…poprzysiągłem, że odnajdę prawdę i choć cierpieniom nie sposób już zadośćuczynić, to niech przynajmniej pamięć zostanie oczyszczona z niesprawiedliwości. Jednakowoż zamknięty w tym, jak to ładnie o nim mówią, pensjonacie, nie mogę kontynuować zadania. Szukam zatem człowieka o czułym sercu, by wypełnić to, co zacząłem.
Ale najlepiej będzie, mój przyjacielu, jak opowiem wszystko od początku.
Zaczęło się…
…szesnastego listopada wieczór przyszedł wcześniej. Przekora spojrzał w niebo – z ołowianych chmur sączyła się gęsta mżawka. Uniósł przedramię, podświetlona tarcza zegarka wskazywała kwadrans do siedemnastej.
– Nic nie poradzę. – Kierowca przekręcił kluczyk w drzwiach autobusu. – Wbiłem już pauzę na tacho. Proszę iść wzdłuż tej drogi. Może ktoś pana podrzuci. Ja nie mogę. – Rozłożył ręce w geście „przykro mi” i ruszył przed siebie.
Przekora odprowadził go wzrokiem, zaglądając w ciemne okna budynków z rzadka rozrzuconych wzdłuż drogi szerokiej zaledwie na trzy metry. Drogi zapewne donikąd, o czym świadczył znak „ślepa ulica” i zamykające horyzont wzgórza. Podświetlił telefonem miejsce, gdzie na słupku zwieńczonym firmową tarczą PKS powinien znajdować się rozkład jazdy. Jedyne co potrafił odczytać z wyblakłej kartki to: Wierchomla Mała – stacja narciarska. „Do której pies z kulawą nogą nie zajrzy”, pomyślał. Ale mógł być wściekły tylko na siebie. Gdyby nie pomylił autobusów, siedziałby teraz w hotelowym pokoju w oczekiwaniu na kolację integracyjną sponsorowaną przez wytwórnię wód, gospodarza konferencji naukowej.
Szybko też wyjaśniło się, dlaczego nikt z koleżanek i kolegów nie martwi się o niego – sieć telefonii komórkowej nie miała zasięgu.
Ponownie rozejrzał się wokół, lecz nie potrafił przekonać się do myśli, by pukać w drzwi domów wyglądających na opuszczone. „A nawet, jeśli ktoś mi otworzy, to o co zapytam? Dobry wieczór, podrzuci mnie ktoś do Muszyny? Macie tu zasięg telefonu?”.
Bezradnie oparł się o autobus i już dojrzewała w nim myśl, by skorzystać z rady kierowcy, gdy kilkadziesiąt metrów w dół drogi czarna sylwetka przecięła światło latarni i zniknęła na poboczu. Bez namysłu, rzucił się do biegu i kilkanaście sekund później stał w miejscu, gdzie najprawdopodobniej postać skręciła. A był to wyłożony betonowymi płytami podjazd, bardzo stromy, bo już po kilkunastu krokach poczuł ucisk w łydkach i oddech wyraźnie przyspieszył. Jednak nagroda czekała tuż za zakrętem. Na tle zbocza odcinały się kontury zabudowań, w oknie pierwszego z nich paliło się światło.
Podjazd ustąpił kamiennym schodom wijącym się niemal pionowo. Gdzieś w połowie drogi Przekora przysiadł na stopniu ciężko dysząc. „Sporą chatę ktoś sobie postawił, ale jakbym miał tak codziennie włazić po tych schodach…” i dotarło do niego, że to nie dom jednorodzinny, tylko coś w rodzaju ośrodka wypoczynkowego, a światło w oknie oznaczało turystów, albo gospodarza obiektu. Postanowił, że wejdzie i zapyta o nocleg. To zdawało się najlepszym rozwiązaniem, bo ortalionowa kurtka wcale nie była taka przeciwdeszczowa, jak zapewniał sprzedawca. Przekora czuł na ramionach wilgoć i zwyczajnie było mu zimno.
Cierpliwie znosząc tnący ból mięśni, pokonał resztę drogi.
Zastukał do drzwi. Odczekał chwilę. Potem zastukał jeszcze raz i jeszcze raz. Nikt nie odpowiadał, nie słyszał też skrzypienia desek i stukotu obcasów.
Nacisnął klamkę. Drzwi ustąpiły.
Wślizgnął się do środka i zdał sobie sprawę, że znajduje się w korytarzu. Obmacał dłonią ściany przy futrynie w poszukiwaniu włącznika światła. Rzeczywiście był tam, jak zwykle, po stronie klamki na wysokości mniej więcej piersi dorosłego człowieka. Przestrzeń rozświetliły kinkiety. Na równoległych ścianach wzdłuż korytarza dwoje drzwi, przez środek pięły się schody na piętro, gdzie najpewniej też wydzielono cztery mieszkania – pokój, albo dwa, plus łazienka i coś w rodzaju aneksu kuchennego – typowy pensjonat dla klasy średniej.
Zrobił krok do przodu i deska pod stopą skrzypnęła tak głośno, że w jego uszach brzmiało to, jak trzask konaru trafionego piorunem. W odpowiedzi zatrzeszczała podłoga za drzwiami po prawej. „To tam paliło się światło”, w wyobraźni zobaczył, że ktoś po drugiej stronie przyłożył ucho do dzielącej ich drewnianej przegrody. Chciał powiedzieć “przepraszam”, ale tylko bezgłośnie poruszył ustami. Zamiast tego przesunął się bliżej, co wywołało kolejne skrzypnięcia.
– Przepraszam – udało mu się wydobyć głos z gardła, ale odpowiedziała cisza.
Powtórzył i znów nic. Stał jeszcze kilka sekund wytężając słuch. Wreszcie zdecydował się podejść i zastukał kłykciami w drzwi.
– Dobry wieczór, chciałbym zapytać o nocleg.
Cisza.
– Było otwarte, dlatego pozwoliłem sobie wejść.
Usłyszał tylko własny oddech.
Czuł wzbierającą irytację i zmęczenie. Podniósł ramię, by oprzeć się o futrynę, ale zahaczył o ustawioną pionowo pod ścianą nartę. Ta osunęła się na następną i na podłogę runęła z łoskotem lawina sprzętu zjazdowego.
– Szlag! – krzyknął.
W tym momencie zgrzytnęły zawiasy i z zza drzwi wychynęła głowa kobiety.
– Nic się panu nie stało?
– Przepraszam, to niechcący. Zaraz posprzątam. – Przekora przykucnął i uniósł pierwszą nartę z brzegu sterty. Ale nie odrywał wzroku od kobiety.
– Nic nie szkodzi – powiedziała. Mogła mieć około trzydziestu lat, ale raczej nie mniej. Ciemne długie włosy okalały pociągłą twarz, na której zaznaczały się delikatne zmarszczki. Szczególnie w kącikach oczu o stalowoniebieskich tęczówkach. – Jak pan tu trafił?
– Prawdę mówiąc, jestem tu przypadkiem. Przyszedłem za panią, bo…
– Za mną? – weszła mu w słowo.
– To nie tak, jak pani myśli. – Przekora uciekł wzrokiem w podłogę. – To wygląda idiotycznie, ale proszę mi wierzyć, nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności znalazłem się w tej miejscowości i nie mam się jak stąd wydostać. Nazywam się Mirosław Przekora, jestem nauczycielem akademickim. Jechałem na konferencję naukową. Pomyliłem autobusy. Kierowca zostawił mnie tutaj. Zobaczyłem, że ktoś idzie i poszedłem za tym kimś.
– Szedł pan za nim aż tutaj?
Chwilę zwlekał z odpowiedzią, bo przeszło mu przez myśl pytanie, dlaczego kobietę interesują takie szczegóły. Jednak postanowił być spolegliwy i udzielać wyjaśnień na tyle, na ile to będzie potrzebne.
– Niezupełnie. Stałem na przystanku i widziałem człowieka na drodze, potem skręcił w bok. Odnalazłem to miejsce i zobaczyłem światło w oknie. Myślałem, że to pani.
– Widział pan kogoś wchodzącego do tego budynku?
– Nie.
Kobieta przymknęła oczy i Przekora mógłby przysiąc, że słyszy westchnienie, którego nie sposób pomylić z fizycznym wyrażeniem duchowej ulgi. W tej samej chwili z głębi pokoju dobiegł dźwięk przypominający kwilenie przebudzonego dziecka. Kobieta cofnęła się. W zamku drzwi rozległ się szczęk przekręcanego klucza.
Przekora chwilę stał nieruchomo zdezorientowany. Wreszcie wzruszył ramionami – najwyraźniej wystraszył kobietę, ale nic nie mógł zrobić w tej sytuacji. Zrzucił na podłogę plecak i wyszedł przed budynek. W kieszeni kurtki namacał paczkę chesterfieldów, w spodniach znalazł zapalniczkę.
Zaciągnął się głęboko. W sumie sytuacja nie wyglądała beznadziejnie. Dostrzegł nowe możliwości. Wślizgnie się do korytarza, i o ile nie narobi hałasu, schowa się pod schodami i przeczeka noc. Gdyby właściciel pensjonatu niespodziewanie się pojawił, zapłaci mu i tyle. A jeśli on albo ta kobieta wezwą policję? Też dobrze. Przynajmniej zabiorą go z tej cholernej dziury. „Wystarczy mówić prawdę”, pocieszał się.
Powiało chłodem. Zdusił niedopałek butem i spojrzał w górę. Chmury wciąż zasłaniały niebo, ale sypały teraz drobnymi białymi płatkami.
Dopiero później zdałem sobie sprawę, że już wtedy w moim umyśle toczyła się walka. Świadomość szukała sposobu na przetrwanie nocy i dotarcia na konferencję, natomiast podświadomość próbowała odczytać znaki z twarzy i zachowania tej kobiety. Intuicja, instynkt, przyjacielu. Niepotrzebnie je zagłuszałem.
Przekora wypalił kolejnego papierosa i ledwo rozgniótł go na deskach werandy, śnieżnego puchu przybyło na tyle, że rozjaśnił okolice pensjonatu. Z nagiego zbocza wystrzeliwały cienie słupów wyciągu, poniżej majaczył podłużny, drewniany budynek ze skośnym dachem. Z komina unosiła się smużka dymu.
Otwartą dłonią dotknął czoła. „Teraz rozumiem”, pomyślał. To tam wszedł człowiek, którego widział na ulicy, a kobieta była zdziwiona, bo pewnie całe popołudnie siedziała w pokoju. Albo nawet cały dzień z powodu deszczu. Pomyślał jeszcze, że tam na dole zapyta o nocleg – może będzie miał więcej szczęścia. Mimo wszystko, nie chciał być wzięty za bezdomnego, albo włamywacza.
Ponoć bardziej męczące dla nóg jest schodzenie ze zbocza, niż wchodzenie.
Nic bardziej mylnego. Przekora sto dwadzieścia stopni schodów pokonał w niespełna dwie minuty i kiedy przysunął twarz do pierwszego z napotkanych okien, w ogóle nie czuł zmęczenia. Pomieszczenie zajmowało całą szerokość budynku. Przez przeciwległe okno wlewało się światło ulicznej latarni, zatrzymując się na konturach umeblowania – regałów i stołów z połyskującymi metalicznie blatami, na których rozpoznał typowe wyposażenie kuchenne. Tyle tylko, że było tego dużo, jak w restauracji. Budynek zapewne w sezonie narciarskim pełnił funkcję lokalu gastronomicznego.
Przesunął się wzdłuż ściany w stronę kolejnego okna, które zdawało się przepuszczać silniejsze światło. Spojrzał przez szybę, po czym jak rażony prądem rzucił się w tył. Plecami uderzył o barierkę podcienia i zatoczył się na drewnianą podłogę. Tętno dwieście, serce waliło jakby chciało uwolnić się z klatki.
Wciągnął powietrze i wypuścił przez przymknięte usta. Spojrzał w okno – spodziewał się tam człowieka, ale nie twarzy centymetr od szyby.
Puls wracał do normy. Świadomość potłuczonych mięśni pleców docierała do mózgu. Kilka metrów dalej pisnęły drzwi, a sekundę później męski głos.
– Nic się panu nie stało?
Przekora oparł dłoń o podłogę, wyprostował się w łokciu, podparł kolanami i wstał.
– Przepraszam – odpowiedział.
– Kim pan jest? – dopytywał głos przypominający winylową płytę odtwarzaną ze staroświeckiego gramofonu. Przekora dałby głowę, że należał do staruszka z rakiem krtani. Ale w świetle otwartych drzwi stał facet, wysoki na dwa metry, o ciemnych włosach i twarzy nie pierwszej młodości, lecz jeszcze nie starca. Co oczywiście wcale nie musiało oznaczać, że nie był chory na raka krtani.
– Nazywam się Mirosław Przekora… – i powiedział dokładnie to samo, co kobiecie w domu na zboczu wzgórza.
– Niech pan wejdzie. – Mężczyzna wsunął się do środka pierwszy. Kiedy Przekora również znalazł się w pomieszczeniu przypominającym stołówkę, dodał: – Herbaty? Kawy nie ma.
– Poproszę.
Mężczyzna pchnął wahadłowe skrzydła drzwi na jedynej kamiennej ścianie, która, jak Przekora się domyślił, była główną osią konstrukcyjną budynku, pełniącą również funkcje kanałów spalinowych i wentylacyjnych. Z jednej strony dla kuchni, a z drugiej dla kominka w sali jadalnej.
Na herbatę czekał pięć minut. Objął dłońmi ciepły kubek i podążył wzrokiem za gestem dłoni gospodarza. W kominku trzaskał ogień trawiąc brzozowe polana. Prostopadle po obu stronach stały ławy zasłane owczymi skórami.
– Niestety nie ma tu pokoi noclegowych. Musi to panu wystarczyć.
– Dziękuję, w mojej sytuacji to bardzo dużo. Oczywiście zapłacę.
– Nie trzeba. – Mężczyzna zajął miejsce na ławie i przykrył kolana jedną ze skór.
Przekora podszedł do okna. Gwiazdy wciąż były schowane za chmurami, a i tak śnieżna pokrywa sprawiała, że widoczność wynosiła dobre dwieście metrów.
– Piękny jest świat w śniegu – powiedział, bo czuł, że musi jakoś podtrzymać rozmowę. Uśmiechając się, odwrócił głowę w stronę swojego wybawcy. Ten zdążył kolejną skórą przykryć pierś i wpatrywał się w ogień. Milczał. – Jeszcze raz panu dziękuję i jeśli mogę się jakoś odwdzięczyć…
Mężczyzna nie odwracał twarzy od kominka.
Przekora doszedł do wniosku, że najwyraźniej gospodarz wolałby zostać sam, więc nie będzie nadużywać gościnności i zwyczajnie się zamknie, wypije herbatę i spróbuje się przespać. „O czwartej rano pójdę na przystanek i poczekam”, postanowił. Wzrokiem podążył za szybę. Chmury przestały dosypywać śniegu, a on poczuł senność. Jeszcze tylko na jedno uderzenie serca, uwagę odwróciła błyskawica rozświetlająca niebo i zarys ludzkiej sylwetki w połowie drogi między pensjonatem a ścianą lasu na zboczu.
Otwierał oczy z coraz większym trudem. Potrzeba snu plątała w umyśle zwidy z rzeczywistością. Odpływał.
Ułożył się na ławie, przykrył skórami i zanim brakło sił, by unieść powieki, zapamiętał twarz mężczyzny, na której tańczyły refleksy płomieni – wyblakłe, jakby porażone jaskrą oczy, poniżej usta poruszały się w słowach: nie zdążyłem.
Mówi się, że sny są odbiciem wydarzeń zakończonego dnia wymieszanym z lękami zalegającymi w podświadomości. W dzień spóźniamy się na autobus, a we śnie jesteśmy w środku sztormu na nabierającym wody statku. Czasem podświadomość ratuje nasz przemęczony umysł i podsuwa marzenia. Kobieta, która zamyka drzwi i w niby jawie pojawia się na tle światła błyskawicy, w sennym marzeniu biegnie z uśmiechem przez usłaną kwiatami łąkę. Dłonie splatają się, czuć zapach i ciepło ciała. Oddech na szyi.
Jednak tym razem Przekora usłyszał jej krzyk.
Zerwał się z posłania i przez kilka nierównych oddechów próbował zrozumieć, co się stało. Spojrzał na zegarek. Podświetlona tarcza wskazywała dziesięć po trzeciej. Wokół panowała ciemność. Wytężył wzrok. W środku kominka czarna otchłań, ława naprzeciw zdawała się pusta. Wyciągnął ramię i przesuwał się przed siebie, aż poczuł chłód desek.
„Gdzie on jest?”, zapytał w myślach.
Wstał i ruszył w stronę okna. Ale w połowie drogi zmienił zdanie i podszedł do drzwi wejściowych. Obmacał okolice futryny i bez wahania wcisnął przycisk kontaktu – światło nie zapaliło się.
Używając ramion jak lasek ślepca obadał pomieszczenie i pchnął drzwi do kuchni. Bez trudu znalazł włącznik światła, jednak i tym razem żarówki nie rozbłysły. Przycisnął plecy do regału i zbierał myśli.
„W porządku”, układał w głowie możliwie logiczne wytłumaczenia, „ludzie pracują o różnych porach. Ten facet pewnie gdzieś w gospodarstwie rolnym, a wiadomo zwierzęta trzeba karmić wcześnie. Światło nie działa, bo z przyzwyczajenia wyłączył główny bezpiecznik”.
Jednak mózg nie dał się oszukać. „To dlaczego spał na ławie przy kominku w stołówce nieczynnego baru?”.
W tym momencie poczuł strach – nie chwilowe przerażenie się twarzy w oknie – tylko lęk, który podstępnie wdzierał się do myśli i sprawiał, że człowiek ma problem z poruszaniem się, a co gorsze, z podjęciem jakiejkolwiek decyzji. Dlatego też ściskał w dłoni telefon, ale bał się użyć funkcji latarki.
Minęło kilka minut absolutnej ciszy. Dotarło do niego, że musi coś zrobić. Korzystając ze światła ulicznej latarni wpadającego do środka lustrował pomieszczenie na tyle, na ile się dało. Skupił się na przedmiotach, które mogłyby posłużyć do ewentualnej obrony.
Wybrał nóż. Długie na trzydzieści centymetrów ostrze dodawało odwagi.
Wrócił do sali jadalnej. Nasłuchując, ponownie odczekał kilka minut. Gdy przez ten czas panowała cisza, uspokoił się całkiem. Podszedł do okna, z którego widać było dom na zboczu. Na parapecie leżała koperta. Zwyczajna biała koperta rozmiar C6. Obrócił ją w palcach. Brakowało znaczka, adresata, nadawcy i była zamknięta. W trakcie podważania paznokciem papieru w miejscu klejenia, kątem oka dostrzegł, że od lasu w stronę budynku biegnie postać. Był pewien, że to kobieta – choć kierowało nim bardziej przeczucie, niż znajomość różnicy w sposobie poruszania się mężczyzn i kobiet. Doskoczył do drzwi wejściowych i wyszedł na zewnątrz wpatrując się w ruch postaci, która była już na werandzie, a po chwili zniknęła w budynku. Kilka sekund później ciszę rozerwał krzyk, dobywający się z gardła ze wszystkich sił, tłumiony tylko na czas potrzebny do zaczerpnięcia powietrza. Dziesięć sekund, dwadzieścia, w ciągu których Przekora czuł ciarki pędzące po skórze i podrywające do pionu wszystkie włosy. Po czym krzyk zamarł, jeszcze tylko zaledwie chwilę odbijając się echem od wzgórz.
Paraliż ustąpił, gdy nadnercza wyrzuciły do krwi potężną dawkę adrenaliny – uciekaj albo walcz. Wydobył z kieszeni telefon. Wybrał numer sto dwanaście. Przyłożył aparat do ucha. Brak sygnału oczekiwania na połączenie. „Nie ma zasięgu”, przypomniał sobie.
Zerwał się z miejsca i popędził po betonowych płytach na główną ulicę. Dopadł do ogrodzenia pierwszego domu. Przy zamkniętej furtce brakowało dzwonka. Już miał przeskoczyć ogrodzenie, gdy zamiar ostudziło warczenie psa – nie mniejszego od owczarka niemieckiego. Przy drugim domu było podobnie. Trzeci też bez domofonu, ale przed bramą stał zaparkowany samochód. Pomyślał, że włączy alarm. Kopnął w koło, w zderzak. Wreszcie chwycił reling dachowy i z całych sił na zmianę pociągał i odpychał auto. Amortyzatory trzeszczały, alarm się nie włączył.
Brakło mu odwagi, żeby wybić szybę i nacisnąć klakson. Podobnie, jak brakło odwagi, żeby wołać o pomoc. Wtedy dotarło do niego, że w garści wciąż ściska potężny nóż do mięsa. Ostrze połyskiwało odbijając światło latarni. „Jezu”, pomyślał i cisnął narzędzie na pobocze.
Przeszedł jeszcze prawie kilometr i pozostałe pięć domów również tonęło w głębokim śnie. Był sam i ogarniało go zmęczenie. Nie wiedział, co ma robić. Wyrzucał sobie, że nie pobiegł do pensjonatu na ratunek. Rozum podpowiadał jednak, że jeśli doszło do zbrodni, on też mógłby zginąć. Mieć nóż to jedno, a umieć nim walczyć to drugie, najpewniej decydujące o życiu. Przypomniał sobie spojrzenie mężczyzny przy kominku i poczuł suchość w gardle – to był pusty wzrok mordercy.
Jakże się myliłem, przyjacielu. Jakże się myliłem. To co widzą oczy jest często złudzeniem. To nie oczy widzą, tylko nasz umysł.
Teraz, kiedy przed oczyma staje mi obraz twarzy tego mężczyzny, rozumiem co mówiła. To było spojrzenie człowieka przepełnionego bólem, bólem wywołanym niesprawiedliwym i niezasłużonym cierpieniem, takim, którego człowiek nie jest w stanie unieść. Jedyne co mógł w takiej chwili zrobić, to krzyczeć do utraty tchu.
Zdecydował.
Jedyna szansa, to uciec z tego miejsca jak najdalej i kiedy telefon wejdzie w zasięg, powiadomi policję. Zegarek wskazywał czwartą dwadzieścia.
Do drogi wojewódzkiej łączącej Piwniczną z Muszyną miał siedem kilometrów, czyli półtorej godziny marszu. Ale nawet gdyby o tym wiedział i tak by szedł, jeśli zajdzie potrzeba, całą noc.
Na szczęście już niespełna po dwóch kwadransach usłyszał za sobą warkot silnika. Obrócił się i rzeczywiście zbliżały się światła pojazdu. Wyszedł na środek drogi i machał rękoma.
Pojazd zatrzymał się. To był autobus – znajomy autobus ze znajomym kierowcą.
Gdy tylko otworzyły się drzwi, Przekora krzyknął wskazując ręką w kierunku przeciwnym do jazdy.
– Tam się wydarzyło coś strasznego. Musimy wezwać policję. Ma pan zasięg w telefonie, albo radio cb?
Kierowca przymknął powieki i zacisnął usta.
– Po coś tam polazł – powiedział do siebie pod nosem.
– Musimy zadzwonić na policję. – Przekora nie ustępował. – Albo jedźmy na posterunek. – Wskoczył do środka i zajął pierwsze miejsce przy drzwiach. – Szybko.
Kierowca pchnął lewarek skrzyni biegów do przodu, ale zmienił plany. Zaciągnął hamulec ręczny i obrócił się w poprzek fotela.
– Tak, stało się coś strasznego.
– To na co czekamy? Jedzie pan na policję?
– Nie. Jadę do Muszyny, a potem do Piwnicznej.
Przekora poczuł się, jakby został spoliczkowany. Krew uderzyła do głowy. Ale nic nie odpowiedział.
– Niech pan siedzi i słucha – kierowca kontynuował. Mówił powoli i bardzo wyraźnie. – Lata temu w domu na górce wydarzyła się tragedia. To jedna z tych historii miłosnych, które kończą się bardzo źle.
– Ale dzisiaj…
– Słuchaj pan, będę się streszczał. Piętnaście lat temu jakaś kobieta z Torunia, czy Bydgoszczy, nie pamiętam dokładnie skąd, uciekła od męża. Ukrywała się po kraju, a on ją ścigał. Znalazł ją tutaj, właśnie szesnastego listopada i zabił.
Przekora milczał, całkowicie skołowany.
– Powiesił ją na poręczy schodów – ciągnął kierowca – a sam pchnął się nożem. Tak ustaliła policja.
– Krzyczał ktoś…
– Tak, krzyczał. I to nie raz.
Twarz Przekory czytelnie wyrażała „nie rozumiem”.
– Sam tego nie rozumiem. – Wzrok kierowcy podążył daleko za przednią szybę pojazdu. – I nie chcę rozumieć. – Po chwili wypełnionej ciszą, kontynuował – Przez kilka lat pensjonat próbował funkcjonować normalnie, jednak dokładnie każdej nocy z szesnastego na siedemnastego listopada goście słyszeli krzyki, odgłosy walki. Uciekali. Raz za razem przyjeżdżała policja i nigdy niczego nie znaleziono. Pensjonat ostatecznie zamknięto. Potem, co jakiś czas, we wsi pojawiali się ludzie, którzy biegali z łopatami po wzgórzu i lesie. Miejscowi znajdywali takiego typa wyczerpanego, mamroczącego, jak koronkę różańca, „musi tu być”. Zabierało go pogotowie. A za rok pojawiał się następny ze szpadlem. Co roku to samo. Dlatego też wszystkie pensjonaty w listopadzie są zamknięte, życie po zmroku zamiera, a mieszkańcy na tę noc zamykają się w domach, wkładają zatyczki do uszu i pod żadnym pozorem nie wychodzą.
Znów milczeli ponad minutę.
– A dziecko? – Przekora przypomniał sobie moment, zanim kobieta zatrzasnęła przed nim drzwi.
Kierowca zmarszczył czoło.
– Nie było tam żadnego dziecka. Zazdrosny facet zabił kobitę i popieprzył życie mieszkańcom wsi. Ot, wszystko.
Gdyby Przekora miał teraz odpowiedzieć, co czuje, odparłby bez namysłu i zgodnie z prawdą: nie wiem. Za to głęboko wierzył, że logiczne wytłumaczenie tego wszystkiego istnieje.
– Proszę otworzyć. Wysiadam.
Świtało.
Dzień zapowiadał się równie przygnębiająco, jak poprzedni. Temperatura wzrosła, z chmur znów sączyła się mżawka. Śnieg zamieniał się w błoto.
Przekora wbiegł po betonowych płytach, wskoczył na drewniany podest i pchnął drzwi do stołówki. Zatrzymał się.
W dziennym świetle wszystko wyglądało inaczej. Przestronne, widne pomieszczenie wypełnione było smugami kurzu wzbitymi przez impet otwieranych drzwi. Podszedł do kominka. Odruchowo wyciągnął dłoń, by sprawdzić, czy jest jeszcze ciepły, ale szybko ją cofnął. Przykucnął, żeby się przyjrzeć. Kilka nadpalonych szczap pokrywała warstwa pyłu, gdzieniegdzie dostrzegł pajęcze sieci. Było pewne, że nikt tu nie rozpalał od tygodni, a może nawet miesięcy – z całą pewnością, nie ostatniej nocy.
Zajrzał do kuchni.
Wyglądała jak opuszczona w pośpiechu. Zabrudzone tłuszczem naczynia spiętrzone w zlewie i porozrzucane na metalowych blatach, wpół otwarte szafki, przewrócone krzesło.
Podszedł do kuchenki gazowej. Palniki zaszły rdzawym nalotem. Ostatnim sensownym wytłumaczeniem dla wieczornej herbaty był stojący na parapecie czajnik elektryczny. Wcisnął przycisk otwierający wieko. Kurz wzbił się chmurą. Zajrzał do środka. Wapienny osad to nic, ale na plastykowych ściankach wykwitał brudnozielony nalot.
Ze wszystkich sił próbował objąć rozumem, co widział, zarówno teraz, jak i kilka godzin temu. „Jestem naukowcem, do cholery”, pomyślał.
– Nie zwariowałem – dodał na głos. – Nie zwariowałem.
Za oknem zobaczył schody prowadzące do pensjonatu.
Biegł, pokonując po dwa stopnie. Zaczęło mu brakować tchu, gdy dopadł werandy. Zebrał się w sobie, naparł na drzwi wejściowe. Ustąpiły od razu i znalazł się wewnątrz. Znów podmuch otwieranych drzwi wzbił w powietrze drobinki kurzu.
Pod ścianą po lewej stały równo ułożone narty. Przeciągnął dłonią po jednej z nich. Kurz. Dużo kurzu.
– Nie zwariowałem.
Nacisnął klamkę drzwi pomieszczenia, jak sądził, jeszcze w nocy zajmowanego przez nieznajomą kobietę. Oczom ukazał się pusty pokój. Nie licząc mebli – zasłanego podwójnego łóżka, stołu z obrusem, pary krzeseł, kredensu, szafy.
„A może się przesłyszałem”, świadomość walczyła, gdy do umysłu wdarło się wspomnienie kwilenia dziecka.
Intuicja.
Podświadomość nigdy cię nie okłamie, przyjacielu. Możesz jej zaufać. Ale niestety światu, a właściwie ludziom, potrzebne są dowody.
Przekora wrócił na korytarz. Po lewej stronie otwartych drzwi wejściowych leżał plecak.
– Nie zwariowałem.
Wyszedł na werandę. Sięgnął do kieszeni po pudełko z papierosami i zapalniczkę. Niestety paczka była pusta. Obmacał resztę kurtki w nadziei, że ma jeszcze jedno opakowanie. Jedyne co znalazł to portfel, bilet autobusowy i kopertę.
Oparł się o barierkę, otworzył list i czytał.
Ostatnie skreślone słowa: „znajdź grób dziecka” wbiły mu się w umysł na zawsze.
Spojrzał na las. „To stamtąd wracała”.
Zrozumiał, nie spocznie dopóki nie znajdzie odpowiedzi.
Szukałem wiele razy. I niestety niczego nie znalazłem. Ale jestem pewien, że to nie tak, jak mówią ludzie we wsi, jak to opisali w raportach śledczy. Powiedziały mi to jej oczy. Oczy, które kryją nicość w sercu. Gdzie nie ma już ani bólu, ani strachu. Oczy, w których umarła nadzieja.
* * *
Marek Ostrowski, stażysta z Mazowieckiego Specjalistycznego Centrum Zdrowia w Pruszkowie* złożył kartkę papieru i włożył do koperty. Całość wsunął do kieszeni kurtki. W pośpiechu, bo do zatoczki wjeżdżał autobus. Drzwi otworzyły się.
– Jedzie pan do Wierchomli? – zapytał.
– Na tabliczce przecież widać – odpowiedział kierowca i wskazał ręką przednią szybę.
– Przepraszam, nie zauważyłem. – Ostrowski uśmiechnął się i postawił nogę na pierwszym stopniu.
– Nie ty pierwszy – mruknął kierowca.
Ostrowski nie usłyszał tego. Podobnie jak nie dostrzegł, że gdy wsiadał, koperta wypadła z kieszeni na jezdnię.
I nie mógł już widzieć, że kiedy autobus wyjeżdżał z zatoczki, po kopertę schylił się młody chłopak.
Przyjacielu, który czytasz ten list, nie wiem kim jesteś. Ale zaklinam cię na wszystko, odnajdź grób dziecka, niech świat pozna prawdę, a utrudzone dusze opuszczą Ziemię.
Zrób to, bo nie zaznasz już spokoju, jak i ja nie mogę zaznać.
---------------------------------------------------------------------------------------------------
*inaczej: Pałac Tworkowski, lub jak kto woli, Tworki. :-)