osobowość tego człowieka.
Artur czuł się podobnie jak tamta kobieta. Wiedział, że nie jest taki jak dawniej. A może to tylko złudzenie, szok po śmierci Asper.
Marc przerwał kłótnie i zaczął gotowić się do wyjścia.
– Artur, wrócę późno – rzucił.
Po chwili wymknął się też wuj Viset. Chłopak został sam w domu.
Włożył kurtkę, zamknął drzwi i wyszedł na ulicę Pierwszych Osadników. Zastanawiał się, czy pozostali wzięli swoje klucze, lecz po namyśle, doszedł do wniosku, że nic go to nie obchodzi.
Ulicę pokrywała cienka warstwa śniegu. Większe partie bieli dostrzegł na dachach domów Oxów, Quartów i Lydii. Przemknął obok nich w kierunku posiadłości Alitonów, mijając zapijaczonego Holbesa, który stał pod sklepem, nie przejmując się śnieżycą.
Estela musiała być sama, gdyż osobiście otworzyła mu drzwi. Artur zaproponował, że przytrzyma ją za rękę w drodze na piętro.
– Co u ciebie? – spytał, gdy dziewczyna usiadła na łóżku.
– Beznadziejnie. A u ciebie?
– Nie lepiej.
W pokoju było ciemno, duszno i panował okropny bałagan. Stojące na parapecie radio rzępoliło radośnie, wydawało się, że jest w nim więcej życia niż w nich obojgu.
– Myślisz, że to wszystko spotyka nas z jakiegoś powodu? – spytała dziewczyna. – Jest w tym jakiś wyższy cel?
Artur dziękował za muzykę, która uchroniła ich od niezręcznej ciszy. Bardzo się denerwował.
– Cel? Cel jest, taki żeby mnie wykończyć. Najpierw zabrano mi rodziców. Mój jedyny przyjaciel wyjechał setki kilometrów. Największy psychol w szkole wybrał mnie na swoją ulubioną ofiarę, dlatego że pochodzę ze wsi. Moją siostrę zabito z mojej winy. A ciebie spotkała ta tragedia. – Gdy wszystkie słowa wypłynęły z jego ust, zaczerpnął głęboki oddech.
Estela zaczęła płakać. Chłopiec zbliżył się do niej. Wiedział, że teraz każde słowo będzie przychodzić mu z trudem.
– Wiesz, mi wcale nie przeszkadza, że nie widzisz. Mógłbym się tobą zaopiekować, gdybyś się zgodziła… ja… chciałbym być przy tobie.
Estela nie odzywała się przez chwilę. Radio zaczęło grać kolejną wesołą piosenkę.
– Nie zrozum mnie źle. W tej chwili nie mam ochoty na nic. Artur, ja nawet obiad muszę w siebie wmuszać. Ja… zrozum.
Zrozumiał. Ile jeszcze takich momentów czeka mnie w życiu?
Wrócił do mieszkania całkiem rozbity. Poszedł do pokoju, w którym spędził całe dzieciństwo. To w nim Asper budziła go, gdy razem wybierali się do szkoły. To tutaj wieczorami grali i bawili się z Marcem. To na tym łóżku Asper pisała w swym różowym pamiętniku. Artur i Marc nie mieli prawa do niego zaglądać. Jego siostrzyczka chwytała go w swe małe rączki i chowała przed nimi.
Brakowało mu jej tak bardzo, że otworzył szafkę i wyjął pamiętnik. Była to książka, zamykana na symboliczną kłódkę. Z okładki uśmiechał się miś, ściskający wielkie serce. Artur nigdzie nie znalazł klucza, poszedł więc po obcążki i usunął zabezpieczenie.
Asper była bardzo zdolna i nauczyła się pisać w wieku pięciu lat. Jakiś czas później tata kupił jej ten pamiętnik na urodziny. Chłopiec otworzył na pierwszej stronie.
„PAMIĘTNIK ASPER WOLRON” – obwieszczały wielkie, czerwone litery, umieszczone dziecięcym pismem.
Przewrócił na drugą stronę. „Ja i Marc i Artur i tata byliśmy w parku. Tata kupił nam ciastka.” – głosiła notatka z jedenastego lutego 1988 roku.
Artur starał sobie przypomnieć tamten dzień. Bezskutecznie. Wiele razy jeździli z tatą do Astarnort. Wiele razy kupował im ciastka. Zaczął płakać.
Kolejne wpisy dotyczyły przeróżnych, wspaniale małoistotnych spraw. Czytał je wszystkie, mając przed oczami członków rodziny, których utracił.
Doszedł do maja roku 1989 – daty śmierci ojca i aresztowania mamy. Wydarzenie to zaowocowało okresem, w który nie pojawiły się żadne wpisy. W końcu jednak jego siostra postanowiła coś zanotować. Artur przeczytał notatkę i zatkał ręką usta. Zdusił swój krzyk, wgryzając się dłoń. Boże, nie. Niech to nie będzie prawda. Nie, proszę.
Przeczytał kolejny. I jeszcze jeden. Przeczytał je wszystkie. Był to ból tak wielki, jak w dniu śmierci taty. Tak wielki, jak w dniu śmierci siostry.
Boże, jak mogliśmy być aż tak ślepi?
Zaczął się trząść. Za oknem śnieg sypał coraz mocniej. Starożytni Astarzy rozwiązywali nieporozumienia w pojedynku, nie zawsze na śmierć i życie, czasami w zawodach, takich jakby sportowych. Wiesz, jakie musieli mieć wówczas pole do nadużyć? – przypomniał sobie własne słowa. Wiedział już, co zrobi.
Potrzebuję kilku rzeczy. Zabrał się za przygotowania.
Wuj Viset wrócił trzy godziny później. Z jego kurtki kapał roztopiony śnieg, tworząc kałuże na podłodze korytarza. Był w podłym nastroju, co nie ułatwiało Arturowi zadania.
Krewny usiadł przy kuchennym stole i ciężko westchnął.
– Pierdolona zima wykończy nas wszystkich – skwitował, patrząc na zamieć.
– Wuju, uważam, że masz rację co do Marca – powiedział Artur i usiadł naprzeciwko mężczyzny. Postawił na stole dwa kufle wypełnione piwem. Ich widok ucieszył Viseta.
– Nie jestem przekonany, czy powinieneś pić w tym wieku, ale skoro stawiasz, niech ci będzie – stwierdził, po czym pociągnął spory łyk trunku. – Gdyby zobaczyli nas teraz twoi rodzice, pewnie by mnie zatłukli.
– Nie widzą i nie zobaczą – stwierdził gorzko. – A skoro już jesteśmy przy sprawach rodzinnych – zaczął Artur – porozmawiajmy o tym.
Położył pamiętnik Asper na stole tak ostrożnie, jakby były to stuletnie relikwie. Zdezorientowany wuj wlepił wzrok w różową książeczkę.
– Co to jest? – spytał.
– Nie wiesz?
– Nie wiem.
– Pozwól, że ci przeczytam. Pominę kilka stron, gdyż nie chcemy tu przesiedzieć całego dnia, prawda? Zacznijmy od wpisu z dnia piętnastego sierpnia 1989 roku. – Artur otworzył na tej dacie i zaczął czytać: – „Wuj Viset przyszedł do mnie, gdy byliśmy sami w domu. Marc i Artur byli w warsztacie. Bardzo mnie bolało.” – Przerwał, poślinił palec i przełożył na kolejną stronę. – A teraz wpis z dwudziestego trzeciego sierpnia: – „Wuj znów przyszedł do mnie. Powiedział, żebym nikomu nie mówiła, co robimy, inaczej zrobi mi to, co zrobił tacie. Mówił, że to czary.” Jest tego więcej. Czytać dalej?
Wuj Viset siedział w milczeniu, wpatrując się w niego z uśmiechem. Śmieje się. Od śmierci Asper nie uśmiechnąłem się ani razu, choć zawsze byłem radosną osobą. Nigdy już tego nie zrobię. A on się śmieje, tak po prostu.
– Smarkula coś sobie wymyśliła – stwierdził od niechcenia i pociągnął kolejny łyk piwa.
– Ależ oczywiście – Artur wyszczerzył zęby w geście, który mogłoby być szyderczym uśmiechem, gdyby tylko wciąż potrafił się uśmiechać. – Jeden mądry człowiek nauczył mnie, że w sprawach złych ludzi należy postępować w pewien określony sposób. Kwestia tego, co robiłeś mojej siostrze, jest jasna, porozmawiajmy teraz o moich rodzicach.
Wuj Viset się roześmiał. Wie, że jeden z nas nie wyjdzie stąd żywy.
– Dobrze. Powiem, skoroś taki ciekawski. To była ta kobieta. Uratowałem ją z jeziora, a ona obiecała spełnić moje trzy życzenia. Tak się cieszyła, mogąc to zrobić. Mówiła, że ma sentyment do naszej rodziny, choć za cholerę nie wiem, o co jej mogło chodzić. – Pociągnął kolejny łyk.
– Zrobić co?
– Sprzątnęła twojego ojca i wrobiła w to twoją matkę. Dwa życzenia. Trzecie zostawiłem sobie na czarną godzinę. I wiesz, co jest najśmieszniejsze? Próbowałem ją uratować. Asper. Poszedłem nad jezioro i powiedziałem, że ma do nas wrócić, a ta kurwa pierdoliła coś, że życzenia nie mogą dotyczyć przeszłości.
– Chciałeś, by wróciła, żebyś mógł ją dalej gwałcić? To dlatego tak rozpaczałeś po jej śmierci?
– Jesteś bystry jak górski strumień – westchnął wuj, chwycił kufel za ucho i zamachnął nim w głowę Artura. Chłopak uskoczył, kładąc się na ziemię. Viset powstał, by ułamek sekundy później chwiejnie opaść. Był jak upadający kolos, jak skrawek papieru rzucony na wiatr. W ostatniej chwili zdołał przytrzymać się stołu.
– Co mi zrobiłeś?
– Załóżmy, że dwóch ludzi się pojedynkuje. Jeden ma rację, drugi nie. Czy jeśli ten, który ma rację, posunie się do nieczystego zagrania, robi źle? Czy może jest moralnie usprawiedliwiony?
– Co ty pierdolisz?! Skąd ci się wzięło na tę mądrości? Co w ciebie wstąpiło? – Wuj coraz bardziej tracił siły.
– Dosypałem ci coś do piwa. Konkretnie środki, które zostały nam po śmierci taty. Dostrzegasz poetykę mojego postępowania?
Wuj Viset padł na ziemię, a następnie zaczął się czołgać w kierunku drzwi.
– Jaką poetykę? Nie pierdol jak jakiś naukowiec, pomóż mi!
Artur stanął nad swym krewnym. Mógłbym się teraz uśmiechnąć, gdybym wciąż potrafił.
– Idziemy na ulicę? – zapytał, patrząc na czołgającego się wuja. – Chodźmy. Opowiem ludziom, co zrobiłeś, a wtedy będziemy mieć powtórkę ze Szwendacza. Z tym, że ty nie masz sił, by uciec.
Viset dotarł do drzwi wyjściowych, dosięgnął klamki, wpuszczając do mieszkania zimne powietrze, i wypełznął na zewnątrz. Artur szedł tuż za nim, stawiając małe kroki.
– Mam coś dla ciebie, wujku. Prezent. Kto wie, może dziś jest dzień wujka? Południowcy wymyślają takie święta, by podkreślić wspaniałe znaczenie instytucji rodziny.
Wyciągnął nóż, ten sam, którym uwolnił się z węzłów Szwendacza. Jest tępy, ale to dobrze.
Nagle wpadł na znacznie lepszy pomysł. Tuż koło drzwi zwisał długi, ostry sopel. Artur ułamał go w połowie.
Chmury rozstępowały się na niebie, jakby samo słońce chciało zostać świadkiem tej sceny.
Viset pełznął przez śnieg, z każdym ruchem tracąc siły. W końcu, wiedząc, że to koniec, zdecydował się na okrzyk ratunku, lecz wydobył z siebie tylko cichy skrzek. Zawziął się jednak i zdołał przemówić.
– Zdajesz sobie sprawę, że wkrótce spotkam się z Asper? Wiesz, co tam będziemy robić?
– Nie, wujku. – Artur pokiwał głową. – Tam, dokąd się udasz, nie będzie Asper. Nie smuć się jednak, spotkasz inne ciekawe osoby. Koniecznie pozdrów ode mnie Szwendacza.
Sopel zdawał się mienić wszystkimi kolorami tęczy, gdy zagłębił się w szyję Viseta. Po chwili została sama czerwień. Artur zadał drugi cios. I kolejny. Ciskał ostrzem tak długo, aż lód roztopił się w jego dłoniach.
Krew na śniegu. Taki piękny widok – pomyślał.
Zabrał ciało do wcześniej przygotowanego dołu. Wykopał go w lesie, sto metrów od domu. Zakopał grób, przykrył warstwą śniegu, a następnie wrócił do domu. Kai byłby ze mnie dumny.
Marc wrócił godzinę później.
– Dlaczego przed domem jest krew? – spytał przerażony.
Artur podał mu pamiętnik.
– Wuj Viset wyjechał. Na zawsze. Jest nam przykro z tego powodu, ale damy sobie radę. Zapamiętaj.
Przerażony Marc zaczął czytać pamiętnik.
– Musimy też porozmawiać o jednej pani – dodał, wpatrując się w zdruzgotanego brata. – Odnoszę wrażenie, że masz mi coś ciekawego do powiedzenia.
Rozdział 21
Wnuczka rybaka
Tej nocy Kai znów śnił o lesie.
Stał pośród drzew tak wysokich, że zdawały się przebijać wiszące na niebie idealnie białe chmury. Sosny i świerki, modrzewie i astrie. Wszystkie wyższe od tych rosnących w Grenie. Oprócz astrii. Te wydają się naturalnych rozmiarów.
– Witaj, Kai, czy przyniosłeś mi dar? – spytał las delikatnym, dziewczęcym głosem. Chłopiec znał ten głos. Nienawidzę cię – powiedział do niego kiedyś, w innym życiu.
– Nie przyniosłem – odpowiedział.
– Nic nie szkodzi, w tej chwili go nie potrzebuję – odparły drzewa bez cienia rozczarowania.
Krajobraz się zmienił. Miejsce lasu zajęły budynki stolicy, równie wysokie i niepokojące. Kai spotkał ją wtedy przypadkowo, gdy szedł rozliczyć się ze szkolną biblioteką. Dziewczyna stała przed wejściem do budynku, obserwując przygotowania do zakończenia roku szkolnego. To było ich pierwsze spotkanie od czasu, gdy wypowiedziała tamte słowa. Nie patrzyła w jego kierunku. Zadała tylko jedno pytanie:
– Zrobiłeś to?
– Tak, zrobiłem.
To był dar. Dla ciebie. Dla lasu. Teraz to wiedział. Wówczas w głowie miał jedynie pustkę, którą czasem wypełniał odgłos tłuczonej ceramiki.
Nigdy więcej się do niego nie odezwała. Dzień później odbyło się zakończenie roku. Wtedy widział ją po raz ostatni. Ostatnią noc w stolicy spędził, spacerując ulicami miasta. Rankiem wsiadł do pociągu i wrócił do domu.
Budynki stolicy rozpłynęły się w powietrzu, pozwoliły wrócić drzewom. Jakby cała okolica cofnęła się w czasie o setki lat.
– Po co tu jesteś, Kai? – spytał las. Robił tak w każdym śnie.
– Szukam leśnej chatki – odpowiadał co noc, choć nie wiedział dlaczego.
– Masz broń?
Sprawdził. Miał załadowany pistolet. Szedł w kierunku zachodzącego słońca, którego promienie zdawały się podpalać las.
Nie dotarł do chatki. Napotkał wejście do jaskini, skryte w skalnym odsłonięciu. Bał się wejść do środka. Kto wie, co mogło tam na niego czyhać? Usłyszał płacz, cichy szloch, dobiegający z podziemi. A także coś jeszcze – ledwo słyszalne kroki i drapanie pazurami o skałę. Czyje to królestwo? Jaki potwór tam mieszka? Lew? Postanowił zrobić pochodnię…
– Kai, wstawaj do szkoły! – usłyszał głos mamy.
Nie mogę, muszę zejść w głąb jaskini. Dopiero po chwili dotarło do niego, że leży we własnym łóżku.
W snach zawsze szukał chatki, choć nigdy nie potrafił jej odnaleźć. Czasami pojawiała się w nich kamienna wieża, na szczycie której tańczyły pomarańczowe światła. Jaskinia przyśniła mu się po raz pierwszy. Nie miał pojęcia, co to wszystko znaczy.
Gdy wiózł siostrę na miejsce umownego przystanku autobusowego, zaczął wtajemniczyć ją w dzisiejsze plany. Martiv Sqon zaprosił ich na poczęstunek, a następnie miał pokazać łodzie, które zbudował, gdy akurat nie zajmował się remontem. Elia, jak miała w zwyczaju, bardzo się podekscytowała.
Pierwszy śnieg, który wczoraj przykrył Grenie, był już tylko wspomnieniem. Z nieba spoglądało na nich słońce. Na autobus czekało jeszcze kilkoro osób. Poza rodzeństwem i Arturem, wszyscy udawali się do pracy.
– Kogo ze stałych pasażerów nam tu brakuje? – spytał Artur, wskazując na małe zgromadzanie.
Kai przyjrzał się twarzom. Lydia Ortos rozmawiała z żoną Bernarta. Haner Ox, brat Oxa rybaka, wyjął z ust niedopałek papierosa i rzucił na ziemię. Przemówił do Flena Trasta, energicznie gestykulując.
– Syntii Quart! – zawołała Elia, przerywając jego analizę.
– Dobrze – powiedział Artur. – Wczoraj w ich domu była strzelanina. Ciekawe wydarzenie. Kai, chciałem cię zawołać, lecz doszedłem do wniosku, że z twoim temperamentem, włączyłbyś się w tę rozróbę.
– Kto strzelał i do kogo? – zapytał zaniepokojony.
– Quartowie między sobą. Pół nocy słychać było strzały, a nikt nikogo nie trafił. Żenada, co nie? Wpierw powinni poćwiczyć na strzelnicy.
– Przyjechała policja? – zapytała Elia.
– Nikt ich nie wzywał. Rano, gdy sąsiedzi przyszli zobaczyć, co się stało, cała rodzina była w komplecie, więc ponownie to olali. Nawet nasz nowy sąsiad złożył im wizytę. À propos dziwnych postaci, wiecie, że mój wuj wyjechał? Znalazł dobrą pracę, podobno gdzieś przy kotłach.
– Na jak długo? – spytał zdziwiony Kai.
– Nie wiem. Może na zawsze? – Artur był wyraźnie zadowolony.
Spomiędzy drzew wyłoniła się sylwetka autobusu.
– Jeszcze nigdy tam nie byłam – stwierdziła Elia zaciekawionym głosem, wskazując na dom Sqona. Staruszek doprowadził budynek do takiego stanu, że z pewnością mógłby zawstydzić niejedną profesjonalną ekipę remontową. Zmagania zakończył w zeszłym tygodniu. Teraz w miejscu dawnej rudery stała piękna niebieska chatka. Cała trójka wpatrywała się w nią z uznaniem, aż nadjeżdżający autobus zasłonił im widok.
Początek dnia minął wyjątkowo spokojnie. Rafn nie wchodził mu w drogę, co Kai uznał za swój sukces. Przynajmniej tymczasowy.
Przed lekcją geografii, ostatnią dzisiejszego dnia, Artur podszedł do niego, i, wykorzystując moment prywatności, zaczął niebezpieczny temat.
– Wiem o kobiecie z jeziora. Marc opowiedział mi wszystko – stwierdził spokojnie, przeżuwając kanapkę.
Kai starał się nie okazywać zdziwienia.
– Co w związku z tym? Masz jakieś pomysły, jak to rozegrać?
– Na miejscu brata wypowiedziałbym drugie życzenie. Coś globalnego. Koniec z wojnami albo by nikt nie cierpiał. Tego typu pierdoły. A następnie trzecie, by poderżnęła sobie gardło. Będziemy żyli wtedy długo i szczęśliwie jak w jakieś cholernej bajce.
– Marc nie chce tam już chodzić – uciął szybko, przestraszony tonem przyjaciela. – Myślę, że ma rację. Lepiej nie grać w gry, których reguły nie są do końca jasne.
Przypomniał sobie niedawną wizytę nad jeziorem. On i Marc wyruszyli późnym wieczorem, zmarzli, przewiało ich, w pewnym momencie nawet zabłądzili. Kobieta nie się pojawiła. Stali jak głupcy nad brzegiem, wpatrując się w ciemność. Tajemniczą ludzką sylwetkę dostrzegli za to w drodze powrotnej. Kluczyła naokoło Grenie, szukała czegoś lub, co równie prawdopodobne, błądziła bez celu. Smukłe światło latarki, którym osoba ta rozjaśniała sobie drogę, przypominało świetlistą duszę zwierzęcia.
– To ta twoja znajoma? – spytał wtedy Marca.
– A skąd. Pewnie Holbes znów zabłądził po pijaku.
Po chwili postać zniknęła im z oczu.
– Straszna dupa wołowa z tego mojego brata – podsumował Artur. Przez resztę dnia nie opuszczał go apatyczny nastrój.
Po powrocie do Grenie przyszła pora na przyjemniejszą część dnia. Kai, Elia i Artur wybrali się na odwiedziny bez Marca, gdyż był ponoć w podłym nastroju i nie miał na nic ochoty. Martiv Sqon czekał na nich przed wyremontowanym domem wystrojony niczym na własny ślub. Towarzyszyła mu wnuczka, o której wciąż opowiadał. Kai patrzył na nią jak zaczarowany. Brązowe włosy, zielone oczy, śliczna twarz – wszystko wydawało mu się dziwnie znajome. Gdzie ja ją wcześniej widziałem? Nie potrafił sobie przypomnieć. Nie, to niemożliwie. Nie zapomniałbym tak pięknej dziewczyny.
– Dzieciaczki, chodźcie! – zawołał wesoło Martiv. – To moja wnuczka, Letycia.
Dziewczyna przywitała się z nimi, choć wyraźnie nie miała na to ochoty. Cały spoglądała z niesmakiem.
– Mieszkacie tu, tak? – spytała, jakby była to najdziwniejsza rzecz na świecie.
– Zgadza się – odpowiedziała Elia. – Piękne miejsce, prawda?
– Nie, raczej nie. Straszna wiocha – odpowiedziała.
Po chwili udała się na tył domu i nie pokazała się przez resztę dnia.
Artur zbliżył się do Kaia.
– Dziadek chciał jednego z nas wyswatać z tą dziewczyną – szepnął mu na uch. – Widzisz jaki drań? A tak się nim zachwycałeś.
– Nie przesadzaj – odparł Kai. – Jest świetna. Musimy ją tylko lepiej poznać.
– Lepiej poznać? Aż strach się bać.
Wyraźnie zawstydzony Martiv Sqon przeprosił za zachowanie wnuczki, a następnie zaprosił ich do stołu. Przygotował mnóstwo potraw, z czego większość stanowiły ryby, przyrządzone na różne sposoby. Stary pokój, w którym po raz pierwszy spotkali staruszka, zmienił się nie do poznania. Odnowione ściany pokrywała teraz biała farba, nadając wnętrzu przyjazne oblicze. Sqon wymienił okna, ustawił nowe meble, a pod sufitem zawiesił piękny żyrandol. Jedynym elementem, który pozostał na swoim miejscu, było zdjęcie założycieli, lecz i ono doczekało się nowej ramki.
– Letycia to dobre dziecko, tylko jak się na coś uprze albo, nie daj Boże, obrazi, to bez kija nie podchodź. Mogłem wam rozdać kije – zaśmiał się Martiv. – Ja w jej wieku byłem jeszcze gorszy, a dam sobie rękę uciąć, że i wy macie niejedno za uszami.
To jakiś ewenement. Starsi ludzie zawsze idealizują siebie z czasów młodości, by pokazać, jak zepsute jest młode pokolenie. Z każdą chwilą Kai coraz bardziej lubił starego rybaka.
– Ja byłem niedobry dla mojego wujka, zanim nas opuścił – przyznał Artur. – Prawdę mówiąc, nie żałuję tego.
– Szkoda, że wyjechał – stwierdził rybak. – Nie miałem szansy go dobrze poznać.
– Tak. To przykre – odparł chłopiec. – Ale jeśli tak bardzo panu na tym zależy, pozostawił po sobie pamiętnik.
– Och – wzdrygnął się staruszek. – To by było chyba niewłaściwe. Ale zmieńmy temat. Może opowiem wam o moich planach? Zamierzam niedługo wyruszyć nad jezioro i ubić prawdziwą bestię. Ale będzie zabawa!
Artur otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, lecz w ostatniej chwili zrezygnował z tego zamiaru i pochłonął sporej wielkości kęs.
– Dużą rybę? – spytała Elia.
– Nie, słoneczko. Potwora. Monstrum, które żyje w jeziorze Grenie. Nigdy o nim nie słyszeliście?
– Ja słyszałam – stwierdziła dumnie dziewczynka. – Ludzie, którzy tu kiedyś mieszkali, nazywali je jakimś obcym słowem. Na literę „a”.
Skąd ona wie takie rzeczy? Martiv również był zaskoczony, tymczasem Artur zaczął pałaszować śledzie, nie przejmując się ich rozmową.
– Tak… możliwe. Nie wiem – przyznał Sqon. – Zapoluję na nie, gdyż przed laty obiecałem to mojej żonie, mojej Ann. Mogę wam o niej opowiedzieć, lecz musicie wiedzieć, że to straszna opowieść. Chcecie ją usłyszeć?
Kai i Elia pokiwali głowami. Artur przyglądał się nadzwyczaj długiej ości, którą wyjął z łososia.
– Może kilka słów o mojej młodości, byście nie podejrzewali, że wziąłem się znikąd. – Zaśmiał się, tym razem nieco gorzko. – Od dzieciństwa moja rodzina mieszkała w domu, tam gdzie teraz żyją Holbesowie. Mieszkaliśmy w nim wszyscy – moi rodzice, wujostwo, kuzynostwo, a także dziadek i babcia, którzy założyli tę osadę. Dziwne, że mówiąc o założycielach, wymienia się jedynie mężczyzn, zapominając o ich żonach, ale mniejsza z tym. Wszyscy żyliśmy ściśnięci w tym niedużym domku. Dzieciństwo wspominam jednak przyjemnie. Do tej pory zastanawiam się, jakim cudem przeżyłem tamten okres. Robiło się różne głupoty. Kiedyś założyliśmy się, kto pierwszy przepłynie jezioro. Całe szczęście, że w pobliżu była łódź rybacka. Pamiętam też pożar lasu w 1929 roku, kiedy to biegaliśmy między płonącymi drzewami, bardziej zaciekawieni niż przerażeni. O innych wybrykach wolałbym nawet nie wspominać. W latach trzydziestych zacząłem łowić z ojcem, a na początku lat czterdziestych się ożeniłem. Moją wybranką została Ann Wolron, najmłodsza córka Carta Wolrona.
– A więc jesteśmy rodziną? – zdziwił się Artur. Z ust wyjął małą ość.
– Chłopcze, tu, w Grenie, prawie wszyscy są wielką rodziną. Masz rację, jestem szwagrem twojego pradziadka. – Przez chwilę starał się uchwycić stracony wątek. – Ślub, tak – wydukał do siebie. – Tego samego roku zabito moją kuzynkę, ale to inna historia. – Zwrócił się do Artura: – Niedawno pomściłeś jej śmierć. Rok po tym zmarł mój ojciec i zostałem ostatnim rybakiem w rodzinie. Nie na długo. Moja żona wypływała ze mną na jezioro. Nie mogłem jej powstrzymać. Robiła to nawet w ciąży – stwierdził ze złością zmieszaną z podziwem. – Urodziła mi syna, a dwa lata później córkę, mamę Letycii. Aż przyszedł marzec roku 1950. Roztopy uwolniły jezioro z lodu, dzięki czemu mogliśmy wypłynąć. Łowiliśmy pół dnia, pamiętam, że mieliśmy dobrą passę. Jednak gdy zbieraliśmy się do powrotu, coś walnęło z ogromną siłą w łódź. Uderzenie wyrzuciło nas w powietrze i wpadliśmy do wody. Wiecie, jak czyste są wody Grenie. Widziałem wszystko. To był ten stwór, szary jak trup przebywający od miesięcy w wodzie. Przypominał… jakby… krakena. Miał owalny tułów, wielkie ślipia, większe od ludzkiej głowy, i macki, mnóstwo macek, którymi pochwycił moją żonę. Zabrał ją ze sobą w głębiny, gdzie umarła. – Niespodziewanie Martiv uśmiechnął się. – Już wkrótce dopadnę tę potworę. Czterdzieści lat przygotowywałem się na tę chwilę. Oczywiście nie proszę, abyście mi towarzyszyli. Wiem, że to niebezpieczne. Jednak gdybyście przyszli poobserwować moje zmagania z brzegu, byłbym wdzięczny.
Pomyliłem się co do niego. On jest szalony – pomyślał Kai. Po chwili przypomniał sobie, że sam chciał zapolować na białego lwa.
Po posiłku Martiv zaprowadził ich nad rzekę. Przy niewielkiej rzecznej przystani kołysały się trzy łodzie. Kai był zdumiony, że wszystkie są własnoręcznym dziełem staruszka.
– Moja flota – przyznał dumnie. – To mój okręt flagowy. – Wskazał na największą łódź. – Nazwałem ją Ann Sqon. To w niej wyruszę na dziewiczą wyprawę. Jeśli chcecie, nazwę waszymi nazwiskami pozostałe dwie łodzie.
– Bardzo chętnie – zgodził się Artur.
Kai patrzył na to wszystko pełen złych przeczuć. Teraz wiem, co czuła Elia, prosząc mnie, bym nie zaczynał polowania. Czy Martiv Sqon ma kogoś, kto tak się o niego martwi? Czy dlatego jego wnuczka jest tak rozgniewana? Mężczyzna nigdy nie wspominał, dlaczego nie wychowują jej rodzice, więc Kai podejrzewał, iż nie żyją. Dziadek mógł być jej jedyną bliską osobą.
Następnego dnia Letycia czekała na umownym przystanku, skupiając na sobie spojrzenia mieszkańców. Nie odezwała się ani słowem. Po przyjeździe autobusu usiadła na końcu, obrażona na wszystko i na wszystkich.
– Sqonowi to się śpieszy na tamten świat, nieprawdaż? – odezwał się Artur. – Zakładając, że ten stwór istnieje, wątpię, by dziadziuś miał z nim szansę. Kai, zakochałeś się?
Oderwał wzrok od dziewczyny.
– Tak, masz rację, trzeba mu to wybić z głowy.
Wrócił do obserwowania dziewczyny. Prześliczna. Otwarła malutkie, różowe usta, jakby chciała coś do siebie powiedzieć. Choć tego nie zrobiła, Kai usłyszał w swej głowie głos z przeszłości, bolesny jak cięcie noża.
Nienawidzę cię.
– To będzie pierwszy dzień w szkole naszej nowej koleżanki – stwierdził Artur. – Zapowiada się ciekawie.
Gdy pojazd zajechał na szkolny przystanek, Kai zaproponował, by dziewczyna do nich dołączyła. Odmówiła. Podążała jednak ich śladem, dzięki czemu nie zgubiła się w labiryncie szkolnych korytarzy.
Pierwszą lekcją była historia i Kai od razu poczuł ucisk w żołądku. Zauważył, w jaki sposób Rafn spogląda na dziewczynę i ani trochę mu się to nie podobało. Historyczka rozrysowywała na tablicy mapę sytuacji politycznej dziewiętnastowiecznej Astarii z taką dokładnością, że cały zastęp kartografów nie zrobiłby tego lepiej. Kaia interesowała jednak obecna sytuacja Letycii Sqon. Nie Sqon – zganił się. Nosi nazwisko po ojcu.
Szkolny prześladowca dorwał dziewczynę, gdy na pierwszej przerwie ruszyła samotnie do toalety. Wszedł za nią do pomieszczenia i chwycił za włosy, nieświadomy, że Kai stoi za jego plecami. Jeden szybki cios w tył głowy sprawił, że Rafn osunął się na ziemię.
– Znów ty, nosz kurwa! – zdziwił się głośno, oglądając mokre ubranie. Wylądował w jednej z licznych kałuż, które tworzyły się na podłodze pomieszczenia. – Co to za czasy, żeby wieśniakom nie szło pokazać, gdzie ich miejsce.
– No właśnie, skoro już poruszyłeś temat wieśniaków – zaczął Kai – to wiedz, że brat szwagra dziadka tej dziewczyny miał zięcia, którego kuzyn jest synem mojego ciotecznego brata.
Rafn analizował to przez chwilę. Zaraz wybuchnie mu mózg.
– Co? – zapytał w końcu ze wzrokiem zbitego psa.
– Bijesz moją rodzinę? – spytał Kai. Na te słowa Rafn osłonił się, jakby spodziewał się kolejnego ciosu.
– Nie, przepraszam. Ile? Dwa metry? Trzy metry? Nie zbliżę się już do niej.
– Dziesięć metrów – zasądził.
– To będzie trudne, chodzimy do tej samej klasy.
– Coś wykombinuj. Liczę na ciebie.
Wyprowadził dziewczynę z łazienki. Kilku uczniów rzuciło w ich kierunku zaciekawione spojrzenia. Niektórzy szeptali do siebie. Gdy po chwili zza drzwi wyskoczył Rafn, uciekając w popłochu, patrzyli już na nich wszyscy na korytarzu.
– Naprawdę jesteśmy w ten sposób spokrewnieni? – spytała dziewczyna.
– Nie, wymyśliłem to na poczekaniu.
– Dzięki – powiedziała i odeszła w kierunku sal lekcyjnych.
Gdy wracali autobusem do Grenie, przysiadła się do nich, choć wciąż nie mówiła zbyt wiele. Prawdę mówiąc, nie mówiła nic. Mimo to Kai uznał, że to dobry początek.
Rozdział 22
Wywar z konwalii
Otoczyła ją biel.
Mała enklawa wśród wszechobecnej zieleni. Zupełnie jakby panowała tu zima. Postąpiła krok do przodu i zerwała jedną z roślin. To konwalie. Kwiaty pokrywały niewielką, podłużną polanę, wciśniętą pomiędzy świerki. Drzewa, ogromne, rozłożyste, wydawały się stać na straży mniejszych przyjaciółek.
Rosną tak gęsto. Trudno było jej uwierzyć w prawdziwość tego miejsca.
Grelan stanął przed nią, a w ręce trzymał czerwoną różę. Ujęła ją w dłoń, powąchała i położyła wśród konwalii. Czerwień na tle bieli wyglądała pięknie i niepokojąco.
– Jak znalazłeś to miejsce? – spytała.
– Dziadek pokazał mi je przed laty. Nie było drugiego, który tak dobrze znał te lasy.
– Rzadko o nim opowiadasz.
– Bo nie ma o czym. To on wybrał położenie naszej osady. Na tym kończą się jego zasługi.
– A więc zrobił dla nas bardzo dużo. – Klęknęła na ziemi i musnęła ręką po tym niezwykłym ogrodzie. – Tak tu pięknie. Będziemy przychodzić w to miejsce każdej wiosny?
– Oczywiście, Elio, obiecuję – odpowiedział.
– Hej, miałeś mnie tak nie nazywać! – obruszyła się z uśmiechem.
– A będę – postanowił. – Jesteś moja i mam prawo.
Wciąż pamiętała zapach konwalii, spokojne odgłosy wydawane przez las i Grelana Mestena stojącego pośród kwiatów. Pamiętała jego uśmiech. Był szczęśliwy, choć los go nie oszczędzał. Przed kilkoma miesiącami, w zimową noc, zabito jego matkę, lecz zdołał się z tego otrząsnąć. Była pełna podziwu. Była zakochana.
Była głupia.
Złapał ją za rękę i poprowadził brzegiem rzeki.
Biel i czerwień. Konwalie kołysały się na wietrze.
Spacerowali aż do południa. Rozstali się dopiero na ulicy Estrova, młodej części Grenie, która wciąż rodziła się z otaczającego lasu. Rodzinna chatka stała na obrzeżach polany niczym strażnica mająca chronić wioskę przed nieopisanymi niebezpieczeństwami.
W środku zastała ojca, który popijał alkohol w towarzystwie Morisa Slanta. Ogarnęły ją złe przeczucia. Rodzic zawołał ją do stołu. Dosiadła się do dwóch pijanych mężczyzn, przysłuchując się rozmowie. To, co usłyszała, wcale jej się nie podobało.
Pięćdziesiąt dwa lata później Onelia Slant siedziała przy tym samym stole, a jej umysłem targały równie złe myśli. Podeszła do okna i spojrzała na pogrążoną we śnie ulicę Estrova.
Rost Aliton. Piąty, który sprawuje tę funkcję – mówił jej głos ze snu.
To, co usłyszała tamtego majowego dnia roku 1940, miało się wypełnić pięć lat później. Została wydana za mąż za syna Morisa Slanta – Tysiena. Człowieka, który był od niej starszy o szesnaście lat. Człowieka, którego gwałtowny i złośliwy charakter znało całe Grenie. Człowieka, którego nienawidziła.
Nienawidziła go za to, jak się do niej zwracał, za to, do czego zmuszał ją w łóżku, nawet za to, jak na nią patrzył. Nie cierpiała ojca, gdyż zmusił ją do ślubu, a matki, ponieważ biernie przyglądała się działaniu męża. Nienawidziła ich również dlatego, że wyprowadzili się z małej drewnianej chatki, zostawiając ją samą z mężem. Ułożyli mi życie za moimi plecami. Wszystko miało wyglądać inaczej.
Potajemnie wciąż spotykała się z Grelanem Mestenem. Pamiętała wiosnę roku 1946, kiedy to w ogrodzie konwalii zaproponował, że zabije jej męża. Nie sądziła, że mówi poważnie. Roześmiała się. On nie wydawał się rozbawiony. Za ich plecami konwalie kołysały się łagodnie, smagane lekkim wiatrem. Ile osób miał już na swym sumieniu tamtego dnia? Kuzynkę Martiva Sqona i innych, którzy nie mieszkali w Grenie.
Do dziś nie wiedziała, w jaki sposób jej mąż domyślił się, że go zdradzała. Zemsta nadeszła szybko.
W tamten październikowy wieczór rozbolał ją brzuch. Wyszła przed dom szybkim krokiem i skierowała się do wychodka. Pogoda była paskudna. Zachmurzone niebo przybrało purpurowy kolor, kropił deszcz i panowało okropne zimno. Jednak co innego sprawiło, że ścierpła Onelii skóra. Jej mąż rozmawiał z wójtem Alitonem. Los sprawił, że obaj mężczyźni urodzili się tego samego dnia. Wychowali się razem i przyjaźnili, pomimo trudnego charakteru Slanta.
Rozmawiali o planie morderstwa Grelana Mestena. Oskarżali go o wiele zbrodni. Cała wioska szykowała się na samosąd. Wtajemniczeni byli wszyscy oprócz niej. Tysien o to zadbał.
Wymknęła się z wychodka i pobiegła na ulicę Pierwszych Osadników. Choć o tej porze ludzie powinni spać, w wielu domach paliły się światła. Biegała skrajem lasu, modląc się, by nikt jej nie zauważył. Dotarła do chatki i zastukała w drzwi z taką siłą, że obiła sobie rękę. Nikt nie otwierał. Uderzyła ponownie. Na ulicy pojawiały się pierwsze ludzkie sylwetki, wszystkie podążały w tym samym kierunku. Tam postanowili się zebrać – uświadomiła sobie. Gdy zaspany Grelan otworzył drzwi, natychmiast wpadła do mieszkania.
– Idą po ciebie, musimy uciekać! – krzyknęła tak głośno, że uczestnicy samosądu nie mogli jej nie usłyszeć. A może tak jej się tylko zdawało?
Jej ukochany spojrzał na ulicę i głośno przeklął.
Uciekli przez kuchenne okno. Jesienny las nigdy nie wydawał się jej równie złowieszczy. Słyszała krzyki i widziała ludzkie sylwetki, które podążały ich śladem. Bała się ich. Najgorszy i najbardziej niebezpieczny ze wszystkich był jej mąż. Szybko przestała oglądać się za siebie ze strachu, iż wśród sylwetek rozpozna Tysiena.
Grelan prowadził ją, trzymając za rękę. Zna las lepiej ode mnie – pomyślała wtedy z ufnością. Uciekali na zachód, aż napotkali wejście do jaskini. Kryjówka była wąska, ciemna i niesłychanie głęboka, najważniejsze jednak, że chroniła przed deszczem. Mężczyzna rozpalił ognisko, a później objął ją czule i zaczęli się kochać.
Co teraz będzie? – zastanawiała się, czując na sobie ciepło jego ciała. Grelan pewnie ucieknie na południe.
Uciekłaby z nim, gdyby nie próbował jej wtedy zabić.
Ognisko powoli dogasało, więc poszedł po opał. Była zdumiona, że potrafi podtrzymać ogień za pomocą mokrych gałęzi, ale w końcu był drwalem. Wpatrywała się w płomień do chwili, gdy Grelan wrzucił do ogniska mnóstwo drewna. Zgasił je całkowicie. Nastała ciemność, w której słychać było odgłosy nocnego lasu i wolne, głośne kroki.
Była przekonana, że znów chce się kochać, lecz on zacisnął dłonie na jej szyi. Próbowała się wyrywać, próbowała krzyczeć, wszystko na nic. Był drwalem, miał więc ponadprzeciętną siłę.
I wówczas usłyszała uderzenie. Ktoś trzasnął go w tył głowy. Uścisk zelżał i Onelia gwałtownie zaczerpnęła oddechu.
Nie widziała twarzy wybawcy, gdy ten chwycił ją za rękę i poprowadził przez las.
– Idź – powiedział po pewnym czasie, wskazując Grenie. Była tak oszołomiona, że nie spytała go, kim jest. Tajemniczy wybawiciel odwrócił się i zniknął w lesie.
Mijały lata. Grelan Mesten zamienił się w Szwendacza. Onelia tylko raz miała odwagę odezwać się do niego. Zrobiła to, gdy była pewna.
Szedł wówczas ulicą Estrova, żebrząc o jedzenie. Przybliżyła się powoli, a w kieszeni trzymała nóż, tak na wszelki wypadek. Piękny, silny, młody mężczyzna zamienił się w chudy, zarośnięty wrak człowieka.
– Masz syna – wyszeptała mu. – Nazwałam go Albert. Mój mąż nic nie wie.
Nie odpowiedział, jakby nie zrozumiał. Nic z tych rzeczy. Wiedziała, że czasami przychodził na niego popatrzeć. Przybył do Grenie, gdy jego syn wzniósł dom. Przypałętał się obejrzeć żonę Alberta, którą ten sprowadził z południa, i ich dzieci, które wkrótce się narodziły.
Czy dlatego wrócił tu w te wakacje? Chciał zobaczyć Elię po wypadku i Kaia, który wrócił na stałe? Nie. Skąd miałby o tym wiedzieć?
Powiedziała mu, że Tysien niczego nie wie, lecz to nie do końca była prawda. Domyślił się, była o tym przekonana. Nie widziała jak. Czy to dlatego, że Albert nie był do niego podobny? A może dowiedział się w inny sposób?
Jej mąż nie wspomniał o tym ani słowem. Widziała jednak, w jaki sposób traktował jej syna i wnuki. Nie cierpiał ich, aż do dnia swej śmierci, która zabrała go pięć lat temu. Tamtego dnia Onelia wreszcie odzyskała spokój. Jak się okazało, nie na długo.
Zaczęły dręczyć ją sny.
W śnie, który powtarzał się co noc, widziała swojego wędrującego po lesie wnuka. Kai czegoś szukał. Nie wiedziała czego, lecz była przekonana, że to niezwykle ważne. Był to obraz niepokojący, lecz w porównaniu z drugim wydawał się niemal beztroski.
Ten drugi sen nawiedzał ją rzadziej, a gdy to robił, staruszka budziła się z przeraźliwym krzykiem, dziękując Bogu, że mieszka sama. To, co w nim widziała, było wstrząsające. Czy widzę obrazy wydarzeń, które dopiero nastąpią? – zastanawiała się jeszcze niedawno. Szybko nabrała co do tego pewności, gdyż wizje zaczęły się spełniać. A najgorsze miało dopiero nastąpić.
Sen ten był zbiorem scen, jakby ktoś zmontował w jej głowie teledysk z ludzkich koszmarów.
Śliczna dziewczyna, której Onelia nie znała, stała pod drzewem i dotykała ręką pnia.
Trosen Alwen, który zdawał się przypominać bardziej zwierzę niż człowieka, uciekał przez zaśnieżony las. Ścigała go żądna krwi wataha.
W jaskini mieszkał cień.
Na arenie lwy zjadały ludzkie kości.
Estela Aliton płakała krwawymi łzami na tle przeraźliwej zorzy polarnej.
Cztery ludzkie sylwetki pokonywały zamarznięte jezioro Grenie. Pod cienkim lodem czekała na nie widmowa groza.
Marc Wolron płynął na trumnie, z wnętrza której pukali zmarli.
Chłopiec zachowujący się jak wilk zawył do czerwonego księżyca, lecz nie było nikogo, kto mógłby to usłyszeć.
W ciemnej piwnicy słychać było kroki.
Za oknem czyjegoś domu czekała śmierć. Zapukała kosą w szybę.
Jej wnuk biegł przez mgłę, uciekając przed mroczną istotą. Onelia widziała tylko jej uśmiech – szyderczy i przerażający.
Rost Aliton siedział na zdobionym krześle, patrząc dumnie na osadę. Towarzyszyły mu dwie kobiety – Kłamstwo i Trucizna. Stał tam również Wielki Zwierz – zabójca krewnych. Obok nich wędrowała przerażająca biała bestia z ostrymi zębami.
W Grenie odbywała się loteria, w której można było wygrać własną śmierć.
Białe konwalie kołysały się na wietrze.
Rost Aliton – powtarzał głos, którego brzmienie sprawiało, że miała ochotę krzyczeć. – Piąty, który sprawuje tę funkcję.
Onelia doszła do oczywistego wniosku. To wszystko miało wydarzyć się za kadencji Rosta Alitona. Był w końcu piątym wójtem w historii Grenie. Od chwili, gdy to sobie uświadomiła, próbowała powstrzymać rozwój wydarzeń. Jej syn, Albert, nie zgodził się startować w wyborach, skoncentrowała się więc na Trosenie Alwenie. Dla pewności postanowiła kandydować osobiście. Trosen jednak przepadł, a ona trafiła do szpitala. Rost Aliton zwyciężył.
Rost Aliton. Piąty, który sprawuje tę funkcję.
Jej sny zaczęły się urzeczywistniać. Kroki w piwnicy stawiał Grelan, który udusił dziewczynkę Wolronów. Gdy Onelia o tym usłyszała, długo nie potrafiła wyjść z szoku. Uratowałam go w tamtą październikową noc. Ile ludzkich żyć kosztował ten uczynek? Pragnęła cofnąć się o wiele lat. Nie popełniłaby tamtego błędu. Stanęłaby ramię w ramię z innymi mieszkańcami zmierzającymi ku samosądowi.
Niedługo potem Estela Aliton straciła wzrok. Krwawe łzy.
Wiedziała, że wkrótce dojdzie do kolejnych tragedii. Zrobiłaby wszystko, by im zapobiec.
Ukryta w mroku ulica Estrova wydawała się wymarła, jakby śmierć zabrała wszystkich mieszkańców. Onelia wpatrywała się w nią, zamyślona, gdy ktoś zapukał do jej drzwi.
W pierwszej chwili pomyślała, że się przesłyszała. Nikt nigdy nie odwiedzał jej o tak późnej porze. Lecz ten ktoś zapukał ponownie. Podeszła do drzwi, tak starych jak sam dom, i wyjrzała przez judasza. Dostrzegła ciemną sylwetkę mężczyzny.
W jednej chwili wszystko zrozumiała. Podejrzewała to od miesięcy. Otworzyła i wpuściła do środka Sawiona Dorema. Jej gość ubrany był w idealnie skrojony garnitur, do którego dopasował biały krawat. Zaprosiła go do stołu.
– Wybaczy pani, że nachodzę o tak późnej porze, lecz dostrzegłem zapalone światło. Całe Grenie oddało się już w objęcia Morfeusza, więc nie miałem wyboru, wybierając pani towarzystwo.
Onelia patrzyła na niego jak zahipnotyzowana.
– Przyszedł mnie pan zabrać? Chce pan, bym spłaciła dług, który zaciągnęłam przed laty? To pan mnie wówczas uratował, prawda? W tamtą noc niedoszłego samosądu, gdy Grelan Mesten próbował mnie zabić.
– Nie przeczę, że to zrobiłem. Nie zgodzę się jednak z twierdzeniem, że ma pani u mnie dług. Każdy na moim miejscu zachowałby się podobnie.
– Od tamtego dnia minęło – zaczęła liczyć – czterdzieści cztery lata. Dlaczego pan jest wciąż młody? Kim pan jest?
– Nie chcę pani zanudzać własną historią, zwłaszcza że mam dla pani inną, ciekawszą. Tu, w Grenie, wiele się ich opowiada, nieprawdaż? Ta będzie bardzo stara, jeszcze z czasów Pierwszej Osady.
Onelia uwielbiała opowieści o przeszłości. Nalała gościowi kawy i rozsiadła się wygodnie na wersalce.
– W owych czasach żył pewien człowiek – zaczął jej gość. – Jego ojciec, wspaniały myśliwy, pewnego dnia nie wrócił z lasu. Bohater tej opowieści był wówczas dzieckiem, lecz jako najstarszy mężczyzna w rodzinie musiał szybko wydorośleć. Wzorem ojca stał się myśliwym. Był tak zdolny, że pozostali szybko wybrali go na swego przywódcę. Przez lata sprawował tę funkcję bez zarzutu, zapewniając Pierwszej Osadzie dobrobyt. Gdy jednak nastał złowieszczy czas, myśliwy zaczął ulegać mrocznym siłom. Stał się groźny i nieobliczalny. Pewnego dnia strzelił do swego towarzysza, przebijając mu serce. Innym razem oskarżył dwóch kompanów o czyn, którego nie popełnili, i pozostawił ich na śmierć w lesie. Zaczął oddawać cześć mrocznej potworze, która żyła w okolicy. Na początku były to niegroźne rytuały, lecz przerodziły się w mroczne obrzędy, podczas których składano ofiary z ludzi. Nazywał to skraplaniem dusz. – Zamilkł na chwilę, wstrząśnięty własną historią. – Następnie zaczął przewodzić rzeczom jeszcze straszniejszym, o których ani myślę wspominać. Grupa młodych myśliwych próbowała położyć temu kres, lecz wiedzieli, że nie mają szans w otwartej walce. Ich przywódca był zbyt groźny. Padł więc pomysł, by podać mu truciznę. W mrokach nocy udali się na zapomnianą polanę, gdzie rosły trujące rośliny. Ugotowali z nich wywar i podali myśliwemu. Zasmakował napoju i odszedł z tego świata, uwalniając osadę od swej osoby. Młodzi myśliwi stali się bohaterami.
Sawion zamilkł, a jego oczy wpatrywały się w pustkę. Drżą mu ręce – zauważyła Onelia.
– Po co pan to opowiedział? – spytała po chwili.
– Ponieważ historia może się powtórzyć. Pani Onelio, mnie również nawiedza ten sen. Te straszne rzeczy. Nie można do tego dopuścić. – Dał jej chwilę do namysłu. – Co prawda, myśliwych było wielu, a pani jest sama, lecz Rostowi Alitonowi również daleko do bycia niebezpiecznym łowcą.
Rost Aliton. Piąty, który sprawuje tę funkcję.
– Jak pan to sobie wyobraża? – spytała przerażona staruszka.
– Wójt ma jutro urodziny. Ludzie kupią mu prezenty – kwiaty, bombonierki, różnorakie upominki. Alkohol. A kolejną noc spędzi u pani Lydii.
Sawion podniósł się i podszedł do drzwi. W ostatnim momencie odwrócił się i wyszeptał:
– Tam wciąż kwitną konwalie. – Po tych słowach zostawił ją samą.
Konwalie kwitnące w październiku?
Minęła godzina. Onelia leżała w własnym łóżku, bojąc się zasnąć. Jeszcze większy strach budziła w niej nieuchronność wyboru, który musiała podjąć. Zapaliła światło i usiadła na fotelu. Jej krewni spoglądali na nią ze zdjęć ustawionych na regale. Albert, Nadia, Kai, Elia.
Wielu ludzi zginęło, gdyż ostrzegła Grelana. Drugi raz nie popełnię tego błędu.
Wymknęła się z domu, przeszła przez ulicę Estrova koło domu Efentów, znalazła się w lesie. Miała nadzieję, że nikt jej nie zauważył. Ruszyła ku polanie, ku zapisanej na bieli młodości. Gdy była tam ostatnio, miała dwadzieścia trzy lata. Nie potrafiła uwierzyć, że to miejsce wciąż istnieje. I w to, że wciąż rosną tam konwalie.
Niosła ze sobą starą lampę olejną, którą oświetlała sobie drogę, zupełnie jak przed laty, gdy wyruszała na nocne spotkania z Grelanem. Na usłanej gałązkami i szyszkami ziemi słabe cienie drzew wykonywały skomplikowany układ taneczny dyktowany jej krokami.
Tam wciąż kwitną konwalie.
Zza drzewa wyłoniła się ludzka postać. Przerażona Onelia natychmiast zgasiła lampę. Teraz las oświetlał jedynie księżyc, skryty za poszarpanymi chmurami. Widział mnie. Idzie tu.
– Kto tam? – zawołał, lecz postać nie odpowiedziała. Zbliżała się ku Onelii, w jej ręce błysnęła latarka.
Stanął przed nią człowiek, którego nie znała – trzydziestoletni mężczyzna o długich, spiętych w kucyk włosach. Zaczął gestykulować, używając języka migowego. Staruszka domyśliła się, kim jest. Jeden z rybaków, który pływa z Alwenem, Bernartem i Oxem. Niemowa.
– Nie rozumiem pana – stwierdziła przepraszającym tonem. Mężczyzna wzruszył ramionami i ruszył dalej, oświetlając sobie drogę wątłym blaskiem. Co on tu robi? Szuka czegoś? Bardzo dziwne. Choć pewnie on pomyślał to samo o mnie. Zapaliła lampę i ruszyła dalej.
Już z daleka dostrzegła pole konwalii. Ich biel odbijała światło księżyca. Kwitły, choć był październik. To nie jest normalne.
Wyjęła nóż, ustawiła worek na ziemi i zaczęła ścinać kwiaty. Gdy to robiła, ujrzała całą swą młodość, za którą tęskniła. Płakała, wspominając rodziców, którzy odeszli zbyt szybko, i brata, z którym pokłóciła się w przeddzień jego wyprowadzki z Grenie. Najbardziej tęskniła z Grelanem, takim, jaki był na początku, zanim coś w niego wstąpiło.
Kwiaty ginęły dziesiątkami i lądowały w nieustająco pęczniejącym worku. Pokaleczyła sobie dłonie. Krew kapała na konwalie. Gdy zapchała cały worek, ruszyła do domu. Odchodząc, jeszcze raz spojrzała na polanę. To miejsce umarło – stwierdziła, widząc pocięte kwiaty. Odrosną. Zakwitną ponownie. Gdzieś. Kiedyś. Wierzyła w to.
Cały następny dzień gotowała wywar w wielkim kotle. Przesadziłam. Taką ilością mogę otruć połowę Astarii.
Kai odwiedził ją po szkole. Opowiadał o wnuczce Martiva, która przed dwoma dniami przyjechała do Grenie. Gdy opisywał dziewczynę, Onelię znów ogarnęło przerażenie. To ona będzie stała pod drzewem. To ona dotknie pnia. Czy Kai się w niej zakochał? Oby nie. Podeszła do garnka i zamieszała energicznie.
Słyszała, że konwalie są trujące, zwłaszcza dla dzieci, nie podejrzewała jednak, że mogą uśmiercić mężczyznę w sile wieku. Ile mam tego wlać? Odrobinę? Pół butelki? A co ze smakiem? Czy się zorientuje, gdy wypije pierwszy łyk?
Pełna wątpliwości udała się w nocy do domu Alitonów. Przemierzając pustą ulicę, słyszała odgłos bicia swojego serca. W żadnym z domów nie paliło się światło. To dla was. Dla was wszystkich.
Frast Aliton, dziadek Rosta Alitona i przyjaciel jej męża, często wspominał o tajnym wejściu, które skonstruował w swej młodości. Nocami wymykał się nim z domu w tajemnicy przed ojcem, a wówczas upijali się z Tysienem do nieprzytomności. Miała nadzieję, że wejście to nie jest tylko wymyśloną przechwałką, inaczej zostanie przed domem z trucizną w ręką, zacznie kląć, a potem ucieknie. A mieszkańców Grenie spotkają złe rzeczy.
Przeszła przez ogrodzenie, dziękując Bogu, że Alitonowie nie wpadli na pomysł zakupu kolejnego psa. Znalazła się w ogródku na tyłach domu. Wiatr zakołysał huśtawką i niewiele zabrakło, by Onelia uciekła z krzykiem.
Przejście mogło być wszędzie, wliczając w to studnię. Przywarła do ściany niczym rozgwiazda do szyby akwarium i zaczęła szukać.
W końcu wymacała wgłębienie, wsadziła tam kijek i podważyła. Pojawił się nieduży otwór. Zrobiony dla młodego chłopca, nie dla starej baby. Musiała się przecisnąć. Utknę tu i tak to się skończy. Rano zastaną mnie w tej pozycji. Będzie wstyd. Wtedy pozostanie mi tylko wypić moją miksturę.
Jakimś cudem zdołała wejść do piwnicy. Minęła szereg skrzyń i skierowała się na schody. Nie pamiętała układu domu. Nie była w nim od lat. Gdy przechodziła przez korytarz, podłoga skrzypiała z każdym jej krokiem. Znalazła się w salonie, gdzie kilka pokoleń Alitonów wpatrywało się w nią z czarno-białych fotografii. Odwróciła wzrok. Podeszła do barku i otworzyła drzwiczki, oświetlając pokój delikatnym światłem sączącym się z wnętrza szafki.
W świetle tym zobaczyła ludzką sylwetkę. Estela Aliton stała w pidżamie i utkwiła wzrok w Onelii. Ona nie widzi. Nie zobaczy mnie.
– Jest tu ktoś? – spytała wysokim, przestraszonym głosem. – Tato?
Onelia nie wykonywała żadnego ruchu. Idź sobie, proszę. Córka wójta sondowała pomieszczenie, jakby posiadła jakiś dodatkowy zmysł. Wracaj do swojego pokoju, sierotko.
Po trwającej wieczność chwili dziewczyna odwróciła się i odeszła. Rozbrzmiał odgłos zamykanych drzwi.
Jeden z alkoholi był już napoczęty. Wyjęła dwie małe buteleczki – jedną pustą, drugą z wywarem. Do pustej przelała trochę alkoholu, a następnie wlała truciznę do flaszki. Zamieszała nią, zamknęła barek i udała się do wyjścia.
Tej nocy nic jej się nie śniło.
O świcie zaczął sypać śnieg. Onelia wyszła przed dom, zastanawiając się, ile czasu minie, nim wójt zakosztuje jej podarunku. Wielkie płatki padały na jej siwe włosy.
Coś ukuło ją w plecy. Z kieszeni wyjęła nóż, na którym wciąż widniały zaschnięte kawałki dzwoneczków konwalii. I krew. Wówczas usłyszała krzyk.
Nie była jedyną, która udała się w jego kierunku. W dół ulicy Estrova, szły inne zaciekawione osoby.
– Co tam znów się stało, na Boga? – pytała Gloria Efetn.
Na skrzyżowaniu przed domem Alitonów zebrało się chyba pół Grenie.
– Jedziemy na pogotowie – rozbrzmiał głos Bernarta.
Onelia przecisnęła się na przód grupy, odganiając gapiów.
– Taka tragedia. Znowu – wyszeptała Maria Halbes.
Serce Onelii zatrzymało się na ułamek sekundy, gdy zobaczyła ten obraz. Rost Aliton stał zapłakany, a na rękach trzymał córkę.
– Nie wiem, co się stało – wydukał przez łzy. – W tajemnicy wypiła tylko trochę alkoholu, nigdy tego nie robiła, musiała się zatruć.
Śnieg sypał teraz mocniej, przykrywając wójta, jego martwą córkę, Onelię i wszystkich zgromadzonych białym całunem. Bernart podszedł bliżej, chciał zaciągnąć mężczyznę do auta.
Onelia wyszła przed szereg. To się musi stać. Wyjęła nóż.
Ludzie zaczęli krzyczeć. Są przerażeni, a potem mnie wyklną, lecz właśnie ratuję im życia. Rost stał z otwartymi ustami, w kącikach których gromadził się śnieg.
Rost Aliton. Piąty, który sprawował tę funkcję.
Dostrzegła ruch kątem oka. Coś się zbliżało. Ludzie krzyczeli i uciekali, gdy przerażający biały kształt kroczył w jej kierunku. Zrodził się z padającego śniegu.
Nie zważając na bestię, rzuciła się w kierunku wójta, lecz nie zdążyła wyprowadzić ciosu.
Otoczyła ją biel.
JakubSik, dzięki za wizytę. Nie spodziewałem się, że oprócz Ochy i Tenszy ktoś jeszcze czyta :) W każdym razie zapraszam do dyskusji :)
Zygfrydzie, po pierwszej części obiecałam, że przeczytam wszystko i słowa dotrzymam, jak tylko się wyrobię z tym, co teraz robię. ;-)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Regulatorzy, bardzo mnie to ucieszyło :) Po cichutku cały czas liczyłem, że będziesz kontynuowała lekturę :) Zależy mi na każdej opinii i na każdym czytelniku.
Jako że tym razem wydrukowałam tekst – wrażenie z rozdziałów będę pisać na bieżąco, a błędy wklepię hurtem, jak już skończe.
Rozdział 17 – no, chyba Kai wygrywa u mnie jako narrator. Wprawdzie ten koszmar, który przeżył w poprzedniej szkole to bardziej mi na więzięnną historię wygląda. Masiakra :P Porównując do “naszego” świata, aż taki hardkor nie wydaje mi się prawdopodobny.
Poza tym całlkiem całkiem ciekawi mnie, co z w końcu wyjdzie ze ślepotą Esteli.
Ni to Szatan, ni to Tęcza.
Kai wygrywa u mnie jako narrator
Cieszy mnie to, zwłaszcza że Kai to najczęściej występujący narrator. Ostatnio nawet się zastanawiałem nad jego rozdziałami i wyszło mi, że te początkowe są dość spokojne w porównaniu do innych bohaterów. Ale to do czasu… :)
Z braku czasu przeczytałam tylko jeden rozdział, ale zostawiam ślad, żeby nie było, że przestałam. :)
Kai jest na pewno ciekawą postacią. Aż szkoda, że nie jest jakieś 10-15 lat starszy, wówczas mógłby się okazać nawet fascynujący. ;) Ale to kwestia gustu, mnie po prostu nastolatki za cholerę nie kręcą. Jednak tak, postać Kaia nabiera charakteru. Wydaje mi się, że również Artur ma potencjał. Dziewczyny jakieś takie trochę bladawe.
Zachowanie dyrektora wydaje mi się tak nieprofesjonalne, że aż nieprawdopodobne. Chyba że jest na granicy załamania nerwowego albo dojrzewa do decyzji, żeby rzucić to wszystko w pierony. Przez kilka lat uczyłam w szkole (zanim rzuciłam to wszystko w pierony) i – uczniowie często wymagają ochrony przed dziwnymi nauczycielami, ale w taki sposób… No nie.
Postaram się w weekend doczytać resztę.
Też zachowanie dyrektora wydało mi sie nieprawdopodobne (widzisz, teraz ja się z gadzam z tobą, ocho :P). Ale chciałam to dopisać razem z błędami.
Ni to Szatan, ni to Tęcza.
Dyrektor to taki typ, co ma wszystko związane ze szkołą w tyłku :) Było wcześniej wyjaśnione, że prowadzi restaurację i stanowisko dyrektora za bardzo go nie obchodzi. Może trochę przesadziłem, ale chciałem nadać jakiś charakterystyczny rys tej epizodycznej postaci.
Wydrukowanie tekstu chyba jednak pomaga, bo czyta mi sie jak po masełku :P nie żeby wczesniej było źle, ale teraz jakoś… inaczej. Przyjemniej.
Rozdział 18 – większość z książkowych wizji są dla mnie w miarę do ogarnięcia (znaczy, wiem kto, dlaczego etc.), ale ta z myśliwym już nie. Nie żebym jej nie rozumiała, po postu nie łączy mi się z niczym z wcześniejszych faktów. No, poza białym lwem oczywiście. Ale to tak tylko piszę, bo nie wiem czy efekt zamierzony.
A tak ogólnie – ciekawie. Coś tam się zaczyna układać, choć z drugiej strony nie mam pojęcia i tak do czego to dąży. Nie wiem, czemu akurat Elia musiała tę książke czytać, ale to pewnie sie wyjaśni. Tylko jedna mała uwaga – dziewczynka bardzo się ucieszyła, że może chodzić w wizji, ale potem nie napisałeś czy jej to zostało, czy nie. Podejrzewam, że nie – przydałoby się zaznaczyć, że poczuła ogrmny zawód, skoro wcześniej liczyła, że już tak będzie.
Ni to Szatan, ni to Tęcza.
Tenszo, dzięki :)
Co do wizji z myśliwym – uporządkuję wszystkie znane do tej pory fakty.
Do jego osoby odnosiła się historia Sawiona Dorema z piątego rozdziału (Odgryziona głowa Wielkiego Łowcy. Zresztą, wszystkie jego historie odnoszą się do dawnych wydarzeń, z tym, że nie można w nie wierzyć bezgranicznie. Czasami Dorem używa przenośni, zmienia co nieco, dopisuje szczęśliwe zakończenie tam, gdzie go wcale nie było.)
Ważniejszy jest syn myśliwego, Greo. On z kolei jest wspomniany w listach Jeremiasza Hodsa w rozdziale 9 (Opowieści z dawnych dni) jako najważniejszy z myśliwych, który chwali autora listów, gdy ten zaczyna wprawiać się w polowaniu.
Na razie tyle. Wszystko to zostanie rozwinięte jeszcze w dalszych rozdziałach.
No i słuszna uwaga co do końcówki. Pozdrawiam.
Rozdział 19 – ciężko mi coś napisać, bo trochę na wyrywki czytałam. Z pozostałych w głowie wrażeń – na pewno mnie zaskoczyłeś, że Har Aliton z wizji jest złym oszustem. Coś tam podejrzewałam, że jest z nim nie tak po tym jak podpowiedział Rostowi sposób, żeby wtopić Alwena, ale stwierdziłam “e tam, chroni wnuka” :P No i Rost pokazał, że nie jest aż takim durniem, za co nawet iskierka przychylności we mnie rozbłysła. Zaczynam bardziej lubić tego narratora.
Ni to Szatan, ni to Tęcza.
:)
Żeby nie było, że się obijam. Mam już prawie gotową do publikacji kolejną część, ale myślę, że na razie nie ma sensu wrzucać, skoro jeszcze czytacie.
Tak, na pewno fajnym mykiem jest pokazanie Hara Alitona tak, jak zrobiłeś to w 19. rozdziale. Ale Rost jednak zachował się trochę jak dureń. ;) W ogóle mam wrażenie, że Twoi bohaterowie nieco za często najpierw działają, potem myślą. To jest taka akcja – błyskawiczna reakcja. Tak było m.in. z Rostem, a już sytuacja z rozdziału dwudziestego wydaje mi się aż przesadzona. Artur dowiaduje się strasznych rzeczy z pamiętnika siostry, więc już parę linijek dalej masakruje go soplem. Znowu – bach, bach, bach. Oczywiście, rozumiem, że działał w afekcie, ale opisanie tego w ten sposób jakoś mi nie gra. Opisałabym chociaż trochę przygotowania, to, co się wyrabia w głowie Artura, może nawet przecięłabym to jakoś inną sceną. A w ten sposób zniwelowałeś jednak napięcie.
Przepraszam, że czytam tak bardzo na raty, ale mało mam w ogóle ostatnio czasu, a jeszcze Koegzystencja wisi mi nad głową. :)
Ocho,
co do Rosta to wszyscy się zgodzimy, że nie jest najmądrzejszą osobą na świecie, w dodatku jest mocno podatny na manipulacje
a co do Artura, jest pewna rzecz, której nie mogę zdradzić, a nieco tłumaczy jego zachowanie (Zauważyłyście, jakie to wygodne w publikowaniu w odcinkach? Na każdy zarzut można odpowiedzieć “czytajcie dalej, a spojrzycie na to inaczej” :P), ale skoro tak piszesz, to rzeczywiście coś w tym jest, Tensza zresztą potwierdzi, podejrzewam :)
Mam jeszcze takie do Was pytanie. Jak czytacie swoje posty, to nie nadziewacie się na spoilery? Jeśli chcecie, można wymyślić jakieś tagi typu [spoiler rozdz. 20], albo coś podobnego. No chyba że Wam to nie przeszkadza. Ale z czasem spoilery mogą być coraz groźniejsze.
Myślałam o spoilerach pisząc komentarz, ale uznałam, że Tensza pewnie już dwudziesty rozdział zdążyła przeczytać. :)
Ale masz rację – następnym razem będę się wyrażała bardziej oględnie.
Hm, ja po prostu komentarze ze słowem <rozdział którego nie czytałam> omijam :P
I cóż zygfrydzie – nie mylisz się. Muszę zgodzić się z ochą. O ile scena, w której wychodzi na jaw co Viset robił z Asper mną nawet targnęła, to już jego smierć nie przyniosła… hm, satysfakcji. Wiesz, brakowało mi czegoś takiego jak u Martina – nienawidzisz kolesia tak długo, że jak już zginie, to srasz w porty z radochy.
A teraz takie standardowe podsumowanie:
Rozdział 20 – poza wspomnianymi uwagami, powoli zaczynam odnosić wrażenie, że ci się ludzie w Grenie pokończą do wybijania… Nie żeby mi Viseta było żal. W pewnym momencie czułam do niego czystą wrogość (niczego nie nienawidzę mocniej niż pedofilii). Poza tym ten rozdział upewnił mnie w niechęci do Marca, gdyż wcale nie zajął się rodziną, jak wszyscy wokół śpiewali. Zachowywał się jak pizda, gapa, dupa wołowa – trafnie określa go Artur, którego z kolei lubię jakoś bardziej.
Rozdział 21 – a tu tak spokojnie dla kontrastu. Jakaś kolejna historia o potworze (serio, co oni mają w tym Grenie? hodowle wszystkiego co złe?), kolejna przejażdżka autobusem i znowu Kai leje Rafna. Radocha z tego była, ale powoli to zaczyna być nużące. Ale nadal narracje Kaia najbardziej lubię. Ot, uznam to za takie tyci tyci potknięcie na jego drodze ;>
Ni to Szatan, ni to Tęcza.
Dzięki Wam za przeczytanie.
Tenszo,
Szwendacz i Viset zginęli dość szybko, ale zapewniam, że to nie są czarne charaktery, które grają pierwsze skrzypce w tej historii. Ci naprawdę groźni dopiero wchodzą na scenę. Mam nadzieję, że uda mi się was zaskoczyć w niektórych przypadkach.
Jakaś kolejna historia o potworze (serio, co oni mają w tym Grenie? hodowle wszystkiego co złe?)
Mam nadzieję, że jak wątki połączą się w całość, zniknie takie uczucie przeładowania dziwnościami, które mam wrażenie występuje w początkowej części książki.
Rozdział 21 – a tu tak spokojnie dla kontrastu.
W tym rozdziale wprowadziłem chyba ostatnią znaczącą postać. Mam nadzieję, że teraz już pójdzie z górki jeśli chodzi o bohaterów, ale widzę, że cały czas dobrze sobie z nimi radzicie. Czytanie Martina popłaca :)
Przyznam, że nie za bardzo rozumiem, w jaki sposób Onelia chciała nie dopuścić do reelekcji Rosta, popierając Alwena i – na wszelki wypadek – startując sama. Przecież w ten sposób głosy przeciwne Rostowi rozłożyłyby się na Alwena i na nią, zwiększając szansę Rosta.
Wątek Onelia – Szwendacz i jego konsekwencje – no, zaskoczenie. :)
Mam też wrażnie, że “normalni” mieszkańcy jakoś tak za łatwo słuchają swoich “dziwnych” rozmówców, nawet jeśli ci każą im robić rzeczy ekstremalne – jak tym razem Onelia. Tak, wiem, na pewno zostanie to jakoś wytłumaczone w dalszej części. ;)
I jak już odważyłam się kiedyś tu przyznać, że nie czytałam Sapkowskiego (oprócz trylogii husyckiej), to przyznam się znowu – nie czytałam Martina. Natomiast czytając Twoją opowieść cały czas mam w tyle głowy “Trafny wybór” JK Rowling (tak, tak, tej od Harry’ego Pottera, którego zresztą, hm, również nie czytałam). To jest powieść opisująca małomiasteczkową społeczność, też z jakimiś lokalnymi wyborami w tle, z jakimiś lokalnymi ambicjami, zawiściami, intrygami, niechęciami – i przyznam, że byłam pod wrażeniem, w jaki Rowling opisała bohaterów. Było ich mnóstwo, ale każdemu nadała rysy charakterystyczne, własną osobowość, niepowtarzalność. No, z czytelniczego punktu widzenia to było naprawdę niesamowite. :)
Nie czytałem “Trafnego wyboru”, ale może kiedyś to zrobię, bo “Harry’ego Pottera” bardzo lubię. Ostatnio widziałem to pierwsze za 10 zł w Biedronce, ale był jakiś taki zmasakrowany egzemplarz, co mnie zniechęciło do kupienia.
Z małomiasteczkowych historii czytałem mnóstwo Kinga. Moje ulubiono to “To”, ale jeśli chodzi o nakreślenie społeczności i wzajemnych relacji mieszkańców, bardzo podobał mi się “Sklepik z marzeniami”. Bardzo fajny pomysł miał w tej książce King, w jaki wyciągnął z bohaterów wszystko co najgorsze.
Przyznam, że nie za bardzo rozumiem, w jaki sposób Onelia chciała nie dopuścić do reelekcji Rosta, popierając Alwena i – na wszelki wypadek – startując sama. Przecież w ten sposób głosy przeciwne Rostowi rozłożyłyby się na Alwena i na nią, zwiększając szansę Rosta.
Myślę, że była przekonana, że jeśli wystartują w trójkę, to Alwen zwycięży, bo na Rosta mało kto chciał głosować, a jej start był takim zabezpieczeniem, gdyby Alwen w jakiś sposób się wykruszył, co też się stało.
Co prawda ja HP nie czytałam, ale podejrzewam, że “Trafny wybór” nie ma z nim nic wspólnego, oprócz autorki. :)
w końcu długiego korytarza.
na końcu
wysłuchując litanii matematyczki. Kai, słuchając tych
wysłuchując słuchając
w ustach, bała atrapą, lecz
była
Nie wiem, nie słuchałem, co ona tam do mnie paplała.
Ten tekst to jest przgięcie – wywaliłabym, i tak widać, że dyrektor ma wszystko w dupie.
Gdy wpadała ten nastrój
w ten nastrój
o dawnych było jej wielką pasją.
o dawnych czasach
zbudował chałupkę, w którym
w której
teraz nad brzegu jeziora
nad brzegiem
Opuście broń i odejdzie – zażądał,
odejdźcie
Nie – przerwała władca. – Każę go wygnać.
przerwał
bliźniaczego świata, który wydawała się niczym nie różnić od poprzedniego
wydawał
lecz gdy próbował to zrobić Marc, nie wpuściła go do pokoju. Wójt próbował z
próbował próbował
zawiadomimy policję – powiadomił ją i odszedł od furtki.
zawiadomimy powiadomił
Następny, proszę! – zawołał i wyprosił Rosta za drzwi.
Następnego dnia
Następny Następnego
Nie widział, co ma powiedzieć.
wiedział
Konkretnie środki, który zostały
które
Artur zadał drogi cios
drugi
Wykopał go w lesie, sto metrów od domu. Zakopał
Wykopał zakopał
Artur zbliżył się Kaia.
do Kaia
Klęknęła na ziemi i musnęła ręką po tym niezwykłym ogrodzie.
Nie wiem jak można musnąć ręką po ogrodzie. Całym :P
– Oczywiście, Elio, obiecuję – odpowiedział.
Chyba Onelio.
później objął czule
objął ją – inaczej obejmowałby ognisko i sie zaczął z nim kochać :P
Próbował się wyrywać
Próbowała
Nie widziała jak. Czy to dlatego, że Albert nie był do niego podobny? A może dowiedział
Nie wiedziała jak – i potem jest jeszcze "dowiedział".
Alitonów wpatrywało się na nią z czarno-białych
w nią
Ni to Szatan, ni to Tęcza.
Co do wrażeń z ostatniego rozdziału – myślałam, że Onelia ma więcej oleju w głowie. Sory, ale tą truciznę mógł wypić każdy. W końcu wójt miewał gości. Ogólnie babka nie pomyślała, że padnie trupem ktoś inny? Serio? Przecież nic nie dawało jej pewności, że wójt to wypije. Mógłbyś chociaż napisać, że jakiś tam duch tak obiecał…
No, a poza tym, podtrzymuje opinię, że ci ludzi niedługo nie starczy do zabijania… =.=
Ni to Szatan, ni to Tęcza.
– Oczywiście, Elio, obiecuję – odpowiedział.
Chyba Onelio.
To akurat specjalnie, Grelan używał zdrobnienia. Zresztą Onelia używała tego inicjału E., żeby ukryć swoją tożsamość. Pojawił się on już w listach, które znalazł Artur w domu Szwendacza, pojawi się raz jeszcze i będzie fajnie dwuznaczny.
Dzięki za poprawki.
Zaznaczam tylko, że czytam od początku tej historii, której fragmentem mnie ostatnio, niedawno, zachęciłeś. Przeczytam wszystko, wtedy dam pełnowartościowy komentarz.
"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick
Super :) Czekam na opinię i mam nadzieję, że opowieść Ci się spodoba.
Ta część zdecydowanie jak na razie najbardziej wciągająca i najlepsza. Przeczytałam jednym tchem.
Zgadzam się z dziewczynami, że Kai jest chyba najprzyjemniejszym narratorem i chyba jego historię czytało mi się najlepiej. Chociaż mała Elia mnie zaciekawiła i czekam na dalsze jej losy.
Zgadzam się z Tenszą, że wuj Atura to gnida, ale jakby nieco za mało cierpiał. Zaskoczyłeś mnie tym pamiętnikiem i tymi zapiskami. Niezły zwrot akcji.
Biedna Estela… Faktycznie widać ewidentną inspirację Martinem. ;)
"Myślę, że jak człowiek ma w sobie tyle niesamowitych pomysłów, to musi zostać pisarzem, nie ma rady. Albo do czubków." - Jonathan Carroll
Cieszę się, że Ci się podobało :)