Wysiadłem z samochodu i niespiesznym krokiem ruszyłem w kierunku dzisiejszego celu.
Restauracja „Prawdziwa”. Istny gastronomiczny hit w naszym mieście. Zresztą, jaki tam hit? Wręcz pierdolony fenomen. Swoją działalność rozpoczęła około roku temu i praktycznie z miejsca podbiła całą kulinarną scenę Stolicy. Miejsce było nie tylko modne w sensie, że wypadało tam bywać. Przede wszystkim kluczem do jego sukcesu okazały się wyjątkowe, wręcz niezwykłe dania – wspaniale podane, pyszne oraz intrygująco nazwane.
W ubiegłym tygodniu mojemu zleceniodawcy zaserwowano owocową zupę krem z babci oraz steki siostrzane. Dania były niezrównane wręcz w smaku, o prezentacji stanowiącej szczytowy efekt szlachetnej sztuki kulinarnej. Dbałość o detale, idealna wręcz kompozycja. Tak wyglądał właśnie przepis na udaną ucztę. I pewnie na doznaniach smakowych i estetycznych cały temat by się zakończył, gdyby nie jeden, drobny szczegół. Następnego dnia okazało się bowiem, że zarówno babcia jak i siostra zleceniodawcy zwyczajnie zniknęły. Bez żadnego ostrzeżenia, bez powodu.
Oczywiście, przypadki się zdarzają, nawet te przykre, czy wręcz makabryczne. Jednak w ostatnim czasie podobne zniknięcia powtórzyły się kilkukrotnie, a jedynym wspólnym mianownikiem była właśnie „Prawdziwa”.
***
Otworzyłem drzwi do restauracji i przekroczyłem próg. Przy samym wejściu stała, wyjątkowej urody, uśmiechnięta kelnerka. Miała śniadą cerę, idealne wręcz kształty i długie, piękne blond włosy. Dziewczyna z gatunku zapadających w pamięć na długo. Kelnerka przywitała mnie uprzejmie i zapytała o numer rezerwacji. Powiedziałem, a ona skinęła głową i poprowadziła na miejsce. Wchodziliśmy schodami na górną salę, dziewczyna szła przodem. To był naprawdę przyjemny widok. Skarciłem się w myślach, byłem tam służbowo.
Już na miejscu wskazała gestem stolik. Pozostawiła flamaster, menu i, upewniwszy się, że na „rozruch” wystarczy klasyczna kompozycja przystawek serwowanych przez szefa kuchni, oddaliła się spokojnie. Zdaje się też, że posłała w moim kierunku figlarny uśmiech. Może jednak wpadłem jej w oko? Robota, robotą, ale będę musiał zdobyć jej numer telefonu.
Wziąłem menu. Było miłe w dotyku, oprawione w skórę, przeszywane złotą nicią i ozdobione rysunkami, zdaje się starosłowiańskiego pochodzenia. Otworzyłem je i lekko uniosłem brew ze zdziwienia. W środku było zupełnie puste. Lekka wtopa dla restauracji o tej renomie.
Po chwili kelnerka wróciła, niosąc przydziałowe przystawki. Wskazałem menu i zapytałem, czy przypadkiem nie zaszła jakaś pomyłka? Dziewczyna w odpowiedzi uśmiechnęła się i pokręciła przecząco głową. Następnie uświadomiła mnie, że zostawiła flamaster w określonym celu. A było nim własnoręczne wpisanie do menu mojego największego życzenia. Zapytałem ją, jaki to właściwie ma związek z moją wizytą w restauracji? Kelnerka wyjaśniła, że treść, którą wpiszę w pustym miejscu będzie dla szefa kuchni wystarczającą wskazówką, co ma dzisiaj zaserwować. Żebym jej zaufał, że będę zadowolony.
Pomyślałem w duchu, że to naprawdę fajne rozwiązanie, nad wyraz pomysłowe i do tego świeże.
Sięgnąłem po flamaster i zacząłem gorączkowo wypełniać pustą przestrzeń menu. Zapisałem praktycznie całą stronę, uśmiechnąłem się do siebie, po czym pospiesznie odłożyłem swoje wypociny. W tym momencie uderzyła mnie fala ekscytacji. Po niej pojawiła się kolejna, tym razem wyczerpania. W międzyczasie przyszła kelnerka. Bez słowa zabrała menu i oddaliła się. Przez dłuższą chwilę dochodziłem do siebie. Co tu się właściwie wydarzyło? Co ja właściwie wpisałem? Za Chiny ludowe nie mogłem sobie przypomnieć.
Chciałem krzyknąć, pobiec do kelnerki i zatrzymać ją. Z jakiegoś powodu nie byłem w stanie zrobić żadnej z tych rzeczy. Byłem tak bardzo zmęczony. Czy może bardziej zniechęcony? Trudno powiedzieć.
Kolację przyniósł mi wysoki, poważnie wyglądający kelner o odpychającej estetyce. Odnoszę wrażenie, że to wbrew zasadom, żeby zmieniono mi obsługę w trakcie wizyty w restauracji. Zapytałem o to mężczyznę. Ten uśmiechnął się i wyjaśnił, że przecież sam tego zażądałem. Podobno bardzo wyraźnie. Nie przypominałem sobie tego faktu, ale nie będę się przecież kłócił. Ostatecznie moja wizyta w „Prawdziwej” nie ma charakteru prywatnego ani też towarzyskiego, a co za tym idzie nie powinienem zwracać na siebie zbędnej uwagi.
Moje danie kelner przedstawił jako faszerowane udka blondynki. Było ono wprost niesamowite. Jednocześnie delikatne, ale i wyraziste. Tradycyjne w prezentacji i awangardowe w smaku. Bogate aromaty unoszące się z dania dodatkowo potęgowały głębię doznań kulinarnych. Moje kubki smakowe eksplodowały z rozkoszy.
Z jakiegoś powodu wyjątkowa uczta przypomniała mi o tej słodkiej kelnerce, która przyjęła zamówienie. Rozmarzyłem się. Dziewczyna też była wyjątkowa. Taka do schrupania.
W rozsądnym czasie od zakończenia uczty za moimi plecami pojawił się kelner. Zapytał, czy życzę sobie jakiś deser. Podobno dzisiaj restauracja obchodzi okrągłą rocznicę działalności i szef kuchni pragnie zaserwować coś wyjątkowego. W wyrazie twarzy kelnera dostrzegłem nieskrywaną ekscytację. Mówił szybko, jakby był pod wpływem narkotyków. Może amfetaminy? Było to dość nieprofesjonalne i kontrastowało wyraźnie z moimi dotychczasowymi wrażeniami z lokalu, ale ponownie nic nie powiedziałem.
Zapytałem mężczyznę, czy może mi coś polecić. Z jeszcze większą ekscytacją w głosie zaproponował mi rocznicowy specjał. Podał także jego nazwę, ale mówił bardzo szybko, więc chyba nie całkiem go zrozumiałem. Bo przecież „palona stolica pod truskawkową pierzyną” to nie mogła być nazwa deseru, prawda? Nie chciałem wyjść na gbura, czy też osobę ogólnie nieobytą, więc skinąłem tylko głową i potwierdziłem, że to będzie doskonały wybór. Kelner rozpromienił się i pobiegł w stronę kuchni.
***
Dotychczasową ciszę zaburzył sygnał alarmu bombowego. Podszedłem do okna, było uchylone. W powietrzu unosił się dziwny zapach. Zdaje się, że… truskawkowy? Chciałem zawołać kelnera, ale w połowie słowa przerwała mi gwałtowna eksplozja. Na Stolicę spadł napalm, wszystko stanęło w płomieniach.