- publicystyka: Kosmiczny dylemat wagonika - recenzja filmu "Avengers: Wojna bez granic"

publicystyka:

artykuły

Kosmiczny dylemat wagonika - recenzja filmu "Avengers: Wojna bez granic"

Osiemnaście filmów w ciągu dziesięciu lat budowało grunt pod “Avengers – Wojnę bez granic” i jej przyszłoroczną kontynuację, której tytuł nie został jeszcze podany do wiadomości publicznej. Kinowe Uniwersum Marvela (MCU) to projekt unikatowy nie tylko z racji rozmachu, ale też ze względu na podejście twórców do fabuły. Bowiem w gruncie rzeczy należy patrzeć na niego jak na gigantyczny, podzielony na sezony serial, w którym w poszczególnych odcinkach wprowadzano i rozwijano nowych bohaterów oraz relacje między nimi, a równolegle stopniowo posuwano do przodu główną oś fabularną, aby wreszcie doprowadzić ją do wielkiego finału.

 

Tym właśnie jest “Wojna bez granic” – pierwszą częścią dwuodcinkowego finału. I dlatego trudno rozpatrywać ją w oderwaniu od reszty MCU, jako samodzielną całość: oglądanie tego filmu bez znajomości wcześniejszych odsłon jest jak oglądanie końcówki serialu bez wiedzy o wydarzeniach, które do niej doprowadziły. Owszem, wciąż może wywrzeć duże wrażenie, jednak widz niezorientowany w dotychczasowej drodze prowadzącej bohaterów do tego punktu, łatwo się pogubi w mnogości postaci i w skomplikowanych relacjach między nimi.

 

 

Nie dostajemy tutaj kolejnej ekspozycji bohaterów, ani przypomnienia, co się działo “w poprzednich odcinkach” – twórcy zakładają, że widz ma świadomość, z czym się mierzy. Pozostaje zatem to, co najważniejsze: przedstawienie głównego złoczyńcy i jego motywacji. Szalony Tytan Thanos pociągał do tej pory za sznurki jako złowieszcza potęga w tle – m.in. stał za inwazją Chitauri na Nowy Jork w pierwszych “Avengers”, zaś w scenie po napisach w “Czasie Ultrona” widzieliśmy, jak wkłada Rękawicę Nieskończoności ze słowami “No dobra. Sam to załatwię”. Jak powiedział, tak robi w najnowszym filmie. Towarzyszą mu czterej członkowie Czarnego Zakonu – jego swoisty odpowiednik Jeźdźców Apokalipsy – chociaż (poza Ebony Maw) stanowią raczej naprędce nakreślone tło dla przywódcy, niż wyraziste, autonomiczne postacie.

 

 

Mówi się, że film jest tak udany, jak jego antagonista. Mówi się również, że najciekawszymi złoczyńcami są ci, którzy w swoim przekonaniu postępują słusznie. Thanos dobrze wpisuje się w oba te powiedzenia. Patrząc z boku można go uznać za szaleńca, jednak on sam kieruje się bezwzględną logiką. Z perspektywy tytana wszechświat to ograniczone źródło zasobów, wytrącone z równowagi. Aby na powrót zapanowało powszechne szczęście i dobrobyt wystarczy... unicestwić połowę wszystkiego, co żyje – wtedy tej drugiej połowie już niczego nie zabraknie. Koncepcja masowego ludobójstwa jako metody walki z przeludnieniem nie jest w fantastyce niczym nowym – widzieliśmy to na mniejszą, ziemską skalę m.in. w “Kingsman: Tajnych służbach” i serialu “Utopia”. Aby zrealizować swój cel, Thanos, który uważa siebie za dobroczyńcę i narzędzie ostatecznej sprawiedliwości, musi skompletować Kamienie Nieskończoności. Lokalizację większości z nich widzowie poznali już we wcześniejszych epizodów MCU; teraz karty zostają odkryte do końca.

 

Powracającym motywem “Wojny bez granic” staje się wartość życia – kwestia poświęcenia jednostki dla ogółu oraz miłości zderzonej z zimną, logiczną kalkulacją. Ceną za Kamienie jest cierpienie i krew, poświęcenie siebie bądź ukochanych ludzi, a za każdym razem w tle wybrzmiewa pytanie o znaczenie ofiary, sens dokonanych wyborów w szerszej perspektywie. Epickie widowisko zostaje nabudowane na kameralnych, osobistych dramatach. Można by stwierdzić, że mamy tutaj do czynienia z dylematem wagonika, przerabianym w rozmaitych wariantach i na kosmiczną skalę.

 

 

Jedna z największych obaw związanych z “Wojną bez granic” dotyczyła spójności filmu. Zastanawiano się, czy twórcy zdołają zapanować nad tak dużą liczbą postaci, aby na ekranie nie zapanował chaos. Trzeba przyznać, że z tego zadania scenarzyści wywiązali się bez zarzutu – i za to czapki z głów! Fabuła prowadzona jest z żelazną dyscypliną, podzielona na zwarte segmenty skupione wokół mniejszych grup, często zaskakujących składem i świeżością relacji między bohaterami, niejednokrotnie spotykającymi się po raz pierwszy. Niemal każda postać dostaje swoje pięć minut, przygotowano też parę zaskakujących występów. Akcja toczy się na Ziemi i w kosmosie, a w zwiastunach nauczono się trzymać karty przy orderach i nie ujawniać zbyt wiele. Już pierwszą, mocną sceną twórcy wysyłają czytelny komunikat: “widzu, spodziewaj się wszystkiego”, a później konsekwentnie i na pohybel spekulacjom fanów, realizują tę zapowiedź aż do wstrząsającego finału. Aby niczego nie zdradzać, powiem tylko tyle: byłem świadkiem różnych reakcji widzów po wcześniejszych filmach z MCU, ale pierwszy raz publiczność, ze mną włącznie, była tak “zatkana”, gdy pojawiły się napisy końcowe.

 

Z zachowaniem należytych proporcji można powiedzieć, że “Wojna bez granic” jest dla Kinowego Uniwersum Marvela odpowiednikiem gwiezdnowojennego “Imperium kontratakuje” – dramatycznym i nieobliczalnym epizodem na drodze do finału; początkiem końca, przynajmniej jeśli chodzi o Trzecią Fazę MCU. Prawdę mówiąc współczuję reżyserom obu części, braciom Russo, sytuacji, w jakiej się znaleźli, ponieważ będą rozliczani z efektu końcowego, a niezwykle ciężko będzie im doprowadzić tę monumentalną opowieść do satysfakcjonującego zwieńczenia, które zaspokoi rozbudzony apetyt widzów. Czy sprostają temu wyzwaniu – przekonamy się za rok.

 

 

AVENGERS: WOJNA BEZ GRANIC (Avengers: Infinity War). Reżyseria: Anthony Russo, Joe Russo. Scenariusz: Christopher Markus, Stephen McFeely. Muzyka: Alan Silvestri. Zdjęcia: Trent Opaloch. Występują: wszyscy (no, prawie). USA 2018.

Komentarze

O, będę go zjadł :-)

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Obejrzałam. Może być. Miejscami nawet fajnie dowcipny. Kapitan Ameryka znowu nudny do zarzygania. 

Powtórzę się i tutaj – technicznie pierwsza klasa, humor też przypasił. Ale tak właściwie – wystarczy wiedzieć, że pierwsze 2 godziny to łubudubu, i można się skupić na ostatnich 20 minutach.

BTW – czy tylko ja mam wrażenie, że Thanos to sobowtór Piotra Garlickiego?

Pierwsze prawo Starucha - literówki w cudzych tekstach są oczobijące, we własnych - niedostrzegalne.

Nowa Fantastyka