Prolog:
Wydarzyło się to dwa tygodnie przed moimi dwudziestymi dziewiątymi urodzinami.
Wraz z moimi kumplem i dziewczynami wyruszyliśmy na mały biwak wśród głuszy.
A skończyłby się on dla nas niezbyt ciekawie, gdyby nie pewna osoba, której pojawienia się w całym tym galimatiasie się nie spodziewaliśmy.
Posłuchajcie zatem historii, która wstrząsnęła całym Duborem.
Rozdział I – Plany
21 lipca 2011 roku, Dubor
Zadzwonił telefon.
Z trudem zwlokłem się z łóżka. Zegar na ścianie wskazywał właśnie godzinę jedenastą trzydzieści osiem.
Czułem się, jakbym spał pod stertą gruzów. Bolały mnie wszystkie kości i łeb.
Cholera, zakląłem w myśli, gdzież się podział ten piekielny telefon?
Dopiero po chwili go znalazłem. Był w ściągniętych wieczorem spodniach, które natomiast rzuciłem na drugi koniec pokoju. Na szczęście rozmówca nie zakończył jeszcze połączenia i zdążyłem odebrać telefon.
– Słucham? – odezwałem się na wpół niewyspany. Stłumiłem ziewnięcie.
I w tej chwili, jak w każdej marnej powieści kryminalnej, czy thrillerze z słuchawki dobiegałby nudny głos prokuratora sądowego, czy też nadpobudliwego komendanta policji, który dopiero co wyszedł chyłkiem z sypialni młodszej zarówno wiekiem jak i stażem policjantki, która oddała mu się w ramiona już po kilku pucharach wytrawnego wina, i prosi o pomoc w złapaniu szajki bandytów okradającej bank, bądź prowadzącej handel narkotykami.
Jednak dziesięć lat pracy w mundurze nauczyło mnie, że tak nie jest i nigdy nie będzie. Przynajmniej w Duborze. Ta mieścina jest po prostu za mała, aby cokolwiek można było tu przed kimś ukryć. Niemal wszyscy ludzie się znali.
– Siemasz, Filip! – poznałem wesoły głos starszego przyjaciela po fachu, Benka.
– Wiesz co? – Benek ciągnął dalej. – Nasza Kaśka wreszcie się zaręczyła, zgadnij z kim?
– Któż jest tym szczęściarzem? – uśmiechnąłem się wrednie. Dobrze wiedziałem, że Benek i Kasia chodzili ze sobą już od dłuższego czasu. Co było dziwniejsze, on miał trzydzieści dwa lata, a ona trzydzieści siedem.
Nie obędzie się bez skandalu, pomyślałem.
– Podobno ja – zażartował. – I tak mi wpadło do głowy, czy nie zajrzałbyś na sekundkę do „Rosserów”? Muszę z tobą pilnie porozmawiać.
– Niech zgadnę: masz jakiś plan co do uczczenia zaręczyn? – domyśliłem się.
– Eee… Tak, Sherlocku, zgadłeś – zaśmiał się. – Przyjdź na chwilę do „Rosserów”, to pogadamy i … wybacz, jeżeli cię obudziłem.
– Draniu, skąd wiedziałeś, że spałem? – wyszczerzyłem zęby.
– Nigdy inaczej nie spędzasz urlopów, hehe. Idziesz już?
– Będę za dwadzieścia minut.
– Okey, poczekam na ciebie.
* * *
Chwilę później byłem już w drodze.
Ruch o tej porze był dość spory. Po ulicach jeździły fiaty, przedwojenne syreny i nierzadko warszawy. Pełno było też rowerzystów, jednak głównie były to starsze osoby na jeszcze starszych składakach, które zapewne woziły niejedno pokolenie.
Jak na niewielkie miasteczko, żyło tu dość sporo rodzin. Niemal większość ludzi się znała, ale często też bywało tak, że podczas jakiejś uroczystości, imprezy miejscowi poszerzali swe grono znajomych o kilkoro następnych, sporadycznie byli nimi przyjezdni, gdyż mało kto miał krewnych spoza miasteczka.
Szybko przemierzyłem ulicę Rozkoszną i skręciłem ku Wesołej.
Knajpa, w której miał czekać na mnie Benek znajdowała się przecznicę dalej, na skrzyżowaniu ulic Powstańców i Ciurlanej (nigdy nie wiedziałem, skąd się wzięła ta nazwa, lecz zawsze wymawiałem ją z uśmiechem na ustach).
* * *
Dotarłem o umówionej porze.
Benek uśmiechnął się na mój widok. Wyjął dłoń z kieszeni ciemnej kurty.
– Cześć! – przywitaliśmy się ciepło.
– Wchodźmy już – zaproponował. – Zarezerwowałem stolik.
Nie zaprotestowałem, choć miałem ku temu powody.
W środku było tłumnie i duszno. Zalatywało potem, który wmieszał się w silną woń kuchennych przypraw. Ohyda.
Karczmarz przekrzykując wszechobecną grandę podawał dania na szynkwas.
Ktoś nieoczekiwanie beknął. Inny zagłuszył go puszczając gromkiego bąka, co wywołało ogólną aprobatę.
– Chodź – Benek wskazał drugie pomieszczenie na przeciwko, w którym, jak było mi wiadomo, zostały wydzielone loże. – Tam zająłem miejscówkę.
Odetchnąłem z ulgą. W tej knajpie nigdy nie było inaczej. Pub „U Rosserów” od zawsze ściągał najgorsze bydło z całego miasteczka.
Dlatego też byłem w tym miejscu tylko dwa razy. Za pierwszym wpadłem tu z ciekawości, a za drugim kupiłem hamburgera na wynos, ponieważ zamknęli mój ulubiony fast-food .
Prawdę mówiąc chętnie bym się tu stołował, gdyż jedzenie mają tu przednie, lecz zbytnio odstraszył mnie cennik i klientela.
Niełatwo przedarliśmy się między stolikami.
Drugie pomieszczenie było o wiele większe, przestronniejsze i, szybko to zauważyłem, niemal całkowicie puste. Jedynie w dwóch ostatnich lożach paliły się lampki.
– Numer trzy – poinformował mnie Benek, gdy podeszliśmy do pierwszego rzędu.
Delikatnie odsunąłem kotarę i wślizgnąłem się do środka.
Benek poszedł w moje ślady. Następnie wcisnął przełącznik włączający oświetlenie w środku i lampkę na zewnątrz loży.
Obsługa naprawdę się dziś pospieszyła. Na stoliku stał rzeźbiony dzban z wielkim, mosiężnym uchwytem. Zaraz obok w dwóch wielgachnych kuflach pieniło się złociste piwo.
Benek z marszu pochwycił jeden i od razu oddał się opróżnianiu tegoż naczynia.
Postanowiłem nie być gorszy, lecz piłem z większym umiarem.
– Ale mnie suszyło… – westchnął po chwili i odłożył pusty kufel na blat. Otarł pianę z ust. – Sprawa wygląda następująco: razem z Kasią planujemy biwak, a raczej ja planuję, bo ona jeszcze o niczym nie wie. To ma być niespodzianka.
– Gdzie planujecie pojechać? – spytałem.
– Gdzieś do lasu, wiesz, z dala od ludzi.
– Jaki las masz na myśli? – zląkłem się.
– No… nasz, nie?
– Człowieku, to może być niebezpieczne!
Las, o którym wspominał mój kumpel jest jedynym, jaki znajduje się blisko Duboru. Następny rósł w pobliżu Rankiewa, a ta mieścina jest oddalona o dobre dwa dni jazdy samochodem stąd i podróż do tego miejsca w ogóle by się nie opłacała. Pomiędzy Duborem a rankiewskim lasem znajdowały się pustkowia po masowych wypalankach.
Duborski las natomiast, jak to każdy las był dziki, lecz w porównaniu z innymi bardzo niebezpieczny. Krążyła wokół niego legenda, która głosiła jakoby w czasie drugiej wojny światowej znajdował się tam jeden z wielu niemieckich obozów koncentracyjnych. Mordowani byli tam przeróżni ludzie. Od zwykłego chłopa, po żołnierza i uczonego. Ginęły tu również kobiety i dzieci.
Ciała zakopywano w masowych mogiłach. Jednak dusze więźniów nigdy nie zostały wzięte z tej ziemi.
Podobno w rok po zakończeniu wojny o las zaczął się ubiegać jakiś majętny jegomość z chęcią wybudowania w jego miejscu dworca kolejowego, który umożliwiłby optymalną łączność z najbliższymi miejscowościami, które, jak już wspomniałem, są oddalone o dobre kilka dni jazdy samochodem. Facet chciał odnowić znajdującą się tutaj starą kopalnię węgla kamiennego, którą zamknęli Niemcy, gdy zwijali manatki. Jednak bogacz nigdy nie skończył budowy.
Zniknął tak szybko, jak się pojawił. Nikt nie wiedział, dlaczego. Do czasu.
Plotka o umęczonych duchach nawiedzających las szybko rozeszła się po ludziach. Niektórzy ubarwiali pogłoskę o różne „efekty specjalne” typu UFO, kara boska, zemsta zmarłych i różne inne pierdoły. Jednak prawda pozostała prawdą.
Ci, którzy odważyli się wkroczyć do lasu, już nigdy zeń nie wracali. Czasami odnajdywano pojedynczych wisielców, rozszarpane zwłoki, samotne kończyny, części ubrań. Jednak częściej zaginieni trafiali się w całości.
Ogólnie rzecz biorąc wszyscy wierzyli w legendę, mniej lub bardziej, toteż nikt nie zbliżał się do niego nawet na metr. Pozbawiony ludzkiej ręki las całkowicie zdziczał.
Na twarzy Benka zaperlił się uśmiech.
– A to niby dlaczego ma być niebezpiecznie?
Opowiedziałem mu o swoich spostrzeżeniach. Ten parsknął śmiechem i klepnął mnie po ramieniu.
– Nie wierz w bajki, przyjacielu. Byłem tam wiele razy i żyję. Tam nic nie ma.
– Jak to tam byłeś? – zdziwiłem się.
– No… ktoś przecież musiał znaleźć dobrą miejscówkę, a poza tym… – sięgnął do kieszeni kurty i wyjął coś na stół – mam to.
Była to biała paczuszka z sypką zawartością. Poprawka: z zakazaną sypką zawartością.
– Skąd to masz? – wybałuszyłem oczy. – Włamałeś się do sejfu?
– Od brata – wytłumaczył.
– Jakiego brata? Przecież ty nie masz brata…
– Mam. Nazywa się Ronald Moras. Mieszka w rynsztokach w południowej części miasta. Pracuje dla Włocha Noriza z Barbarii. Ale nie wydawaj go, proszę cię. Obiecałem mu nietykalność.
„Niech to szlag”, pomyślałem, „ mój najlepszy kumpel jest bratem handlarza narkotykami, którego szef jest poszukiwany na całym Śląsku.”
Ta informacja całkowicie mnie zaskoczyła. Czego się jeszcze dowiem o Benku?
– W porządku – wyrzekłem z ociąganiem. – Masz moje słowo.
– Dzban już powoli się kończy – zauważył Benek. – Mój czas również. Muszę zaraz iść przygotować prowiant na biwak, jedziesz z nami? Zaprosimy też Jessicę, co ty na to?
– Noo… – zamyśliłem się. – Ale obiecaj mi jedno: weźmiemy ze sobą nasze walthery… na wszelki wypadek.
– Zgoda, ty mój hylofobie – uśmiechnął się Benek. – Czekaj, doleję ci.
Rozdział II – Dywagacja
21 lipca 2011 roku, Dubor
Zaraz po spotkaniu z Benkiem wróciłem do domu. Pełen wątpliwości.
Las. Biwak. Dziewczyny. Legenda. Mogiła. Dowiedziałem się też, że rodzina Benka ma powiązania z przestępczością w mieście, której istnienie tuszował przed wzrokiem prawa.
Te myśli plątały się mi po głowie, aż do czwartej, o której byłem umówiony z przyjacielem.
Obiecał, że wszystko przygotuje sam. Pragnął w ten sposób okazać swą miłość do Kasi.
Nie chciałem mu przeszkadzać, choć wiedziałem, że razem zrobimy to o wiele szybciej. Jednak Benek trzymał się swego zdania.
Nie mając nic sensowniejszego do roboty położyłem się na kanapie i włączyłem telewizję. Przeskakiwałem między kanałami, dopóty moim oczom nie ukazała się modnie ubrana, miła pani prezenter.
Z grubsza odsłuchałem wiadomości.
Do portu w Gdańsku wpłynął angielski statek „Corvetta”. Wszyscy byli bardzo szczęśliwi.
Jakaś córka odnalazła po latach swą rodzinę. W Poznaniu mężczyzna imieniem Ryszard znalazł na wysypisku torbę z pieniędzmi. W Warszawie wąsaty prezydent w okularach podpisał jakiś dekret. Gdzieś rozbił się samolot. Ktoś kogoś okradł. I tak dalej.
Znużony zasnąłem.
Rozdział III – Las Dusz
21 lipca 2011 roku, polana
– No i widzisz – szepnął mi Benek na ucho – wcale nie jest tak źle. Ta polana jest wprost idealna. Chodź, pójdziemy narąbać drewna. One zajmą się jedzeniem – skinął na Kasię i Jessicę, które zajadle rozmawiając zajęły się się rozkładaniem składanego stolika, na którym mogłyby nakroić chleba oraz przygotować kiełbaski do pieczenia. Problem tkwił w tym, że stolik się blokował przy próbie rozwarcia. Dziewczyny musiały się trochę wysilić. Po chwili im się powiodło, lecz przy okazji walnęły się głowami.
Parsknęły śmiechem kurczowo masując bolące miejsca.
– Idziemy po drewno – poinformował je.
Gdy wystarczająco zagłębiliśmy się w gąszcz, Benek zatrzymał mnie, aby coś powiedzieć.
– Musimy wszystko dobrze odegrać – rzekł. – Gdy sytuacja trochę się rozluźni wsypiemy im to do butelek – poklepał się po kieszeni, w której znajdowała się biała paczuszka. – Potem pójdzie już z górki. Aaa… jeszcze jedno – pogrzebał w drugiej i wyjął paczkę durexów – trzymaj. Przyda ci się.
Zaniemówiłem. I to dosłownie. Gęba o mało nie rozbiła mi się o ziemię.
– Mam ją przelecieć na pierwszej randce?
– Lepiej bym tego nie ujął – poklepał mnie po ramieniu z uśmiechem. – No co? I tak nic z tego nie będzie pamiętać.
– Beniaminie – spojrzałem mu prosto w oczy z dziwnym, znaczącym uśmieszkiem na ustach – jesteś szalony.
* * *
Zjedliśmy prawie wszystkie kiełbaski. Były przepyszne.
– Dziewczyny, ostatnie dwa piweczka dla was! – Benek podał im otwarte butelki do których chwilę wcześniej wsypał nieco białego proszku, jak napomknął mi wcześniej, na „pobudzenie”.
– Dsssięki, chłofsy – zasepleniła Jessica.
– Jezteście barsso mili – dodała Kasia.
Benek zaśmiał się.
– Zerujcie!
Dziewczyny pijąc wielkimi haustami w kilka sekund wyzerowały zawartość butelek i postawiły obok reszty.
Wstałem.
– Idę się odlać – oznajmiłem pozostałym i chwiejnym krokiem udałem się w gąszcz za dwa duże, niemieckie namioty, które Benek otrzymał po swoim dziadku.
Stanąłem pod drzewkiem, a przynajmniej wydawało mi się, że jest to drzewo. Po alkoholu i kilku papierosach moja wyobraźnia zaczęła płatać mi figle.
Westchnąłem z ulgi jaką odczułem opróżniając pęcherz.
Z tyłu dochodził mnie wesoły gwar rozmów, chichotów i drobnych, werbalnych pieszczot.
Coś poruszyło się w krzakach. Zignorowałem to, lecz po chwili zobaczyłem, jak krzak wpełza pod namiot. Przetarłem oczy. Zatoczyłem się.
Drugi krzak idący za tym pierwszym chyba mnie zauważył, gdyż zatrzymał się w pół drogi i coś syknął. A potem rozbolała mnie głowa i zobaczyłem wszystkie gwiazdy nieba.
* * *
Ktoś przywalił mi w mordę z liścia.
– Ej, stary, żyjesz? Halo? – znów dostałem, ale w drugi policzek. – No, nareszcie zaczynasz kapować. Wstawaj!
Powoli dochodziłem do siebie.
– Ale mnie boli łeb – syknąłem z bólu, gdy dotknąłem opuszkami palców stłuczenia i opuchlizny.
Nieznajomy usiadł obok mnie. Leżałem na łóżku.
– Ciesz się, że jesteś z nami, a nie tak jak pozostali…
– Słucham? – ożywiłem się. – Po… pozostali? Gdzie są?!
Nieznajomy westchnął.
– Gdybym ja to wiedział. Masz, weź to. Na ból.
– Co… co to jest?
– Asmiphsan. Właściwości podobne do Etopiryny, lecz o mocniejszym działaniu. Leczy też obrzęki i siniaki. To wyrób własny. Nie obawiaj się, wypij. Pomoże, choć nadal możesz odczuwać lekki ból.
Spojrzałem na podaną mi fiolkę. Znajdował się w niej trunek o bursztynowym zabarwieniu. Pachniał marchewką, ale smakował jak podeszwa buta. Ból minął natychmiast, jak ręką odjął. Zniknęło też stłuczenie i piekielna opuchlizna.
Zwróciłem puste naczynie właścicielowi.
– Kim jesteś? – zapytałem. – Co z pozostałymi?
Nieznajomy milczał.
Rozejrzałem się po pomieszczeniu. Zwykły, przytulny pokój, tylko jakby… pod ziemią?
– Gdzie jesteśmy?
– W jaskini duborskiego lasu – oznajmił spokojnie mężczyzna. – Sto metrów pod ziemią. Znaleźliśmy cię nieprzytomnego w krzakach z otwartym.. hem, hem, z poważnym stłuczeniem, które właśnie się uleczyło za sprawą mojego leku.
– Co się stało?
– Zaszła drobna pomyłka – odezwał się ktoś z boku. Siedział w cieniu, więc nie widziałem jego twarzy. – Nazywam się Karch Noriz, a to jest Ronald Moras, brat Beniamina Morasa. Uratowaliśmy cię z piekła, kolego. Powinieneś nam podziękować, a nie rzucać pytaniami, jak dziwka bielizną.
– CO SIĘ STAŁO?!
– Już dobrze, już dobrze – uniżył się Karch. – Wybacz, że nie odpowiedziałem na twe pytanie, mi dispiace. Powiem krótko: wplątaliście się w sam środek wojny, ty i twoi przyjaciele. Prosto w przysłowiowe, śmierdzące, gówniane gówno.
– Wojnę? Jaką, do cholery, wojnę?
– Wojnę gangów – wyjaśnił Ronald. – Toczymy walki od dawien dawna. Wymyśliliśmy nawet bajkę o duchach, aby odstraszyć ludzi, choć niezbyt podziałała, gdyż zdarzały się niektóre przypadki… – urwał. – Cholerny, pieprzony, Benek. Wiedział o wszystkim. To była moja cena za dodatkową ochronę… musiał jednak wpakować się w sam środek… mówiłem mu, aby wybrał inne miejsce, ale on… a zresztą nieważne. Teraz jest w potrzebie, w dodatku nie sam. I to się liczy.
– Co możecie zrobić?
– Sami? – odezwał się Noriz. – Nic. Ale za to z tobą, tak. Przedrzesz się na tyły i uwolnisz swych przyjaciół. Prawdopodobnie znajdują się w bazie wroga. Pójdziesz drogą na około. Na polanie jest zbyt niebezpiecznie. Moi ludzie będą cię osłaniać. Uwolnisz swoich kamratów, a potem stąd uciekniecie. I to w te migi. Tam – wskazał dłonią – na stole leży twój walther…
Rozdział IV – Dziwny paradoks
22 lipca 2011 roku, gdzieś w lesie
Przydzielono mi dwóch ludzi. Klaudiusza i Sergiusza, tak się przedstawili.
Nie było czasu na mrzonki. Bez ceregieli ruszyliśmy w drogę.
Było w cholerę ciemno, czułem dym. Gdzieś coś się paliło.
– To ludzie Sewilli podpalają las – przeraził się Klaudiusz. Spojrzał na płonące w oddali korony drzew i ogromne ilości dymu, jakie się z nich wzbijały. – Chryste Panie, co oni nawyrabiali?!
Z oddali słychać było odgłosy walki, wystrzały, okrzyki i jęki.
– Ciszej, bo nas usłyszą! – warknął Sergiusz. – Jesteśmy już niedaleko ich obozu. Spójrz tam, w dół. To oni. O, cholera… to oni.
– Stać! – ryknął gromko łysy mężczyzna mierząc do nas z colta. – Pistolety wyrzucić, ręce do góry!
* * *
– Spartoliliście sprawę – zadąsał się Benek. – Mogliście przewidzieć, że część oddziałów Sewilla zostanie w bazie, a teraz patrz! Dupa, dupa, dupa! – wyżył się nogą na rosnącym w pobliżu drzewie. Z korony opadły liście.
Byliśmy ciasno spętani grubą liną. Plecami do siebie. Dziewczyny leżały obok, zapewne ogłuszone, z tępym, wywołanym przez narkotyk, wyrazem na twarzach i otwartymi oczami. Leżały wśród odzieży, którą zdarli z nich bandyci. Na szyi miały ślady po pasie ze spodni.
O, kurwa.
– Co się tak gapisz?! – Benek krzyknął nagle z płaczem. – Pewnie, że nie żyją. Zgwałcili je. Kazali mi na to patrzeć… – załkał, a po chwili wybuchnął płaczem. – To koniec! Koniec! Zaraz zabiją i nas.
– Spokojnie – usiłowałem go pocieszyć. – Przykro mi z powodu twojej narzeczonej i Jessiki. Były naprawdę dobrymi kobietami. Ale my nie podzielimy ich losu. Nie teraz. Mam pomysł.
– O czym ty mówisz?
– Sięgnij do mojej prawej kieszeni. Tak, masz rację. Do tej kieszeni Właśnie to miałem na myśli.
Gdybym teraz mógł spojrzeć na jego twarz, dojrzałbym zapewne dziwny, znaczący uśmieszek.
* * *
Zadzwonił telefon.
Otworzyłem oczy i z trudem zwlokłem się z łóżka. Zegar na ścianie wskazywał właśnie godzinę jedenastą trzydzieści osiem.
Czułem się, jakbym spał pod stertą gruzów. Bolały mnie wszystkie kości i łeb, jakbym… ufff. Jaki dziwaczny sen… Gdzież się podział ten piekielny telefon?
Dopiero po chwili go znalazłem.
Otrzymałem esemesa. Od… Numer Prywatny.
„Historia nigdy się nie kończy. Historia zatacza koło.”
Zbladłem.
Koniec