Kawalkada kilku terenowych samochodów wolno wjeżdżała w dolinę. Kierowcy musieli wykorzystywać większość swych umiejętności, by poruszać się starą i mocno zniszczoną drogą. Choć ogólnie Góry Czarne są dostępne dla turystów, jednakże najwidoczniej ten rejon nie był przez nich odwiedzany.
– Co za dzicz! – Mężczyzna w czarnym garniturze nie krył swego niezadowolenia.
– Ten kawałek jest jeszcze względnie dobry. Za chwilę dotrzemy do polany, gdzie zostawimy samochody. Resztę drogi będziemy musieli pokonać pieszo. – Towarzyszący mu sierżant sprawdzał coś na mapie.
– Te przeklęte dzikusy mogłyby sobie w końcu kupić telefon – kontynuował swoje narzekania garniturowiec.
– Nie moja rzecz – odrzekł wojskowy.
– Agencie B dojechaliśmy – zameldował kierowca.
Z samochodów wysypało się kilkanaście osób. Część z nich była w mundurach marines, reszta w garniturach. Wszyscy mieli przy sobie broń automatyczną.
– Załóżcie tu porządne obozowisko. Jak wrócę chcę mieć tu ognisko, prysznic i coś do picia w temperaturze dziewięćdziesięciu ośmiu i sześciu dziesiątych stopnia Fahrenheita. – Agent B szybko wydawał polecenia.
– Tak jest – odpowiedziało mu kilka głosów.
– A wy, sierżancie, prowadźcie do naszych gospodarzy. – Ostatnie słowa ociekały pogardą.
– Pan idzie w góry w pantoflach? – Sierżant nie krył zdziwienia.
– Nie płacą wam za pytanie. Prowadź!
– Tak jest.
Pod nawisem skalnym, przy niewielkim ognisku siedziało dwóch Indian. Wygląd pozwalał zakwalifikować ich do kategorii oryginałów. Jeden z nich miał wplecione w rozpuszczone, długie włosy pojedyncze orle pióro, na resztę jego garderoby składały się: naszyjnik z kłów, znoszone bojówki w maskujące łaty, skórzane mokasyny oraz pas, za który miał zatknięty japoński bagnet z czasów drugiej wojny światowej. Obok niego leżała torba, kałasznikow i tomahawk o kamiennym ostrzu. Wojownik wpatrywał się w ogień jakby szukając w jego płomieniach podpowiedzi, co powinien robić. Jego towarzysz zarzucił na lewe ramię płaszcz z kruczych piór, ponadto nosił wykonaną z tego samego materiału przepaskę biodrową. Na nogach zaś miał sandały zrobione z całych łap niedźwiedzia grizli. Wyglądali na ludzi, którzy w górach spędzili stanowczo za dużo czasu, co odbiło się na ich postrzeganiu świata. Uważniejszy obserwator mógłby nawet uznać, iż nie lubią obcych. Sugerowała to fajka, którą na zmianę palili. Wykonano ja bowiem z ludzkiej piszczeli.
– Czy Ojciec Nocnych Łowów czuje? – zapytał ten w płaszczu z kruczych piór.
– Tak. – Pytany zaciągnął się fajką, po czym wypuścił z ust całkiem zgrabne kółko dymu. – Mieszanina arogancji, adrenaliny, old spice i smaru do broni.
– Blisko.
– Ptak Grzmotu ma rację, wkrótce ich ujrzymy. – Przekazał towarzyszowi fajkę.
– Wiesz, co ich tu mogło przygnać?
– Duchy podpowiadają mi, że nie potrafią kogoś dopaść, więc wyślą mnie, bym naprawił ich błędy. – Fajka znów przeszła z rak do rąk.
– Mówisz o tym jakbyś nie czerpał z tych zleceń satysfakcji.
– Ilekroć dla nich pracuję, przypomina mi się, że to oni zabili mój dawny świat. Najchętniej to bym uderzył ich boleśnie. – W powietrze pomknęło kolejne kółko z dymu.
– W samo serce?
– To ich nie zaboli, co innego portfel.
– Więc czemu im pomagasz? – Ptak Grzmotu przejął fajkę.
– Jeśli mi się uda, w nagrodę oddają mi kawałek ziemi zrabowanej kiedyś Dakotom. Jestem długowieczny. Jest więc szansa, że kiedyś odzyskam całe Góry Czarne.
– Nie mają honoru. Czy nie boisz się, że cię oszukają i znów odbiorą to, co teraz odzyskujesz?
– Strach powinien być obcy wojownikowi, ale tak, boję się. Nie mam jednak wyboru. – Ojciec Nocnych Łowów westchnął prezentując wampirze kły.
– Zobaczymy. Świat jest pełen ciekawych propozycji. – Ptak Grzmotu zaciągnął się i wypuścił z ust małą chmurę dymu, która poszybowała do góry.
Jeszcze nie skończyli mówić, gdy z mroku zaczęły wyłaniać się postacie żołnierzy z bronią gotową do strzału. Wojskowi nie zachowywali się na razie zbyt agresywnie. Inna sprawa, że półkoliste otaczanie siedzących trudno uznać, za oznakę przyjaźni. Indianie zdawali się ich ignorować, większą wagę przykładając do wiatru zwiastującego zmianę pogody. Dowodzący mundurowymi sierżant znacząco zakasłał.
– Można wiedzieć, co blade twarze znowu robią na mojej ziemi? – Ojciec Nocnych Łowów położył nacisk na ostatnie dwa słowa.
– Są ze mną. – Zza pleców żołnierzy, z gracją drapieżnika wyszedł Agent B.
– Ty też jesteś bladolicym. – Ptak Grzmotu postanowił włączyć się do rozmowy.
– Jestem tej samej krwi co on. – Agent błysnął wampirzymi kłami, wskazując na Ojca Nocnych Łowów.
– Co najwyżej masz podobny zgryz. – Posiadacz ptasiego płaszcza nie wydawał się przekonany.
– Wotan, powiedz swojemu kumplowi, by przestał się wygłupiać. Robota jest. – Agent B nie miał ochoty dyskutować z Indianami.
– Czy Ptak Grzmotu też ma wrażenie, że blada twarz mnie obraża, używając przezwiska nadanego mi przez białych?
– Podzielam odczucia Ojca Nocnych Łowów – odrzekł pytany.
– Wotan, nie będę tracił czasu na twoje gierki. Jest zlecenie…
– Czy blada twarz ma dla mnie mówiący papier?
– Przestań pajacować. Jak nie chcesz wziąć zlecenia i otrzymać normalnej zapłaty, to możemy cię do tej misji zmusić inaczej. – Agent B wyszczerzył kły w uśmiechu.
– Obrażasz mnie na mojej własnej ziemi! – Ojciec Nocnych Łowów poderwał się z miejsca.
– Możesz dostać od rządu kilka kolejnych działek w Górach Czarnych, albo się obrazić. Wybór należy do ciebie.
– Jeśli nie masz umowy na piśmie, nie ma o czym mówić. Słowo waszego rządu nic nie znaczy.
– No proszę, zaczynasz mówić jak człowiek. – Agent podał Indianinowi dokumenty.
– Hojność godna podziwu – głos Ojca Nocnych Łowów ociekał sarkazmem.
– Znów stare wyrobiska po odkrywkowych kopalniach złota? – Ptak Grzmotu zdawał się czytać z wyrazu twarzy swego znajomego.
– I tak to jest postęp, w porównaniu z kocami po chorych na ospę.
– Mam nadzieję, że na tych działkach nie dorzucili ci prezentu w postaci jakichś toksycznych odpadów.
– Ty przerośnięty indyku, przestań kłapać dziobem! – Agent B najwyraźniej nie miał ochoty wysłuchiwać indiańskich żalów.
– Ojciec Nocnych Łowów ma piękny naszyjnik. Chyba zrobię sobie podobny, a pierwsze kły do niego wyrwę temu kundelkowi z agencji – rzekł Ptak Grzmotu.
– Pożałujesz tego, dzikusie!
Agent B rzucił się na Indianina, z żądzą mordu na twarzy. Choć był nieludzko szybki, nie udało mu się. Trafił go bowiem piorun. Wyładowanie było tak potężne, że wampir zapłonął jak pochodnia i w ciągu kilku sekund zamienił się w kupkę kości, oprószoną garścią popiołu. Ptak Grzmotu spokojnie wyjął z niej kły Agenta B. Żołnierze wycelowali w Indian.
– Nie strzelać! – zawołał sierżant.
– Co się stało, że żołnierze bladych twarzy nie chcą zabijać czerwonoskórych? – Ojciec Nocnych Łowów uśmiechnął się paskudnie.
– Mam w żyłach indiańską krew i wiem kim jest Ptak Grzmotu – rzekł sierżant. – Nie zamierzam bezsensownie tracić ludzi w walce z bogiem preriowych burz.
– Indiańska krew. – Ojciec Nocnych Łowów nagle znalazł się tuż obok żołnierza. – Kropla jej jest w twoich żyłach, ale mówisz rozsądnie. Poinformuj swoich szefów, że wezmę tę misję i do końca tygodnia stawię się w Area sześćdziesiąt dziewięć koło Fort Pierre.
– Stawimy się obaj – rzekł Ptak Grzmotu. – Nie zostawię przyjaciela samego wobec biurokratów, wkurzonych za kasację głupiego agenta.
– To już nie moja sprawa – odrzekł sierżant.
Baza wojskowa Area 69 w Fort Pierre miała status tajności taki jak Area 51, toteż nie dało się jej znaleźć na mapach. Były też pewne różnice. Baza z Nevady podlegała pod US Air Force i cieszyła się międzynarodową sławą. Baza z Dakoty należała do US Special Paranormal Force i była tak dobrze zamaskowana, że nawet mieszkańcy miasteczka brali ją za farmę, prowadzoną przez szurniętą rodzinkę. Ojciec Nocnych Łowów i Ptak Grzmotu stawili się w niej zgodnie z obietnicą. Tym razem przypominali Latynosów szukających pracy: kraciaste koszule, wycieruchy, bejsbolówki. Na miejsce dowiózł ich stary ford ranchero. Obsługa bazy bez słowa wskazała im drogę do jednego z bunkrów zamaskowanego pod postacią stodoły. Wewnątrz kolejni strażnicy zaprowadzili ich do windy, która zawiozła ich 150 metrów w dół. Potem zostało tylko przez trzy kwadranse maszerować plątaniną korytarzy by trafić do sali odpraw. Tam czekały teczki z aktami i oficer sił specjalnych.
– Nazywam się Smith i witam panów – zaczął formalnie.
– Howg – Ojciec Nocnych Łowów, choć na chwilę chciał poczuć się Indianinem.
– Zdrastwujcie – rzekł dla żartu Ptak Grzmotu.
– Proszę o powagę. – Oficer nie miał poczucia humoru.
– Zamieniamy się w słuch.
– Cele to dwaj oficerowie Korpusu Strażników Rewolucji. Wedle danych wywiadu przebywają aktualnie w ośrodku wypoczynkowym niedaleko Czabahar nad Zatoką Omańską. Zadanie będzie polegać na ich eliminacji.
– Czemu nie poślecie drona, który rozwaliłby ich rakietami?
– Ośrodek jest chroniony systemami przeciwlotniczymi, wolimy więc nie prowokować zbędnych incydentów. Ponadto zdaniem naszych sojuszników z Mosadu cele są istotami mogącymi płynnie przechodzić z formy fizycznej do energetycznej, oraz animować materię nieożywioną. Konwencjonalne rakiety to za mało, by misja zakończyła się sukcesem.
– W takim razie, nie będę w stanie ich zlikwidować. Jestem tylko wampirem, mogę walczyć jedynie z tym co materialne.
– Nasi specjaliści stworzyli odpowiednią broń i amunicję. Niestety wymaga ona zbliżenia się do celu na około pięćdziesiąt metrów.
– Sprawdziliście czy to działa? – Ptak Grzmotu był szczerze zainteresowany.
– Nasz zbrojmistrz ręczy za jej skuteczność.
– Aha… – Ojciec Nocnych Łowów miał głos wyprany z jakichkolwiek emocji.
– Nie obawiajcie się, przygotował je specjalista. Zresztą niech on sam wam wszystko wytłumaczy.
Jak na komendę drzwi do sali otworzyły się. Wjechał przez nie wózek z bronią. Popychający go osobnik wyglądał specyficznie. Czerwona skóra, spiłowane rogi i cygaro w ustach upodabniało go do postaci z komiksu. Na pierwszy rzut oka wyglądał, jak istota z piekła rodem, sugerowało to, że prezentowane uzbrojenie byłoby w stanie zabić każdą paranormalną istotę. Wprawne ucho Indian wyłapało jednak dziwne dźwięki.
– Czy mój brat słyszy to co ja? – Ojciec Nocnych Łowów dla bezpieczeństwa pytał telepatycznie.
– Silniczki serwomechanizmów, i skrzypienie gumy. – Ptak Grzmotu odpowiedział w ten sam sposób. – To robot.
– Próbują okłamać mnie po raz kolejny. Nie mają pojęcia jak dorwać tych Irańczyków i liczą, że ja sam coś wykombinuję, gdy sprzęt zawiedzie. – Przekaz telepatyczny przepajała nie tyle złość wampira, co głęboki smutek.
– Albo chcą się ciebie pozbyć?
– Wątpię, kto wówczas odwalałby za nich całą czarną robotę?
Nieświadomy demaskacji zbrojmistrz klepał automatyczne zapewnienia o skuteczności pocisków wypełnionych mieszanką wody święconej, amalgamatów srebra, drzazg osikowych, oraz fluorescentów.
– Daj mi te swoje cuda i ruszajmy na akcję.
– W kopercie są instrukcje dotyczące sposobu dostania się na miejsce. – Oficer zdawał się zadowolony, że Indianin nie pyta o szczegóły.
Bombowiec B2 Spirit leciał w mroku nocy. Nawet mało doświadczony człowiek mógłby dojść do wniosku, że z tym lotem jest coś nie tak. Maszyny tego typu zazwyczaj suną wysoko. W ten prosty sposób nie tylko wykorzystują swoją specjalną powłokę chroniącą przed namierzeniem przez typowe radary, ale też trudno je dostrzec gołym okiem. Samolot zaś leciał ledwie sto metrów nad falami Morza Czerwonego. W klaustrofobicznej komorze bombowej zamiast ładunku znajdowało się dwóch mężczyzn. Wyposażono ich jak żołnierzy jednostek specjalnych. Wprawne oko dostrzegłoby jednak pewne różnice. Jeden z pasażerów miał za pasem tomahawk o kamiennym ostrzu, a drugi leżał na płaszczu z kruczych piór.
– Jak nastrój przed walką? – Ptak Grzmotu wyrwał się z zamyślenia.
– Najpierw dyskretnie ustalę kim są ci, których mam zlikwidować. Potem zdecyduję czy jest sens ich atakować.
– Jeśli wykażesz się pewną elastycznością… – Ptak Grzmotu zawiesił głos. – Pomogę ci odnieść sukces. Mam tam przyjaciół.
– Przygotujcie się do skoku, za dziesięć sekund mamy zrzut – W słuchawkach rozbrzmiał głos pilota.
– Przyjąłem – Ojciec Nocnych Łowów krótko potwierdził meldunek.
Wampir sprawdził uprząż spadochronu. Ptak Grzmotu zaś nadal leżał na swoim płaszczu. Pan preriowych burz nie potrzebował tego typu ludzkich wynalazków do poruszania się w powietrzu, co nie znaczy, że był gotów zrezygnować z samolotu przy przelocie ze Stanów nad Zatokę Perską. Drzwi komory bombowej otworzyły się, Ptak Grzmotu po prostu się dematerializował, a Ojciec Nocnych Łowów wyleciał na zewnątrz. Wylądował w morzu, natychmiast odpiął spadochron i ruszył wpław, w stronę odległego o ponad dwadzieścia kilometrów brzegu.
Dotarcie do niewielkiej zatoczki Ojciec Nocnych Łowów uczcił solidnym łykiem płynu z manierki. Czuł zbliżający się świt, a dawka krwi powinna go uczynić niewrażliwym na słońce. Mimo pewnego znużenia pływaniem, nie mógł sobie pozwolić na wypoczynek w ciągu dnia. Musiał rozpoznać teren tak by wykonać akcję, zanim skończy się zapas w manierce. No cóż, stare indiańskie zasady zakazywały prowadzenia polowań na wojennej ścieżce.
– Kogo my tu mamy? – Z mroku wyłoniła się jakaś postać.
– Zdaje się, że to gość z bardzo daleka – odrzekł mu ktoś skryty w ciemności.
Ojciec Nocnych Łowów miał przez chwilę nadzieję, że to są zwykli żołnierze strzegący granicy. Niestety aura tych istot wskazywała, że są one co najmniej równie potężne jak Ptak Grzmotu. Wampir nie miał złudzeń. Nie był w stanie ich pokonać, ani im uciec. W takiej sytuacji wojownik może zrobić tylko jedno, sięgnął po tkwiący za pasem tomahawk o kamiennym ostrzu i zaczął nucić dakotyjską pieśń śmierci. Żałował tylko, że o jego śmierci w walce nie dowiedzą się inni Dakotowie. Nagle tuż obok niego zmaterializował się Ptak Grzmotu.
– Schowaj broń, Ojcze Nocnych Łowów, to moi znajomi, Atar Bahram i Baal Haddu.
– Ci którzy mają mi pomóc?
– Dokładnie. Za chwilę przedyskutujemy plan.
Szef Kolegium Połączonych Sztabów właśnie uruchomił machinę wojenną przeciw Iranowi. Generał trochę żałował, iż współczesna technika pozwala na bezpośredni podgląd jednostek w czasie rzeczywistym. Budziło to bowiem pokusę, by wtrącać się w kompetencje poszczególnych dowódców załóg samolotów czy okrętów. Czegoś takiego jednak robić się nie powinno, bo pozbawia to podwładnych samodzielności i daje więcej szkód niż korzyści. By nie ulec pokusie, postanowił czymś zająć umysł.
– Co tam tak oglądacie ukradkiem? – rzucił do adiutantów.
– Panie generale, to nagranie z operacji sił specjalnych.
– Dobre?
– Świetne.
– Dajcie to na duży ekran.
Informacje z boku wskazywały, iż satelita obserwuje rejon Czabahar nad Zatoką Omańską. Obraz był na tyle dobry, że można było dostrzec nawet nagłówki gazet leżących na stolikach przy basenie. General nie wątpił, że adiutantów bardziej od perskiej prasy interesowały roznegliżowane dziewczyny.
– Nie wiedziałem, że muzułmankom wolno chodzić w takich strojach – mruknął.
– Basen jest na jednym z wewnętrznych dziedzińców willi, na zewnątrz nikt tego nie dostrzeże. Ponadto wedle naszych informacji te kobiety są aktualnymi żonami przebywających tam oficerów korpusu. – Ktoś z wywiadu pospieszył z wyjaśnieniami.
– A gdzie są nasi chłopcy?
– Jest tylko jeden. – Ktoś z obsługi zmienił skalę i czerwonym znacznikiem wskazał na niemal niewidoczny cień zbliżający się do obiektu.
– Jeden… – Zdziwił się generał.
– To Wotan z Area sześćdziesiąt dziewięć.
– Rozumiem. – Generał nie pytał o nic więcej.
Podgląd z satelity zastąpiony został obrazem z kamery na hełmie żołnierza. Indianin sforsował ogrodzenie, wskoczył na dach willi, z nieludzką szybkością pobiegł w stronę basenu. Zdążył tam dotrzeć w chwili, gdy strażnicy na wieżyczkach otworzyli ogień. Skoczył, w powietrzu wyszarpnął z kabury dziwny pistolet i strzelił. Jeden z mężczyzn na leżaku, oberwał. Olbrzymia krwawa rana pojawiła się na środku jego klatki piersiowej. Drugi nie czekał tylko po prostu rozpłynął się w powietrzu. Wotan wylądował w wodzie. To był błąd. Zanim wydostał się na brzeg basenu kobiety wyciągnęły broń trzymaną pod leżakami i zaczęły strzelać. Indianin kilka razy oberwał, zanim wskoczył na dach willi. Tu powitał go ogień strażników. Obrazem kamery szarpało, gdy ciało Indianina przeszywały pociski. Ranny uciekł na pomost, z którego wskoczył do morza i znikł w falach.
– Przeżył? – Zainteresował się generał.
– Oczywiście – odrzekł oficer wywiadu. – Jeszcze tego samego dnia dostał się na pokład naszego okrętu podwodnego.
– Czyli pełny sukces.
– Niezupełnie. Miał zlikwidować dwóch Irańczyków, a udało mu się dorwać tylko jednego.
– Fatalnie.
– Tak bym tego nie ujął. Wcześniej posłaliśmy tam Delta Force, ale oni nie byli w stanie nawet zbliżyć się do celów.
– Panie generale. – Wyraźnie przestraszony podoficer wszedł do sali.
– Co się dzieje.
– Mamy problem.
– Dajcie dane na ekran główny.
Generał poluzował kołnierz koszuli gdy zobaczył spływające dane. Zgodnie z nową doktryną wojenną pierwsza do ataku szła flota bezzałogowych, niewidzialnych dla radarów dronów. To one miały zniszczyć obronę przeciwlotniczą przeciwnika torując drogę samolotom z ludźmi na pokładzie. Tymczasem maszyny z pierwszej fali wyraźnie oszalały. Komunikaty na ekranie wskazywały na to, że tracono nad nimi kontrolę. Nieliczne ciągle wykonujące polecenia operatorów stawały się łupem obrony przeciwlotniczej. Nie było wyboru.
– Natychmiast wydajcie im rozkaz odwrotu i łączcie mnie z prezydentem! – zawołał generał. Miał świadomość, że do części maszyn dotrze on zbyt późno.
– Tak jest!
Ojciec Nocnych Łowów sennie kiwał się przy niewielkim ognisku, gdzieś w Górach Czarnych. Był szczęśliwy na swój własny sposób. Trochę przypadkiem spełniło się jedno z jego marzeń. Po raz pierwszy od ponad stu lat oszukał bladolicych i jeszcze oni mu zapłacili. Irańscy znajomi Ptaka Grzmotu okazali się perskimi bogami burzy i ognia. Byli celami, które kazano mu zlikwidować. Nie miał szans by wypełnić rozkazy, co mogło sugerować, że chciano się go pozbyć. Na szczęście zamiast zginąć, dostał bardzo ciekawą propozycję. Odegrał rolę w małej inscenizacji, a że transmitował to co się dzieje na żywo, do sieci łączności oprócz nagrania trafił wirus napisany przez Baala Haddu. Dzięki temu programowi Amerykanie stracili nie tylko kilkadziesiąt dronów, ale też eskadrę bombowców Spirit. Może nie pochłonęło to wiele ich krwi, ale za to stracili, to co cenią wyżej od niej, miliardy dolarów.