– Popatrzymy na brzeg chmur, tato? – Mała Elinor nie dawała spokoju od samego świtu.
– Nie dziś, skarbie – odmówił po raz kolejny Herefard. – Tata ma sprawy do załatwienia.
– W takim razie pobawię się z Ferencem. – Dziewczynka wiedziała, że ma szansę wymusić wszystko, czego zechce. Jakby na potwierdzenie jej groźby, z podwórka dobiegło krakanie ptaszyska.
– Nie zbliżaj się do kruka, Elinor. Prosiłem cię już – rzekł jednak starzec i zmarszczył krzaczaste brwi. – A to skąd wzięłaś?
Nagle chwycił za skrawek zielonej chusty na szyi dziecka.
– Znalazłam na poddaszu! – odparła z szerokim uśmiechem dziewczynka. – Śliczna i taka gładka! Jak pójdę w niej do szkoły, to…
– Wybacz – przerwał ojciec, a potem zręcznie rozwiązał supeł i schował szmatkę do kieszeni.
– Ale…
– Pozwól tacie odpocząć, skarbie – dobiegł z kuchni głos matki.
– Ale dlaczego?
– To pamiątka, dziecko – wyjaśnił stary Herefard, lecz myślami był już gdzie indziej. Od kilku dni zachowywał się inaczej. Podkrążone oczy i bladość podkreślały wiosny, które nosił na karku. – Po twojej… babce. Zmykam.
Elinor otworzyła buzię w zdumieniu, ale posłusznie przepuściła ojca. Patrzyła, jak kroczy w dół zbocza w stronę ciągnącego się aż po horyzont morza białej, puszystej mgły. Wzgórze zdawało się tonąć w jej odmętach.
Herefarda ścigały wściekłe pokrakiwania Ferenca. Każdy taki „zaśpiew” przyprawiał o dreszcze.
Łódka czekała zacumowana przy chmurach. Ubranie przemakało, ale starzec niestrudzenie pchał swą szalupę. Mgła gęstniała, a zbocze robiło się coraz bardziej strome. To zawsze był hazard – wizja upadku w przepaść przerażała. Lecz poławiacz znał się na robocie, w ostatniej chwili zręcznie przeskoczył burtę i chwycił za wiosła.
W mgnieniu oka szalupa wzniosła się na powierzchnię białego morza. Jasność wokoło oślepiała; jak okiem sięgnąć, tylko gęste obłoki i niknący zarys wzgórza za plecami. Cisza. Prawie.
– A więc jesteś – mruknął ponuro Herefard, znów słysząc krakanie.
Kruk wznosił się kilka łokci nad nim. Dziób lśnił w blasku.
– Martwy spokój – stwierdził wreszcie poławiacz, gdy dom był już tylko rozmazaną plamką na horyzoncie. Rozłożył się na deskach i westchnął. Sen, na który tak długo czekał…
***
– Nie cieszysz się moim darem?
Stary Herefard raptownie otworzył oczy i zamrugał kilkukrotnie. Jedynie księżycowy rogalik rozjaśniał ciemności wokoło. Łódka kołysała się na obłokach, a na burcie siedziało ptaszysko.
– To nie był sen – mruknął poławiacz. – Wtedy, latem.
– Każdej równonocy i w każde przesilenie, starcze – odrzekł chrypliwie Ferenc, strosząc pióra. – Możemy wreszcie podjąć utracone wątki.
– Twój dar był zatruty.
– Mój dar spełnił swą funkcję. Cały kwartał cieszyłeś się nową rodziną.
– Nie o to chodziło! – krzyknął Herefard, zrywając się gwałtownie, aż zakołysała się łódka. Kruk wzniósł się w przestworza, zrobił kółko i znów wylądował. Staruszek odetchnął. – Musisz to naprawić. One są… straszne.
– Hm… Ja tam lubię się bawić z Elinor. Sympatyczna dziewuszka.
– Nie waż się o niej mówić! – Siwy pokręcił głową. – Wiedziałeś, co będzie się dziać nocą. Ledwo minęły trzy miesiące i wszystko się sypie. Nawiedzają mnie w snach… Jak upiory, żywią się moim strachem! Nie spałem dobrze od tygodni! Czemu? I jak długo?!
– Może do jutra… Może do końca świata i dzień dłużej. – Ptak przeczesał pióra dziobem. – To nie moja sprawa.
– A czyja? Kto obiecał mi w przesilenie, że zyskam nową rodzinę? Kto sprawił, że z mgły wyłoniły się te dwie wiedźmy!?
– Spełniłem twoje życzenie, a ty zapłaciłeś. Nie mam powodu cię dręczyć. – Oczka kruka błyszczały srebrzyście jak dwa małe paciorki. Zimne i obojętne. – Jesteś swoim jedynym problemem.
– O czym ty bredzisz?
– O twoim sumieniu, starcze. Po prostu cię zadręcza, to nic nadprzyrodzonego. Tak długo, jak będziesz żałować starej familii, tak długo nie zadomowisz się w nowej. Widać przez te kilka miesięcy zmiękłeś.
I rozległo się donośne krakanie, a Herefard nie mógł się pozbyć wrażenia, że to śmiech. Skulił się na skraju szalupy i schował twarz w dłoniach.
– To co mam teraz robić?
– Możesz sobie czegoś zażyczyć. Jak każdej równonocy i w każde…
– Nie mam czym zapłacić! – krzyknął mężczyzna łamiącym się głosem. – I nie chcę… – dodał po chwili szeptem.
– Czyli dość targów? – Kruk pokręcił łebkiem. – A więc nic tu po mnie…
I rozłożył skrzydła.
– Zaczekaj! – Herefard wystawił desperacko rękę. – Mogę dać siebie! Swoją… swoją dłoń… Albo nogę!
Ptaszysko zatrzepotało, ale nie ruszyło się z miejsca.
– Twoje poświęcenie jest wzruszające – odparło. – Tyle że ja żywię się wyrzutami, nie bólem. Twoje rozterki są mi wręcz na rękę, a nic mi po twoich łapach, mam swoje…
– Błagam. Na tajemnice pod chmurami, zlituj się!
Czarne oczka patrzyły nieruchomo.
– Nie – rzekł wreszcie kruk. – Ale lubię dreszczyk emocji. Możemy zagrać. O twój słodki, nieprzerwany sen. Lecz jeśli przegrasz, to albo zginiesz, albo ja dostanę więcej tego, czego potrzebuję. Zgoda?
Herefard przełknął ślinę.
– Mam stawiać życie na szali jakieś gry?
– Następnej nocy senne troski staną się realne. Zmierz się z nimi, nie opuszczając wzgórza. Dotrwaj do świtu, a twoje marzenie ziści się.
– Że co? Jak to staną się realne, o czym ty…
– Decyduj się prędko, starcze! Interesy mnie gonią!
– Zgadzam się!
– W takim razie dobrze spożytkuj pozostały ci czas!
– Zaczekaj! Kim ty w ogóle jesteś? Czemu to robisz?
Ale skrzydła załopotały i wkrótce czarny kształt rozpłynął się w mroku, a starzec został sam ze swoimi myślami.
***
Poławiacz trzyma się jednej zasady, a Herefard właśnie ją łamał.
Otulona obłokami łódź sunęła w absolutnej ciszy, jak wtedy, gdy kwartał temu starzec zgubił się na morzu mgły.
„Każdej równonocy i w każde przesilenie…”, wybrzmiały wówczas pamiętne słowa.
Sentencja dudniła pod czaszką, jak uderzenia kowalskiego młota, ale mężczyzna płynął. Gromadził chmury wokół kadłuba, ciągnął je za sobą długim, poszarpanym sznurem i wiódł do miejsca przeznaczenia. Dawniej jak najdalej od wzgórza. Tym razem prosto ku domostwu.
„Każdej równonocy i w każde…”
Herefard odetchnął.
– Pan Dyzzel opowiadał nam dziś o chmurach – pochwaliła się Elinor, gdy późnym wieczorem kładł ją spać na poddaszu. – Mówił o stro… steroż…
– Starożytnych?
– Tak! Starożytnych cywilicjach. Wielkich miastach ukrytych pod mgłą i że nikt stamtąd nie wrócił!
– Jeśli coś tam rzeczywiście jest, to w ruinie – rzekł ojciec, gładząc córkę po policzku. – Naprawdę nie ma się co przejmować.
– Ale przecież nie wiemy! Nikt stamtąd nie wrócił! Ja już szykuję się do podróży! Mam liny i… i… i twoją łódkę!
Herefard parsknął, ale był to śmiech pozbawiony wesołości.
– Dobrze was pan Dyzzel uczy – mruknął.
– Tylko inne dziewczyny… – Elinor raptem posmutniała i ścisnęła skraj kołdry. – Śmieją się, że w takim razie wrócę do domu. Ksiądz też patrzy na mnie jakoś krzywo…
Herefard skamieniał.
– Durne żarty, skarbie. Ludzi, którymi nie warto zawracać sobie głowy – rzekł wreszcie i przykrył ciaśniej dziewczynkę. – Śpij dobrze. I pamiętaj, co mówiłem przy kolacji. Nie wyglądaj przez okno. Nie opuszczaj łóżka. Zaraz przyjdzie tu mama. Będziecie dziś spać razem.
– Dobrze, dobrze…
– Chcesz zamknąć drzwi? – Irys stała w progu. Koszula nocna zlewała się pasmami po gładkim ciele. Śliczne, ale zmartwione oczy spoglądały na męża z niepokojem.
– Tak. Od zewnątrz. Wybacz.
– Nie musisz przepraszać. Wystarczy, że wyjaśnisz.
– Jutro. Jeśli wszystko pójdzie dobrze. Przysięgam.
– Herefardzie, mówisz, jakbyś miał… Bogowie, nawet nie chcę o tym… Czy coś nam grozi? Możemy uciec do miasteczka albo daleko stąd, byle…
– To nic nie da.
Poławiacz przymknął oczy. Po chwili spojrzał znów na ukochaną, zbliżył się, pocałował i wyszedł na korytarz.
– Mam nadzieję, że po prostu zgłupiałem. Ale wolę dmuchać na zimne – rzekł, a ostatnim, co zobaczył były drżące wargi i łzy. Nie tak chciał zapamiętać rodzinę…
Drzwi skrzypnęły, gdy się o nie oparł. Przez chwilę spoglądał na zardzewiałe uchwyty na zasuwę. Pamiętały jego drugie urodziny. Nigdy nie miał odwagi ich rozmontować.
„Nauczę gówniarza moresu…”
Herefard przygryzł wargę i zabarykadował wyjście.
Rzeczywiście mógł odesłać dziewczyny do miasteczka, ale nie dość, że nie mieli tam przyjaciół, to coś w głębi trzewi szeptało mu, że to nie pomoże. Miał zmierzyć się z koszmarami. Tutaj. A w snach nawiedzały go… Lepiej nie myśleć.
Znalezienie ukrytej wśród chmur drabiny trochę zajęło. Obłoki okalały domostwo, a gdzieś w górze cumowała łódka. Szczeble trzeszczały, dachówki sypały się spod stóp, ale Herefard zdołał wreszcie usadowić się przy kominie, a potem zepchnąć drabinę w otchłań. Nawet jeśli ktoś ją znajdzie, to poławiacz zdoła zrzucić wspinacza tam, skąd przybył.
Toporek przy pasku, krzesiwo w kieszeni, pochodnia w dłoni. Gotowość. Czekał.
Raptem coś trzasnęło w ciemności. Przysypiający poławiacz zerwał się i spojrzał w mgłę, której obłoki wspinały się już na szczyt domostwa. Oczami duszy widział blade łapska wypełzające powoli znad krawędzi dachu, a pod nimi rozżarzone ślepia i…
Kolejny hałas. Z poddasza.
Zęby szczękały, pochodnia drżała. Trzask. Jeszcze donośniejszy. Z sypialni, sugerował jedno – ktoś wyłamał zasuwę. Nie otworzył. Zniszczył… Skrzypnięcie.
– Senne koszmary – wymamrotał Herefard, zamykając kurczowo powieki.
„Gdzie się kryjesz smarkaczu?!” – Tego głosu nigdy nie zapomniał, a teraz dzwonił mu między uszami. – „Wyłaź, pókim dobry! Pora na lekcję… Wiesz, co się stanie, jeśli opuścisz naukę… Będę musiał cię pokarać. Nie zmuszaj mnie…”
Pod tym dachem mały chłopiec chował się za skrzynkami i wśród rybackich sieci. Ale czemu wspomnienia wracają? Czemu akurat teraz?
Starzec przygryzł wargę. Wyjął krzesiwo, ale cholerstwo nie chciało współpracować. Mgła naokoło była jednocześnie błogosławieństwem i przekleństwem.
Szuranie. Od komina i od okna. Ucichły jednocześnie.
„Proszę, Arlecht, zostaw go…” – Kobiecy głos dudnił pod skronią. – „To przecież tylko dziecko… Nasze dziecko!”
„To twoje dziecko doskonale wszystko rozumie! Gówniarz jest sprytny. Nim się obejrzysz, poderżnie mi gardło! On mnie nienawidzi!”
„Nieprawda! Uspokój się, kochany!”
„Oni wszyscy mnie nienawidzą. Cholerny Rettmond zza rzeki, pieprzeni poławiacze ze Zboru, nawet własna rodzina na mnie czyha! Odsuń się, muszę go nauczyć moresu!”
„Nie!”
„To mój i twój obowiązek, głupia! Tobie też mam dać lekcję? Bo mogę… Mogę! Mogę!”
Trzask pasa zlał się z skrzypieniem okiennic. Herefard ocknął się z transu i zdał sprawę, że pochodnia skwierczy płomieniem. Długie cienie położyły się na dachu, a mgła rezonowała z pomarańczową łuną.
Coś wspinało się po kominie. Coś skrobało kamienną ścianę domu.
Poławiacz cudem zdołał uskoczyć, nim blada łapa śmignęła pazurami tam, gdzie przed chwilą znajdowała się jego twarz. Paskudnie wykrzywione, ale znajome oblicze wyłoniło się spomiędzy cegieł. Herefard jęknął i wyciągnął przed siebie pochodnię, niczym miecz.
– Irys! Nie powstrzymam się! Precz!
I machnął groźnie, aż poszły iskry. Kobieta syknęła nieludzko i mignęła ostrymi, zwierzęcymi kłami, ale zanurzyła się z powrotem w ciemności komina – jedynie czupryna wystawała ku zimnej nocy. Starzec oddychał ciężko. Wiedział, że to nie wystarczy…
Kolejny okropny wrzask, od lewej. Niczym w majakach, zza krawędzi dachu wyskoczyła pokraczna sylwetka i zręcznie wylądowała na stromiźnie. Na czworakach. Kościste kończyny łamały się w stawach, jak u pająka, gdy wtem korpus skurczył się, a potem wystrzelił z niespotykaną mocą i…
– Precz!
Pochodnia trafiła na odlew prosto w demoniczną twarz Elinor. Dziewczynka krzyknęła, raptem znajomo, ludzko i poszybowała ku krawędzi. Niczym szmaciana lalka, odbiła się od dachówek, wzniecając chmurę pyłu i odłamków, a potem zaczęła zsuwać się w stronę przepaści.
– Nie!
Skoczył. Pochodnia mignęła i zgasła, a on padł na brzuch i – niczym sanie – zjechał w dół, czując posmak krwi w ustach. W ostatniej chwili pochwycił dziewczynkę za nadgarstek, ale nie miał się za co złapać i…
Spadli razem.
Lecieli spleceni w morderczym uścisku może sekundę, lecz zdawało się, że upłynęła wieczność. Coś wbijało się starcowi w przegub, czuł ból i ciepło ściekającej posoki. Raz mignęły mu oczy córki. Nie znał tego spojrzenia.
Rąbnęli. Ale nie o ziemię i nie śmiertelnie. Drewno zatrzeszczało niebezpiecznie, łódka zachybotała się, lecz chmury utrzymały ją w powietrzu. Spokój trwał może mrugnięcie oka.
Demonica skoczyła na ojca bez wahania. Szpony mignęły poławiaczowi przed oczyma, ale instynktownie pochwycił przeguby napastniczki. Tyle że nie miał siły. Patrzył w te wielkie od dzikiego podekscytowania oczy, czuł na skórze kapiącą spomiędzy spękanych warg ślinę, lecz nie potrafił zawalczyć…
„Coś ty uczynił… Jak… Jak mogłeś…”
„On pierwszy… Ja nie chciałem…”
„Zabiłeś go! Zabiłeś ojca!”
„Nie chciałem… On po prostu upadł i…”
„Ty przeklęty gówniarzu! On miał rację! Zamordowałeś go! Bogowie… Co my teraz poczniemy…”
Ocknął go pisk. Elinor krzyczała i wymachiwała rękoma, a błyszczący w ciemnościach kruk szarpał ją za włosy i rył szponami policzki. Krew ciekła niczym łzy.
– Wara od niej! – wrzasnął Herefard i, mając wreszcie wolne ręce, chwycił za wiosło, a potem zamachnął się niezgrabnie. Wystarczyło. Ferenc, po prawdzie, w ostatniej chwili wywinął się spod uderzenia, ale ze skrzeknięciem zniknął w obłokach.
Elinor nie wydawała się wdzięczna…
„Całe dnie w robocie… A stół niemal pusty.”
„Masz jedzenie, więc siedź cicho, matko. Albo samemu położę cię spać.”
„Arlecht, popatrz, co się dzieje w twoim domu! Ten smarkacz, ten podły gówniarz…”
„Matko.”
„Zamknij się! Zabrałeś mi męża, a teraz tak się mną opiekujesz! Jesteś cholernym nieudacznikiem bez porządnego zarobku, kobiety, potomka i ambicji. Jesteś żartem, który zrobiliśmy wraz z twym biednym ojcem i…”
„Ojciec był kanalią!”
„Ojciec o nas dbał! I co się tak gapisz? Tyle potrafisz, patrzeć na mnie, zerkać na szczęśliwców z miasta, podglądać ukradkiem przechodzące dziewki… Zbyt głupi, żeby z kimkolwiek chociaż pogadać. Myślisz, że nie widzę? Przeklinasz mnie, ale gdy wreszcie dołączę do Arlechta, zostaniesz tu sam jak ten palec. Ty i twoje chmury!”
Krzyki matki zmieszały się z jego własnymi. Elinor obejmowała go ciasno i chowała twarz w jego szyi. Czuł kłucie i słyszał ssanie. Wrzasnął przeciągle, a potem z całej siły odepchnął córkę, a ta upadła na dno łódki z donośnym, budzącym ciarki śmiechem. Usta miała całe we krwi, a poławiacz czuł, jak posoka wsiąka mu w koszulę. Miał ochotę zwymiotować. Na co patrzył? Bo przecież nie na własne dziecko…
Wreszcie chwycił za rękojeść toporka. Demonica wyszczerzyła czerwone zęby.
„Wyjdzie z tego?”
„Choroba nie zwalnia. Może się wydawać, że jest z nią lepiej, ale to tylko ułuda. Nie zostało wiele czasu. Przykro mi.”
„Niepotrzebnie. Ona już dawno umarła.”
„Proszę wybaczyć śmiałość, ale… widziałem siniaki.”
„Nic pan nie widział. Proszę się skupić na profesji. I zapłacie. Żegnam, doktorze.”
Przeliczył się. Nie potrafił uderzyć. Wówczas, na dachu, zadziałał instynkt, ale teraz, gdy pierwszy szok minął, a kły córki desperacko próbowały sięgnąć jego szyi, nie mógł się nawet zamachnąć.
„Każdej równonocy i w każde przesilenie…”
„Możesz mi ją dać? Rodzinę?”
„Świat kieruje się zasadą równej wymiany. Mogę podarować ci, co tylko zechcesz, jeśli potrafisz za to zapłacić. Traktuj mnie jak wędrownego handlarza…”
„Oddam… wszystko.”
„Nikt nie powinien mieć dwóch rodzin. Twoja obecna jeszcze istnieje. Jesteś gotów ją poświęcić?”
„Ta kobieta i tak jest już pusta.”
„Masz więcej krewnych. Wujostwo za wzgórzami, kuzynostwo w miasteczku. Wszyscy.”
„Oni nie są dla mnie ważni, co z takiej ofiary?”
„Skoro nie są, to w czym problem? A o moją zapłatę się nie martw. Będę kontent.”
„W takim razie… bierz ich. Porwij. Po prostu daj mi bliskich.”
„A więc postanowione. Wypatruj swej nowej rodziny o poranku. Nadejdą z chmur.”
Matka zmarła w nocy. W ulubionej zielonej chuście. Później przyszły wieści, że kuzynostwo, wujowie i ciotki także przepadli. A one rzeczywiście nadeszły. Dwie nagie sylwetki wypełzły ostatkiem sił z tajemnicy skrywanej przez obłoki. Wyłożyły na zroszonej trawie – nieprzytomne i zmarznięte. A po nocy w domostwie nie pamiętały już nic, prócz tego, że Herefard to ich ukochany i że spędziły z nim całe życie.
„Ona już dawno nie żyła. Ja tylko przyspieszyłem nieuniknione. Skróciłem męki… Zresztą, co z niej była za matka!”
Kruk, który już nigdy nie opuścił wzgórza, jedynie krakał bezrozumnie. Poławiacz wiedział, że pozostało czekać.
– Herefardzie. – Słodki głos przywrócił go do świata. Wciąż leżał w łódce, a nad nim pochylała się znajoma, uśmiechnięta twarzyczka. Czuł ciepło dłoni żony. Obok siedziała Elinor i z podobną miną gładziła go po udzie. – Przetrwałeś, najdroższy – wyszeptała Irys. – Zamknij oczy. Wreszcie możesz odpocząć. Więcej ci się nie przyśnimy…
Poławiacz nie potrafił się oprzeć. Odchylił posłusznie głowę i spojrzał w niebo. Ukochana miała rację – nadszedł upragniony sen. Tylko… skąd wiedziała, co straszyło go w koszmarach?
Księżyc pękł, a firmament runął niczym czarny koc. Herefard obudził się z przeciągłym jękiem, ale zbyt słaby, żeby się wyrwać. Słyszał mlaskanie, a tępy ból nie dawał o sobie zapomnieć. Spragnione oczka Elinor lśniły nienaturalnie w ciemnościach.
Toporek leżał w zasięgu ręki.
„Mógłbyś to zrobić”, słyszał w głowie. „Po prostu chwyć broń. Przypomnij sobie ojca. Co się z nim stało? Możesz przysiąc przed samym sobą, że to był wypadek? Widzę twoją duszę. Nie masz sekretów, starcze”.
Westchnął. Długo to nie potrwa, więc jaki sens walczyć? Po raz pierwszy samotność nie wydawała się taka przerażająca… Może zdąży jeszcze przeprosić matkę? Miała przygotować dziś ciasteczka. Ojciec wkrótce wróci z połowu i może ucieszy się, jak zobaczy oceny syna… Może kuzynostwo wreszcie przyjedzie z wizytą? Może Elinor dowiedziała się czegoś ciekawego w szkole? Może…
Herefard uśmiechnął się. Widział tylko własną córkę. Toporek tkwił nieruszony.
A jego ostrze odbijało pomarańczowy blask.
Poławiacz przekręcił głowę. Mgła opatuliła ich niczym wełniany płaszcz, ale przecież świat się nie zatrzymał. Pierwsze słońce właśnie wychynęło zza gór i zerknęło nieśmiało przez szparę w obłokach. Świt. Koniec snu.
Raptem z oddali rozległ się ptasi świergot, a potem wiatr poruszył liśćmi. Herefard spojrzał przed siebie. Irys spała u jego boku – z ust kapała jej ślina, ale twarz miała zrelaksowaną. Natomiast Elinor kuliła się na drugim końcu łódki, blada i przestraszona. Starzec zerknął najpierw na swoje nogi, potem tors, wreszcie dłonie. Brudne, styrane, ale całe. I nigdzie nawet kropli krwi.
– Jestem taka głodna – wyszeptała córka, przygryzając wargi. – Znalazłeś wreszcie lepszą pracę, synku?
Herefard zamarł.
– Znowu jesteśmy u wuja Arlechta? – Irys obudziła się i przecierała powieki przegubami. Spojrzała na poławiacza wielkimi oczyma. – O, kuzynek!
– Synku? Tu tak zimno. Trzeba nagrzać, nim wróci twój ojciec…
Krakanie przerwało przedstawienie. Ferenc przysiadł na burcie i Elinor natychmiast zamilkła. Jeśli można ją wciąż nazywać tym imieniem…
Herefard miał w oczach łzy, ale był zbyt zmęczony by zapłakać. A jego rodzina raptem posnęła i nigdy więcej nie przemówiła innymi głosami.
***
– Każdej równonocy i w każde przesilenie…
– Odpuść sobie. – Herefard wychudł, a skórę miał cienką i poznaczoną żyłkami. – Udało ci się, zrujnowałeś mi życie. Czujesz się syty?
– Nie czynię nic wbrew twej woli, a zło nie bierze się znikąd. – Ferenc przeczesał pióra dziobem. Siedział na gałęzi drzewka na zboczu wzgórza. Śnieg skrzył się w szarym blasku słońca. – Ja jedynie spełniam życzenia i pobieram opłaty. Nic na siłę.
– Pewnie ci z tym wygodnie… – mruknął beznamiętnie starzec. – Może kiedyś i ciebie dopadnie żal. Ciekawe, kto się wówczas tobą pożywi.
– Masz jakieś życzenie? – Kruk zignorował ostatnie zdania. – Jeśli potrafisz zapłacić, może naprawię twoje życie.
– Dość już zrobiłeś. Słodki, nieprzerwany sen, hę? – Herefard prychnął ponuro. – Racja, nigdy nie czułem się tak wyspany. Po raz pierwszy od kwartału zdołałem wywlec się na dłużej z łóżka. Straciłem robotę.
– Przynajmniej masz rodzinę. To chyba najpiękniejszy dar, jaki mogłeś otrzymać.
– Nie mogę na nie patrzeć! – Starzec wreszcie okazał jakieś emocje, ale zaraz przyszła refleksja. – Nie. Szkoda nerwów. Wszystko i tak jest już stracone. Tylko wciąż nie rozumiem, czemu mi to zrobiłeś. I czemu próbowałeś mnie ratować, wtedy, w łódce. Liczyłeś, że je pozabijam? Wówczas mógłbyś się dalej paść na mojej rozpaczy…
– Żywy odpowiadasz mi bardziej niż martwy… – mruknął kruk, a potem wzbił się w powietrze i przysiadł siwemu na ramieniu. – Czy to nasza ostatnia rozmowa?
– Nie wiem. – Herefard westchnął. – Chyba wystarczy mi już tego życia. Ponad sześćdziesiąt lat na nic. Gorzki trunek. Moja rezygnacja daje ci jakąś satysfakcję?
– Cały czas sądzisz, że świat uwziął się na ciebie. Błąd. Jestem tylko narzędziem, które wykorzystałeś. Czy kowadło jest odpowiedzialne za decyzje kowala? I co ważniejsze, czy rzemieślnik nienawidzi własnych przedmiotów?
– Ja nie czuję złości. Przespałem się z nią.
– Mam więc ostatnią propozycję. Samobójstwo jest tak okropnie ostateczne, a szczęście można znaleźć w najmniej spodziewanych miejscach. Gdzie czułeś się spełniony, starcze?
Herefard zmarszczył brwi.
– Zapewne w łódce – odparł.
– Udaj się więc niżej. Zanurz w oceanie.
– Czym to się różni od samobójstwa? Nikt stamtąd nie wrócił.
– Może nikt nie chciał?
Były poławiacz przygryzł wargę.
– Możesz ruszyć samemu, możesz zabrać towarzyszki – zaskrzeczało ptaszysko, a Herefard raptem poczuł dotyk. „Żona” i „córka” stały po jego bokach i wpatrywały się z utęsknieniem w chmury. Elinor tak często prosiła, by je oglądali…
– Daj sobie szansę, przyjacielu – rzekł jeszcze Ferenc. – Liczy się tylko przyszłość. Choć to, jak zawsze, jedynie twoja decyzja.
Irys silniej ścisnęła ramię męża. Herefard odetchnął głęboko i postawił pierwszy krok. Ostatnią gorzką myślą była świadomość, że kruk odebrał mu wolę, a teraz upomniał się o ciało. Może od zawsze miał taki modus operandi?