- publicystyka: Rozmowa z Jackiem Łukawskim, czyli opowieść o człowieku, który miał pomysł

publicystyka:

wywiady

Rozmowa z Jackiem Łukawskim, czyli opowieść o człowieku, który miał pomysł

Jacek Łukawski rocznik 1980. Syn Ziemi Świętokrzyskiej. Tej ze starożytną Wiślicą i Łysą Górą. Mieszka u stóp zamku chęcińskiego. Nie dziwota, że przemawia do niego historia i magia. Od młodości szykował się do czegoś wielkiego. Hartował ciało ćwiczeniami, wprawiał się w robieniu mieczem, zgłębiał tajniki czarnego prochu. Ujeżdżał rumaki, stalowe i te gorącokrwiste. Niespokojny duch. A może opętany? Owładnięty opowieścią, która zalęgła się w jego umyśle. Karmiona magią i historią dojrzewała, aby w końcu wyrwać się na wolność. Tak urodziła się Krew i Stal. Mówiłem już, że do wielkich rzeczy stworzony on?

 

Krzysztof Piasek: Przede wszystkim serdecznie gratuluję Ci znakomitego debiutu! Tym bardziej, że odniosłeś sukces na polu fantasy, które wielu uważa za tak wyeksploatowane, że prawie niemożnością jest stworzenie czegoś, co nie będzie wtórne. Udowodniłeś jednak, że można! Dziękuję, Ci Jacku, że zgodziłeś się abyśmy zajrzeli nieco za kulisy. Jestem przekonany, że wielu użytkowników forum z zainteresowaniem przeczyta, jak doszedłeś do tego miejsca.

 

Jacek Łukawski: Dziękuję Krzysztofie, ale bądźmy poważni i nie używajmy takich słów! Jedyne co mi się udało, to wydać książkę, którą podobno da się przeczytać. Szczególnie jeśli czytelnik przymknie oko na potknięcia debiutanta. Poza tym, właśnie pobiłeś mnie kreatywnością na głowę. Fotomontaż i wstęp do tej rozmowy rozłożyły mnie na łopatki. Teraz już nie wiem, który z nas powinien brać silniejsze leki. (śmiech)

 

W jednym z wywiadów wspomniałeś, że już w szkole pisałeś, ale – jak się sam wyraziłeś – na szczęście do szuflady. Dużo pisałeś i faktycznie wyłącznie do szuflady? I czy to już była fantastyka, czy szersze spektrum tematów?

 

Zgadza się. Już w podstawówce zacząłem zapełniać zeszyty tym, co mi przyszło do głowy i kontynuowałem to bazgrolenie w szkole średniej, ale rzadko kiedy coś kończyłem. Miałem nawet takie pudło, w którym trzymałem te pomysły z nadzieją, że kiedyś do nich wrócę. Nigdy nie wracałem. (śmiech) Marzyłem o tym, by kiedyś zostać pisarzem, lecz na szczęście dostrzegałem rozdźwięk między tym, co czytam, a tym co wychodzi spod mojej ręki i wolałem się nie wychylać. Miałem zresztą wtedy takie fiu bździu w głowie, że strach pomyśleć jak by się to skończyło. (śmiech) Dobrze więc, że te koszmarki trafiały do szuflady i tam dokonywały swego żywota. Tematyka oscylowała wkoło przygody i sensacji z nieodłącznymi elementami fantastyki.

Jedną z pierwszych sytuacji, gdy postanowiłem wyjść do ludzi z opowiadaniem była... matura. Temat wolny dotyczył bohaterów literackich i, o ile dobrze pamiętam, motywów ich działań. Coś mi wtedy strzeliło do głowy i napisałem opowiadanie SF, w którym grupa naukowców wyciągała tychże bohaterów z kart powieści po to, by zadać im pytanie zawarte w temacie. Nie chcę wiedzieć jaką minę mieli członkowie komisji, którzy oceniali ten tekst, ale jakimś cudem zdałem. (śmiech)

 

To powinno być zakwalifikowane, jako praca zbiorowa. (śmiech) Naprawdę pisałeś wyłącznie do szuflady? Nie miałeś żadnego, choćby osobistego, recenzenta? Wystarczyła samokrytyka? I co z konkursem Talenty 2000?

 

Chyba jeszcze pamiętasz, że wtedy były inne czasy? (śmiech) Internet raczkował i nie dawał takich możliwości jakie daje teraz. Miałem dwóch, czy trzech kolegów którzy czytali od czasu do czasu to, co napisałem, ale to się przecież nie liczy. Mogłem oczywiście próbować swych sił w różnych konkursach, wysyłać teksty do czasopism, czy działać w kółkach zainteresowań i innych mniej lub bardziej egzotycznych miejscach, ale mnie to nie interesowało.

Talenty 2000 to był przypadek. Do tego konkursu zostałem zgłoszony bez swojej wiedzy i postawiony przed faktem dokonanym. Uprzedzając twoje pytanie, wyjaśniam jak do tego doszło: W szkole byłem strasznym leserem i interesowało mnie wszystko poza nauką. Aby jakoś podreperować zszarganą opinię zaangażowałem się w kółko teatralne i gazetkę szkolną. Dawałem też jakieś teksty na konkursiki szkolne aby podnieść sobie średnią z polskiego. To był zwykły interes, nic więcej. (śmiech) Zainteresował się tym ktoś z grona pedagogicznego i próbował namówić mnie na wspomniany konkurs. Kategorycznie odmówiłem i zapomniałem o temacie. Jakiś czas później okazało się, że nikt nie wziął mojego zdania pod uwagę i mam się stawić na eliminacje. Pamiętam, że idąc tam, bardzo poważnie rozważałem, czy nie lepiej skoczyć do knajpy na piwo. (śmiech) Ostatecznie zdobyłem główną nagrodę w swojej kategorii. Były uściski, gratulacje, a nawet propozycje wydania i patronatu z ramienia kuratora oświaty. Nie skorzystałem wtedy z tej szansy i wcale nie żałuję, bo dziś byłoby to kolejne trofeum w dość dużym pudle błędów młodości. (śmiech)

 

Zakładam, że poza pisaniem sporo czytałeś. Jak wyglądał dobór lektur? Wszyscy chyba pamiętamy takie tytuły, które w latach szczenięcych wywarły na nas szczególne wrażenie. Zdradzisz co to było?

 

Moją pierwszą książką fantastyczną była Księżniczka Marsa Burroughsa, a SF Dziewczyna z kosmosu Piechockiego. Potem odkryłem Lema i Tolkiena. Gdy trafiłem na Hobbita, chciałem przeczytać kilka stron przed snem, a skończyło się na nieprzespanej nocy. (śmiech) Diuna Herberta wywarła na mnie ogromne wrażenie, podobnie jak kreacja bohatera w Kronikach Tomasa Covenanta Donaldsona. Harry’ego Harrisona z cyklem o Stalowym Szczurze i Billu bohaterze galaktyki wspominam bardzo ciepło. Oczywiście Sapkowski, Pilipiuk. Natomiast Pratchett raz na zawsze odmienił moje postrzeganie wszechświata. Potem namiętnie pochłaniałem wszystko, co mi wpadło w ręce. Najczęściej sięgałem po fantastykę, SF, książki historyczne i przygodowe. Tak mi zostało do dziś. (śmiech)

 

A jeśli już jesteśmy przy kształtowaniu się zainteresowań. Rysunek, grafika to również wczesne zainteresowania? Pytam nie bez kozery, ponieważ z tego co sam mówisz wynika, że umiejętność rysowania odgrywa ciekawą rolę w Twoim procesie twórczym.

 

Owszem, często sięgam po kartkę papieru, by naszkicować jakąś scenę, czy pozycję postaci, ale są to schematy, nie grafiki. W ten sposób łatwiej mi po prostu uniknąć błędów. Najprostszym przykładem użyteczności takiego szkicu jest scena, w której dwóch bohaterów wdałoby się w sprzeczkę przy studni. Jeśli założę, że stoją po jej przeciwnych stronach to, gdy dojdzie do rękoczynów, nie będę mógł napisać, że jeden uderzył drugiego z zaskoczenia. Rzut oka na szkic wystarczy by zorientować się, że atakujący będzie musiał pierw obejść przeszkodę zanim zada cios, a więc przeciwnik będzie na atak przygotowany. Może wydawać się to trywialne, ale mnie pomaga.

Nie mogę powiedzieć, że rysunek to część moich zainteresowań, bo dość wcześnie straciłem do niego serce. Sądzę, że schematy, jakie tworzę podczas pisania, z powodzeniem mogłaby wykonać średnio utalentowana małpa, więc nie jest to nic, czym warto się chwalić. (śmiech) Natomiast grafika komputerowa stanowi moje źródło utrzymania. Nie jest to jednak praca artystyczna, a rzemieślnicza ponieważ jestem operatorem DTP.

 

Nie mam pojęcia z jakimi małpami się zadajesz, (śmiech) ale te które znam nie rysują takich rzeczy jak mapa z KiS. A jeśli dobrze kojarzę, to jest to Twoje dzieło.

 

A, nie, nie, nie mylmy pojęć. Do stworzenia mapy wykorzystałem umiejętności zawodowe, więc małpę trzeba by chwilę szkolić. (śmiech) W sumie w okładce również maczałem palce projektując jej front. To wyszło trochę przez przypadek, bo obiecywałem sobie, że nie będę się mieszał w kwestie graficzne i w końcu to ja, jako klient, pomarudzę na pracę innych. (śmiech) Niestety skrzywienie zawodowe wygrało. W trakcie rozważań nad stylem okładki pojawiła się koncepcja, do której nie byłem przekonany i nie bardzo potrafiłem ją sobie wyobrazić. Siadłem więc i zrobiłem wizualizację tego pomysłu, który teraz, po drobnych zmianach, zdobi okładkę.

 

Później były bractwa historyczne, motocykle i wchodzenie w życie dorosłe…

 

Bractwa? Najpierw należałem do Związku Strzeleckiego. W tamtych latach działał w województwie dość prężnie. Musztra, marsze kondycyjne, ćwiczenia na wojskowym torze przeszkód, zawody w strzelaniu i marszobiegi. Miałem kilku znajomych w bractwie rycerskim więc, niejako siłą rzeczy, zacząłem machać mieczem. Potem powstało bractwo artyleryjskie, gdzie strzelaliśmy z armat i muszkietów. Wtedy też zacząłem przygodę z motocyklami, takimi o których się mówiło, że to dwa tygodnie grzebania, dwa dni jeżdżenia i dwa miesiące żałoby pod paznokciami. (śmiech) To były fajne czasy.

 

I gdzieś wówczas rodził się pomysł na KiS. Rozumiem, że przez lata rozwijał się i okrzepł, ale potrafisz wskazać jakiś prapoczątek? Grom z jasnego nieba?

 

Nie pamiętam żadnego gromu. (śmiech) Natomiast pamiętam, że mając kilkanaście lat nabazgrałem opowiadanie, jedno z nielicznych, które udało mi się skończyć i które stało się zalążkiem pomysłu na powieść. Teraz się z tego śmieję, ale wtedy naprawdę wierzyłem, że to jest coś super. Taka kraina, smoki, rycerze, czary... potem przeczytałem Tolkiena i mina mi zrzedła. (śmiech) Mimo to pomysł zaczął żyć swoim życiem, rozrastał się, modyfikował, kusił. Kilka razy próbowałem go nawet ubrać w słowa lecz zamiast porywającej lektury wychodziła mi grafomańska papka. Byłem coraz bardziej sfrustrowany, aż wreszcie machnąłem ręką na pisanie i na to, by związać z nim swoją przyszłość. To chyba był kluczowy moment. Zeszło ze mnie całe ciśnienie i przez kilka lat miałem spokój.

Mimo to, z fantastyką byłem związany poprzez gry fabularne, w które graliśmy z przyjaciółmi, i czytane książki. Pewnie to było pożywką, która pozwoliła tej cholernej powieści przetrwać. (śmiech)

 

No dobrze, ale w którymś momencie zrobiłeś krok na przód i Twoje teksty, mimo wszystko, wychynęły z szuflad i pudeł.

 

W 2006 roku założyłem stronę internetową. Pierwotnie był to zbiór podstawowych danych i schematów do czeskich motocykli, a potem zacząłem tam publikować ciekawe materiały z innych stron. Po pewnym czasie pojawiło się kilka fajnych osób, które zaczęły przysyłać mi relacje ze zlotów, wycieczek, napraw, a nawet opowiadania. Zanim się spostrzegłem, sam również coś skrobnąłem i wkrótce strona zmieniła się w rodzaj czytelni. Dopingowaliśmy się nawzajem do pisania dzięki czemu teksty nabierały coraz sprawniejszej formy. Oczywiście w kategoriach motocyklowych, a nie literackich. (śmiech)

 

W 2012 r. Zdarzyły się dwie rzeczy: pojawił się pierwszy numer kwartalnika Swoimi Drogami, a pod koniec kwietnia (jeśli się nie mylę) ukazał się zbiór opowiadań Gawędy Motocyklowe. W tym miejscu muszę powiedzieć, że jestem pod ogromnym wrażeniem pracy włożonej w redagowanie i wydawanie tego czasopisma (osoby zainteresowane odsyłam do dostępnego archiwum z kompletem numerów – warto zajrzeć)! W jednym z wywiadów powiedziałeś, że gdy powstał pomysł na powieść, nie czułeś się na siłach przelać go na papier. I że wiele dała ci praca przy kwartalniku. Faktycznie uważasz, że właśnie tamten okres tak bardzo pchnął do przodu Twój warsztat? I od razu pytanie o Gawędy… Na ile się zorientowałem, to był w zasadzie selfpublishing. Założyliście, we dwóch, wydawnictwo, które wydało tę jedną książkę i zniknęło z obiegu gospodarczego po pięciu miesiącach. Jak wpadliście na pomysł otwarcia wydawnictwa? Wśród autorów i autorów in spe panuje opinia, że selfpublishing to samo zło, a nawet ZŁO. Zwykle chodzi o brak redakcji i korekty, brak reklamy, itd. A jak było u Was? I czy doświadczenia, które wówczas zdobyłeś były pomocne, gdy współpracowałeś z SQN?

 

Pomieszałeś. (śmiech) Gawędy… były pierwsze i rzeczywiście od strony technicznej można uznać je za selfa, ale mechanizm był odwrotny. Naszym celem było założenie solidnego wydawnictwa, które będzie zajmowało się publikowaniem książek motocyklowych. Wierzyliśmy wtedy, że jest to nisza rynkowa, którą warto zagospodarować. Mieliśmy chęci, wiedzę i doświadczenie z zakresu DTP, skromne środki finansowe, wiarę, która przenosiła góry i tylko najważniejszego nam zabrakło: świadomości realiów. (śmiech) W roku 2011 założyliśmy ze wspólnikiem (Krzysztofem) wydawnictwo i oddaliśmy do druku naszą dziewiczą antologię, która debiutowała w styczniu 2012. To miała być wyjątkowa książka, wyłamująca się z utartych schematów. Książki motocyklowe same w sobie są niszą, a my celowaliśmy w jeszcze węższy rynek. Marzyliśmy o tym, by wydawać teksty, które będą opowiadać o motocyklizmie bez blichtru i zadęcia. Chcieliśmy przeciwstawić się komercjalizacji pasji motocyklowej i pokazać, że nie ważne czym jeździsz, ale ważne jak.

Do współpracy zaprosiliśmy autorów związanych z czytelnią motocyklową, którą wtedy prowadziłem. Byli wśród nich zarówno stuprocentowi amatorzy, jak i osoby z pewnym dorobkiem. Wybraliśmy teksty zróżnicowane poziomem i tematyką. Oczywiście wśród trzynastu autorów znalazły się i nasze nazwiska (moje i Krzysztofa).

Pozycja, o dziwo, została przyjęta dobrze i zebrała pozytywne recenzję, lecz niestety wkrótce pokazał się nasz brak doświadczenia. Ogromny i do końca nierozwiązany problem z dystrybucją, brak długofalowej strategii, długie terminy rozliczeń i przeszacowanie chłonności niszy, w którą celowaliśmy, zaowocował zamknięciem wydawnictwa po roku. Mimo to nie poddaliśmy się i w zamian powstał kwartalnik Swoimi Drogami. Ze względu na planowaną objętość i aby uniknąć horrendalnych kosztów, zdecydowaliśmy się na wersję elektroniczną. Do współpracy zaprosiliśmy kolejne osoby i zaangażowaliśmy się całym sercem w ten projekt. Przez ponad dwa lata życie płynęło w cyklu kwartalnym. Każde z nas (członków redakcji) pisało teksty, redaktor naczelny wybierał które trafią do numeru, moja żona robiła korektę, ja składałem wszystko do kupy. Stałych autorów mieliśmy kilkunastu, a prócz nich okazjonalnie pojawiali się inni.

Te dwa lata dały mi gro doświadczeń, które stały się katalizatorem dla decyzji o napisaniu powieści. Trochę głupio mówię, ale mam na myśli kilka rzeczy. Nauczyłem się podstaw pracy nad tekstem, organizacji pracy i elastyczności, a przede wszystkim przestałem się tego wszystkiego bać. Ostatnią sprawą była frustracja, gdy zamykaliśmy kwartalnik. To był ciężki okres. Dziś, bez emocji mogę powiedzieć, że porwaliśmy się z motyką na słońce, a rynek zweryfikował naszą naiwność. Wtedy jednak nie potrafiłem się pogodzić z tym, że zmarnowaliśmy tyle miesięcy ciężkiej, i jak to kiedyś powiedział Krzysztof: nikomu niepotrzebnej pracy. Chciałem zrobić coś, co pozwoliło by mi na wykorzystanie zdobytego doświadczenia. Chciałem w jakiś sposób udowodnić sobie samemu, że ten czas nie poszedł na marne. Tematów motocyklowych miałem już dość, więc zdecydowałem się w końcu napisać powieść, która od lat tliła mi się między uszami. (śmiech) Tak więc ten czas nie tyle pchnął do przodu mój warsztat, co zdeterminował do podjęcia kolejnej próby.

Czy te doświadczenia wpłynęły na współpracę ze SQN-em? Oczywiście! Mając świadomość jak ciężkim kawałkiem chleba jest praca wydawnicza, starałem się by nie musieli dodatkowo użerać się ze mną. (śmiech)

Co się zaś tyczy zła płynącego z selfów to nie ma reguł, choć skłaniam się ku zdaniu, że w kwestii debiutu, jest to ślepa uliczka i rzadko kiedy pozwala na osiągnięcie zamierzonego efektu. Prawdziwym złem jest za to vanity press ponieważ bezwzględnie żeruje na naiwności i niewiedzy autorów. Nie ma zresztą co drążyć tematu, gdy tysiące osób o tym już pisało. Z perspektywy czasu, jako osoba mająca doświadczenia, w swego rodzaju selfpubie i współpracy z normalnym wydawnictwem, oceniam, że tylko ta druga opcja ma sens. Pomijając aspekty finansowe, techniczne i tak dalej, najistotniejsza jest możliwość rozwoju. Miesiąc współpracy z zawodowym redaktorem nauczył mnie więcej niż dwa lata samodzielnego pisania. Dlatego każdego będę zachęcał do takiej właśnie formy wydawania.

 

Nie jestem pewien ile osób w Polsce rozróżnia selfpublishing i vanity press. Zresztą u nas, jeśli już, to chyba głównie występuje ta druga forma. A co do finału Waszego kwartalnika, to przyznam, że ogromne wrażenie zrobił na mnie Twój felieton w ostatnim numerze. Prawdziwe pożegnanie. Polecam wszystkim!

 

Trochę mnie zaskoczyłeś, ale bardzo mi miło z tego powodu i dziękuję. To dla mnie dość szczególny tekst bo kończy nie tylko moją pisaninę motocyklową, ale też zamyka pewien rozdział przygody z jednośladami. Wkrótce po jego publikacji zrezygnowałem z jazdy motocyklami szosowymi i skupiłem się na turystycznych wycieczkach z dala od asfaltu. Jest dla mnie ważny, ale dziś bym go z chęcią przeredagował i poprawił. (śmiech)

Wracając do selfów i vanity to niekoniecznie jest tak, jak mówisz. Selfpublishing ma się całkiem nieźle i czasem przybiera formę wartą uwagi. Spójrz na osiągnięcia Władysława Zdanowicza czy Jerzego Rostowskiego. Mam i z czystym sumieniem polecam ich książki. Andrzej Pilipiuk wydaje w ten sposób publikacje, które są niezwykle ciekawe, lecz interesujące dla wąskiego grona odbiorców. Przykłady można by mnożyć. Z vanity nie polecę nic. Rachunek prawdopodobieństwa każe mi wierzyć oczywiście, że istnieją warte uwagi publikacje, które zostały w ten sposób wydane, ale sam ich nie znam, więc nie chcę się wypowiadać.

 

Chodziło mi o to, że gdy pada pojęcie selfpub, to przeważnie większość myśli w istocie o vanity. Ale masz rację, pozostawmy ten temat. Jak wyglądały próby nawiązania współpracy z wydawnictwami? Wysyłałeś przed KiS jakieś teksty? To chyba najpopularniejsza droga wśród osób marzących o debiucie: krótsze formy, próby pokazywania się w różnych zakątkach sieci, próby publikacji w e-zinach i podobnych miejscach, konkursy, coraz dłuższe formy, wreszcie powieść, choć do tego miejsca dociera niewielu. Jak bardzo Twoja ścieżka odbiegała od tego wzorca?

 

Na szczęście o tym wszystkim nie wiedziałem. (śmiech) Chciałem napisać powieść, więc siadłem i zacząłem to robić. Mając dwa rozdziały postanowiłem sprawdzić, czy da się je przeczytać. Wtedy po raz pierwszy zalogowałem się tu, na forum fantastyki i wrzuciłem je na betalistę. Kilka osób zajrzało i podzieliło się swymi uwagami, które były dla mnie bardzo pomocne, a przede wszystkim dały odpowiedź na najważniejsze pytanie: Czy da się to przeczytać bez rwania włosów z głowy?

 

Przy okazji zauważyłem, to o czym wspomniałeś, że ludzie starają się jak najwięcej pisać, dzielić się swoimi tekstami, wysyłać gdzie się da. Że istnieje cały światek autorów i autorów in spe, którzy wypracowali już swoje schematy zachowań, prawa i zasady. Gdybym odkrył to wszystko dziesięć lat wcześniej, pewnie wtedy poszedłbym taką samą drogą, ale teraz było już za późno. Co gorsza, wizyta na kilku forach pisarskich podziałała na mnie paraliżująco i wpędziła w twórczą depresję. Bo co ja się wyrywam, skoro tylu ludzi pisze o niebo lepiej ode mnie? Po co mi to?... I tak by się pewnie cała historia skończyła, gdybym nie podjął decyzji o całkowitym odcięciu się od wszelkich tematycznych stron i for internetowych. Po jakimś czasie trauma minęła i znów siadłem do klawiatury.

Cel miałem jasny: napisać tę cholerną książkę. Cholerną, bo pomysł kołatał mi się w głowie masę lat i byłem nim już zmęczony. Natomiast kwestia, czy uda mi się ją wydać nie miała wtedy większego znaczenia. Oczywiście żywiłem taką nadzieję, jak chyba każdy, ale miałem również świadomość, że będzie to bardzo trudne o ile nie niemożliwe. Rozumowałem tak: napiszę najlepiej jak potrafię i będzie co ma być. Jeśli ktoś wyda, to super, a jeśli nie, to trudno, ale przynajmniej nie będę musiał pluć sobie w brodę, że nie spróbowałem.

Gotowy tekst wzbogaciłem o notkę autorską, krótkie streszczenie i rozesłałem do wybranych wydawnictw.

Można więc powiedzieć, że podszedłem do tematu tak, jak się powinno podchodzić do miłości: bez rozmieniania się na drobne. (śmiech)

 

Twoje teksty, które miałem okazje poczytać, to zdecydowanie formy krótkie. Nie masz w dorobku formy pośredniej pomiędzy szortami a powieścią?

 

Na dzień dzisiejszy mam jeden tekst o długości około 58 tyś. znaków, który planuję kiedyś puścić w świat, ale trudno mi powiedzieć, czy powstaną następne, bo nie lubię krótkich form. (śmiech) Tak naprawdę to opowiadania, o których wspominasz, a które znalazły się w Gawędach…, miały być rozdziałami książki i układać się w spójną całość. Ostatecznie zrezygnowałem z tego pomysłu. Pozostałe krótkie formy, które wyszły spod mojej ręki można policzyć na jej palcach. Podziwiam ludzi, którzy mają tak wspaniale wyćwiczoną wyobraźnię, by tworzyć różnorodne teksty. Moja zachowuje się jak ogrodnik minimalista: gdy zasieje ziarenko dba, by wyrosło jak największe, nie sadząc już nic innego.

 

Zdecydowałeś się na trylogię, bo jak sam powiedziałeś: po pierwsze pomysł rozrósł się na tyle, że nie sposób było go wtłoczyć w krótszą formę, a poza tym tylko w takim wypadku powstaje prawdziwe fantasy. (śmiech) Nie miałeś jednak problemu z rozplanowaniem pracy? Nie przytłaczał Cię ogrom przedsięwzięcia? Jak bardzo, w czasie pisania pierwszego tomu, zmodyfikowałeś pomysły na ciąg dalszy? Bo, że modyfikowałeś to już zdradziłeś w jednym z wywiadów. Podobnie, jak to, że gdy pisałeś to nie czytałeś innych autorów, bojąc się, nazwijmy to, zapożyczeń stylu. Wciąż tak jest? A na marginesie: jak szybko piszesz? Miewasz przestoje?

 

Zaczynając od końca: tak, pisząc nie czytuję nic, co mogłoby wpłynąć na mój sposób tworzenia historii. Mam tu na myśli beletrystykę, bo książki historyczne i inne, które są pomocne w researchu, czytam cały czas. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że to nie jest najszczęśliwsze, szczególnie, gdy jest się początkującym autorem. Mógłbym podpatrzeć jak rozwiązać problemy, z którymi się borykam i ułatwić sobie w ten sposób pracę. Wolę jednak nie ryzykować w obawie, że nie zapanuję potem nad własnym stylem (a raczej jego zalążkiem). Jeśli kiedyś uda mi się zbudować jakiś solidny fundament pisarski, wtedy z pewnością przestanę się ograniczać.

Co się tyczy ogromu pracy, to miałem trochę ułatwione zadanie. Podwaliny pod powieść stworzyłem kilkanaście lat temu. Pierwsze próby robiłem około 1998 roku, a już wtedy dysponowałem podstawami świata w postaci map, cząstek słowotwórczych, czy panteonu bogów. Teraz wystarczyło to tylko odpowiednio podkręcić i dostosować do pomysłów, które pojawiły się od tamtego czasu. Z sentymentu zostawiłem na przykład wszystkie nazwy geograficzne i część imion, mimo iż dziś nie brzmią już tak fajnie, jak brzmiały w latach dziewięćdziesiątych. (śmiech) Oczywiście pierwotną historię zmodyfikowałem i rozbudowałem w takim stopniu, że poza kilkoma kluczowymi założeniami, są to całkiem odrębne koncepcje.

Najpierw skonstruowałem szkielet fabularny i wymyśliłem kilka istotnych momentów, a reszta pomysłów pojawiała się już w trakcie pracy. Żyłem tym od rana do wieczora poświęcając każdą wolną chwilę na to, by układać sobie w głowie kolejne sceny, analizować je, zmieniać, poprawiać. Do ostatniego momentu był to żywy organizm. Dość powiedzieć, że dwa rozdziały dopisałem już w trakcie prac z redaktorką, bo dopiero wtedy zdobyłem się na odwagę. Wcześniej byłem przekonany, że nie dam rady ich udźwignąć.

Niestety piszę powoli. Mimo, iż staram się siadać do pracy codziennie, to miewam kilkudniowe przestoje. Czasem absorbują mnie inne zajęcia, jestem zbyt zmęczony, a czasem po prostu mi się nie chce. Zdarza się, że napiszę w wieczór dwie strony, kiedy indziej jedno zdanie. Bardzo podziwiam i trochę zazdroszczę ludziom, którzy są w stanie pisać po kilkanaście czy kilkadziesiąt tysięcy znaków na dobę. Byłbym szczęśliwy umiejąc pracować w takim tempie.

To musi być trylogia i nie ma innej opcji. Skoro ubzdurałem sobie, że napiszę klasyczną fantasy to zgrzeszyłbym wyłamując się z konwencji. (śmiech)

 

Gdy kreujesz świat powieści, to robisz to tylko w takim stopniu potrzebnym by przedstawić fabułę, czy znacznie szerzej i szczegółowiej, a czytelnik poznaje tylko wycinek?

 

Powiedzmy, że w Krwi i Stali, przedstawiam wyrywek tego, co mam w głowie i notatkach. To oczywiście efekt zamierzony. Chciałem aby Czytelnik poznawał świat oczami bohaterów. Razem z nimi odkrywał nowe krainy, weryfikował wiedzę przekazywaną z ust do ust, czy tę zapisaną w księgach. Uznałem, że taki sposób przedstawiania rzeczywistości jest ciekawszy i daje większe pole do manewru. Przecież w dawnych czasach ludzie znali to, co sami zobaczyli, a o reszcie mieli raczej mgliste pojęcie, bo rzetelność informacji była odwrotnie proporcjonalna do fantazji osoby, która jej udzielała. Nie wspominając już zupełnie o kartografii, która potrafiła być czasem niezwykle kreatywna. Starałem się to odwzorować, choć oczywiście rozumiem, że nie każdemu taki zabieg może przypaść do gustu. Dla mnie jest to jednak istotny element realizmu i świetne narzędzie do zabawy. Na przykład spójrz na mapę, która znajduje się na początku tomu. Bardzo dociekliwy czytelnik jest w stanie zauważyć drobne przekłamanie. Otóż rozbieżność w czasie podróży przez Martwicę, a drogą w granicach królestwa może doprowadzić do słusznego wniosku, że kartograf nieco zaniżył wielkość Martwej Ziemi. Oczywiście biorąc pod uwagę możliwości, jakimi dysponował, oraz ograniczenia z jakimi musiał się zmierzyć, uznać należy, że i tak wykonał kawał dobrej roboty. To naturalnie tylko taki niuans, bez wpływu na los bohaterów, taka wisienka na torcie historii, której mogłoby w sumie nie być, ale przed którą po prostu nie mogłem się powstrzymać (śmiech).

 

Zagadnieniem, które mnie niezwykle interesuje, jest magia w świecie przedstawionym. Jakie jest Twoje podejście do tego? Jak bronisz się przed pójściem na łatwiznę – wszak magia, potencjalnie może rozwiązać wszystkie problemy?

 

Owszem, ale nie za darmo. (śmiech) Magia jest jedną z form energii i podlega dokładnie takim samym prawom jak wszystkie pozostałe. To konsekwencja logiki i fizyczności całego świata. Energia nie może się zwiększyć albo zmniejszyć, nie może powstać z niczego ani przestać istnieć. Ilość energii jest stała i jedyne co może zrobić, to zmienić swoją postać. To właśnie czynią osoby lub istoty, które umieją się nią posługiwać. Zmieniają jeden rodzaj energii w drugi, przy czym zawsze jest to zmiana w jedną stronę. Jak łatwo zauważyć siła danego czaru jest zależna od źródła, z którego została pobrana energia. Dodatkowo warto pamiętać, że taka wymuszona zmiana ma wartość ujemną, ponieważ energia zostaje niejako rozdzielona i jej część wykorzystywana jest do akceleracji samego procesu. Im więc potężniejszy czar, tym trudniej nad nim zapanować, a w dodatku wymaga o wiele więcej energii, niż sam będzie zawierał. Częściej więc więcej tracisz niż zyskujesz, a to wymusza rozwagę. Więcej nie zdradzę. (śmiech)

 

Debiutujący autorzy często boją się czołgania przez redaktora. A jak było u Ciebie? Redakcja przyniosła jakieś głębsze zmiany? Jak w ogóle znajdujesz ten etap pracy?

 

Jak już wspomniałem, miesiąc pracy z zawodową redaktorką dał mi więcej niż dwa lata samodzielnego wyważania otwartych drzwi. (śmiech) Oczywiście moje doświadczenie w tym zakresie uznaję za bliskie zeru i zdaję sobie sprawę z tego, że taka współpraca może się bardzo różnie układać. W żadnym razie nie chciałbym odnosić tego jednostkowego przypadku do całości zjawiska. Ludzie są różni i taka współpraca może być bardzo odmiennie postrzegana oraz przynosić różne efekty. Mimo to wychodzę z założenia, czysto teoretycznego, że redaktor jest największym przyjacielem autora i jego uwagi są bezcenne. Redaktor to profesjonalista, którego spojrzenie na tekst pozbawione jest pierwiastka osobistego, a celem nadrzędnym jest polepszenie jakości i zwiększenie wartości skryptu. W najlepiej pojętym interesie każdego autora powinno leżeć to, by z redaktorem współpracować i analizować wszystkie jego propozycje. Oczywiście w takiej pracy niezbędny jest wyczucie i chęć dążenia do kompromisu, czyli dobra wola obu stron. Jeśli ktoś uznaje redaktora za wroga to coś jest nie tak i warto to jak najszybciej zmienić. Oczywiście powyższe słowa nie dotyczą sytuacji patologicznej, w której redaktorem jest ktoś, kto słowo profesjonalista zna tylko ze słyszenia.

W moim wypadku praca redakcyjna przebiegała w bardzo miłej i sympatycznej atmosferze. Obeszło się bez głębszych zmian, choć z dłużyznami, do których mam skłonność, trzeba było powalczyć (śmiech). Pod okiem redaktorki udało mi się też dopisać dwa rozdziały i rozwinąć kilka wątków. Generalnie uznaję, że to był najprzyjemniejszy i najbardziej owocny czas w pracy nad książką.

 

Z Twoich wypowiedzi wiem, że oczekiwanie na to, jak KiS zostanie przyjęty kosztowało Cię trochę nerwów. A jak w ogóle odnajdujesz się w środku machiny promocyjnej? Jakiś czas temu miałem okazję rozmawiać z autorem, który jest na etapie prac redakcyjnych nad debiutem i już jest przejęty perspektywą spotkań autorskich. A Ty masz jakieś osobiste demony?

 

Nie odnajduję się w ogóle. (śmiech) Przed premierą martwiłem się o to, jak książka zostanie odebrana, błędami jakie w niej zrobiłem i tym, czy jest sens pisać dalej. Teraz cierpię na zespół podebiutowy co można opisać jako: stres, przerażenie, depresja i brak wiary w to, że uda się poprawić warsztat. Taki wydawniczy shell shock. Walczę z nim jednak i mam nadzieję, że wkrótce uda mi się jakoś to wszystko poukładać w głowie i wrócić do równowagi.

O spotkaniach autorskich nie ma na razie mowy, co uzgodniłem z wydawcą jeszcze przed tym, jak książka pojawiła się na rynku. Sama idea takiego spotkania opiera się przecież na tym, że czytelnik chce spotkać autora, którego zna i którego książki mu się podobają. Może za kilka lat, jeśli zaistnieję na rynku, takie spotkanie będzie zasadne, ale teraz byłoby to przerostem formy nad treścią.

Oczywiście zdaję sobie sprawę, że nie mogę się odciąć od wszystkiego i, przynajmniej w teorii, powinienem starać się by poznawać ten świat, do którego zapukałem. Starać się zrozumieć mechanizmy, jakie nim rządzą oraz postępować wedle zasad, jakie w nim funkcjonują. Rozumiem, że w moim interesie leży to, by mieć kontakt z czytelnikami i dać im się poznać. Przejawem tego, jest zresztą nasza rozmowa. Niemniej, w chwili obecnej, aktywność na takim polu kosztuje mnie wiele nerwów. Czuję się jak parweniusz nawet wtedy, gdy ktoś prosi mnie o autograf.

Podziwiam ludzi, którzy po debiucie łapią wiatr w żagle i odnajdują się w nowych realiach. Dla mnie to chaos od którego instynktownie staram się uciec. Po prostu najszczęśliwszy byłbym, mogąc odciąć się od wszystkiego, udawać, że to nie ja i w spokoju pisać sobie dalej. (śmiech)

 

Pisanie, dla Ciebie to hobby, sposób na życie czy sposób na zarabianie pieniędzy? Dopuszczalne jest wybranie więcej niż jednej opcji (śmiech).

 

To realizowanie jednego z najważniejszych marzeń. Krok ku spełnieniu, by kopiąc w kalendarz nie mieć wyrzutów sumienia, że nie zrobiło się tego, co się chciało. Jako dziecko marzyłem, by być prawdziwym pisarzem, czyli takim, który utrzymuje się ze swoich książek. Dziś widzę, że nie jest to dla mnie osiągalne, ale też nie jest potrzebne. W zupełności zadowolę się pisaniem hobbystycznym.

 

Wiadomo, że pracujesz nad kolejnymi tomami trylogii, ale w jednym z wywiadów zdradziłeś, że przymierzasz się również do innego projektu. Zdradzisz coś więcej?

 

Jestem w trakcie pisania dość nietypowej książki kucharskiej. Pomysł narodził się przypadkiem, ale zbyt wcześnie by zdradzać szczegóły. Nie mam pojęcia, czy uda mi się znaleźć dla niej wydawcę. W najgorszym wypadku będzie kolejnym materiałem, który po latach trafi do szuflady nicości. (śmiech)

 

Serdecznie dziękuję za poświęcony czas i fantastyczną rozmowę!

 

Cała przyjemność po mojej stronie. Dziękuję.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Komentarze

Bardzo ciekawa rozmowa, książki co prawda jeszcze nie czytałem, ale próbkę pisarskich umiejętności znam już z jednego z opowiadań wiszących na betaliście :)

Oby więcej takich wywiadów pojawiało się na stronie :)

KPiachu, no cóż można Ci powiedzieć? Rób więcej wywiadów z naszymi portalowymi gwiazdami. To całkiem niezła promocja dla ich twórczości, a i pytania wyszły całkiem ciekawie. Odpowiedzi też sporo nam powiedziały o samym autorze. :P

"Myślę, że jak człowiek ma w sobie tyle niesamowitych pomysłów, to musi zostać pisarzem, nie ma rady. Albo do czubków." - Jonathan Carroll

Dzięki, belhaju i Morgiano!

Mogę jedynie prosić, w imieniu swoim i Jacka, abyście, tak mimochodem, zachęcali forumowiczów do przeczytania wywiadu ;-)

"A jeden z synów - zresztą Cham - rzekł: Taką tacie radę dam: Róbmy swoje! Póki jeszcze ciut się chce! Róbmy swoje!" - by Wojciech Młynarski

Bardzo chętnie, mógłby ktoś przypomnieć Jose, że trzeba by założyć wątek z najlepszą publicystyką na kwiecień, bo tekst jest zdecydowanie godny polecenia. :)

"Myślę, że jak człowiek ma w sobie tyle niesamowitych pomysłów, to musi zostać pisarzem, nie ma rady. Albo do czubków." - Jonathan Carroll

Morgiano89, Belhaju

Dziękuję, że zajrzeliście i pozdrawiam :)

Zapraszam: www.jacek-lukawski.pl

Bardzo ciekawy wywiad, KPiachu. Dzięki niemu poznałem autora oraz jak wyglądał proces twórczy  i wydawniczy (odrobinkę). Popieram Morgianę – więcej chcę. Bardzo pozytywnie. :) Widzę po stopce, Jacku, że to Ty. No, no, zacne grono. :-)

Bardzo przyzwoity wywiad. Przeczytałam z przyjemnością... Teraz czas na książkę :)

... życie jest przypadkiem szaleństwa, wymysłem wariata. Istnienie nie jest logiczne. (Clarice Lispector)

Dzięki Blackburn, dzięki fleurdelacour, za odwiedziny i dobre słowo ;-)

A Krew i Stal polecam wszystkim z czystym sumieniem. Tym bardziej, że po tym co zdradził Jacek w temacie genezy książki, można pokusić się o analizę jakie piętno odcisnęły te fakty na powieści.

"A jeden z synów - zresztą Cham - rzekł: Taką tacie radę dam: Róbmy swoje! Póki jeszcze ciut się chce! Róbmy swoje!" - by Wojciech Młynarski

Miło tak poczytać o losach ludzi, którzy podążają drogą, która i mnie wzywa odkąd pamiętam. Z przyjemnością też odkrywam w niektórych myślach i odczuciach Jacka samego siebie, moje wątpliwości, strach, ale też i nadzieję.

Ciekawa i budująca lektura.

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Cieszę się, Cieniu, że znalazłeś w tekście coś dla siebie ;-) Dzięki za odwiedziny i pozostawienie śladu po nich.

"A jeden z synów - zresztą Cham - rzekł: Taką tacie radę dam: Róbmy swoje! Póki jeszcze ciut się chce! Róbmy swoje!" - by Wojciech Młynarski

Blackburn, Fleurdelacour, Cień Burzy

Dziękuję, że poświęciliście chwilę na czytanie i pozdrawiam :)

Zapraszam: www.jacek-lukawski.pl

Z technicznych spraw:

– troszkę literówek i nieco więcej kłopotów z przecinkami,

– wywiad mógłby zostać podzielony na dwie części, bo jednak jest dość obszerny.

 

Dużo wesołości wyczytałem ;) Dobrze, że rozmowa się skleiła. Musnęła kilka ciekawszych wątków. Szczególnie takich od “autorskiej” strony.

A co do samego KiS: nie identyfikuję się z targetem książki, więc raczej nie będę czytał. Niemniej wydane bardzo porządnie (na ile przeglądałem książkę w księgarni). Kolejna pozycja SQN, która wygląda po prostu solidnie.

Sirin

Kilka lapsusów rzeczywiście obaj z Krzysztofem przeoczyliśmy.

Dziękuję za miłe słowa, wydawnictwo istotnie stanęło na wysokości w kwestii strony technicznej.

Miło, że zajrzałeś :)

Pozdrawiam

Zapraszam: www.jacek-lukawski.pl

No!

 

Jest książka?

Jest.

Wywiad się pojawił z autorem, korzystając  z obecności na portalu?

Pojawił. Duże brawa, bo wywiad sobie powisi, jeśli powieść zdobędzie popularność, to i może w wynikach wyszukiwania wysoko wskoczy ;-)

 

Moge tylko przyklasnąć płetwami, cieszyć sie, że się Jackowi udało – i że mogłem część tej jego historii przez wywiad poznać ;-)

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Dzięki, chłopaki, za odwiedziny! I za dobre słowo!

A przecinki to mój osobisty demon :-(

 

"A jeden z synów - zresztą Cham - rzekł: Taką tacie radę dam: Róbmy swoje! Póki jeszcze ciut się chce! Róbmy swoje!" - by Wojciech Młynarski

Ciekawy, sympatyczny wywiad. Dobre pytania, solidnie odrobiona praca domowa jeśli chodzi o research do rozmowy. Anegdota o maturze mnie totalnie urzekła. :)

Dzięki, JeRzy, że zajrzałeś, i że zostawiłeś dobre słowo ;-)

"A jeden z synów - zresztą Cham - rzekł: Taką tacie radę dam: Róbmy swoje! Póki jeszcze ciut się chce! Róbmy swoje!" - by Wojciech Młynarski

Jerzy pochwalił!

A ja widzę tu małego dja :)

"Przychodzę tu od lat, obserwować cud gwiazdki nad kolejnym opowiadaniem. W tym roku przyprowadziłam dzieci.” – Gość Poniedziałków, 07.10.2066

Boć przeca sam go uczynił ;-) Czyli, jakby to rzec, dziecię to Twoje jest! ;-D

"A jeden z synów - zresztą Cham - rzekł: Taką tacie radę dam: Róbmy swoje! Póki jeszcze ciut się chce! Róbmy swoje!" - by Wojciech Młynarski

Zapomniałam, szczerze i uczciwie przyznaję, dodać komentarz po lekturze tej rozmowy. Przypomniało mi się dzisiaj, jak wymienialiśmy maile ;) Generalnie Jacek wydaje mi się w tej swobodniej, przyjemnej rozmowie jeszcze mniej “życiowy” ode mnie (bez obrazy), co przyjmuję z ulgą, bo sama mam dreszcze na dźwięk słów “spotkanie autorskie”. Miał lepiej ode mnie, bo nie wypłynął przedwcześnie, ale i może odrobinę gorzej, bo wiem więcej o ciemnej stronie twórczego życia ;) Bardzo przyjemny wywiad. Czytając twoje teksty/wypowiedzi, KPiachu, dziwię się, że nie ma cię więcej w przestrzeni (a może o czymś nie wiem?), bo moim zdaniem jesteś gotowy do szerokiego zaistnienia. Podobnie jak Jacek, ale on wszedł z przytupem na ścieżkę zdobywców, niby Aragorn idący po przeklęte dusze.

Zauważyłam przy twoim artykule, który ma się ukazać, że robisz świetny risercz (aż chciałoby się udusić cię za nadgorliwość...). Bardzo cenna umiejętność!

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

Enazet, jak się przyzwyczaję do pochwał, to mogę być nie do zniesienia ;-)

A pisanie, szeroko pojęte, to dla mnie frajda i sposób na swoiste odreagowanie. Moje główne zainteresowania kręcą się wokół spraw technicznych, mnóstwo tam wzorów i liczb. Nie ma co ukrywać, uwielbiam to, ale czasem potrzebuję skoku w bok i czegoś zupełnie innego. Tyle, że przy intensywnej pracy, konieczności dokształcania się, rodzinie, pozostaje niewiele czasu na to żeby spłodzić coś więcej.

A z Jackiem pracowało mi się nad wywiadem genialnie! Mam nadzieję, że w końcu uda nam się spotkać w realu.

Co do tego riserczu, to nie jesteś pierwszą osobą, która na to zwraca uwagę (ech, te pochwały ;-D ). To również jest skutek uboczny wykonywanej pracy. Na co dzień muszę szybko i skutecznie wyszukiwać dane i selekcjonować to co mnie czasem zalewa. To dziś nie pojmuję jakim cudem przez ładnych kilka lat kariery zawodowej funkcjonowałem bez Internetu...

"A jeden z synów - zresztą Cham - rzekł: Taką tacie radę dam: Róbmy swoje! Póki jeszcze ciut się chce! Róbmy swoje!" - by Wojciech Młynarski

jak się przyzwyczaję do pochwał, to mogę być nie do zniesienia

 

Z pewnością zaczniesz mówić/pisać w trzeciej osobie (wiesz: AVE ja ;) )

 

 

A z Jackiem pracowało mi się nad wywiadem genialnie! Mam nadzieję, że w końcu uda nam się spotkać w realu.

 

Nie zamierzam Ci tu “cukrować”, aby tego “ave” nie przyspieszać, więc napiszę tylko, że również liczę na uściśnięcie Twojej prawicy :)

 

 

Enazet

Dziękuję za odwiedziny i  miłe słowo, ale z tym “przytupem” to przesadziłaś i aż mi się głupio zrobiło :)

 

 

Rzetelność z jaką Krzysztof podchodzi do pisania potrafi wprawić w zakłopotanie. Nie ukrywam, że do momentu pracy nad wywiadem, myślałem, że mam całkiem niezły research. Krzysztof sprowadził mnie na ziemię :)

Normalnie można by wieszać jego zdjęcie na ścianie z dopiskiem “przodownik” czy coś w ten deseń ;)

 

 

Pozdrawiam

Zapraszam: www.jacek-lukawski.pl

blush

"A jeden z synów - zresztą Cham - rzekł: Taką tacie radę dam: Róbmy swoje! Póki jeszcze ciut się chce! Róbmy swoje!" - by Wojciech Młynarski

Propsy za wywiad! Oby takich więcej.

Drogi Jacku, rzuciło mi się gdzieś w oczy, że masz antyfana (w dodatku trochę obrażalskiego) ;) Jak sobie radzisz z zarzutem o sztampowość i słabe kreacje bohaterów? Nie pytam z kpiną albo skrytym napiętnowaniem krytyka (lub ciebie), po prostu to ciekawa kwestia.

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

c21h23no5.enazet

Tylko jednego? devil

a poważnie:

Staram się nie zwracać na takie rzeczy uwagi. Udało mi się wydać pierwszą książkę, która osiągnęła poziom druku i można – przy odrobinie dobrych chęci – miło spędzić z nią czas, ale której – co oczywiste – daleko do ideału. Mam tego świadomość i wiem też jak wiele pracy mnie czeka by spróbować poprawić swój warsztat.  Świadomie piszę “spróbować” ponieważ nie mam pewności, czy te starania zakończą się sukcesem. Dałem sobie 5 lat, po których ponownie rozważę sens pisania jako takiego. Czeka mnie zbyt dużo pracy, abym zwracał uwagę na takie pierdółki, jak jakiś niezadowolony młodzian, którego kultura osobista jest negocjowalna.

 

 

Zapraszam: www.jacek-lukawski.pl

Piękna odpowiedź :) 

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

Bardzo fajny wywiad, dobrze się czytało i sporo przydatnych informacji.

Zapraszam na stronę autorską: www.facebook.com/LadyWrites - Anna Szumacher

Dzięki Ceterari! Tylko dlaczego tak długo zwlekałaś z zaglądnięciem tutaj? ;-) Dobra, żartuję, jeszcze raz dzięki i cieszę się, że Ci się podobało!

"A jeden z synów - zresztą Cham - rzekł: Taką tacie radę dam: Róbmy swoje! Póki jeszcze ciut się chce! Róbmy swoje!" - by Wojciech Młynarski

Lepiej późno niż później ;P Poza tym akurat to ten typ wywiadu, który się nie starzeje.

Zapraszam na stronę autorską: www.facebook.com/LadyWrites - Anna Szumacher

No to ja jestem jeszcze później. Przeczytałam z ogromnym zainteresowaniem. Fajnie poznać sposób pracy i podejście do swoich osiągnięć kogoś, komu udało się zaistnieć na rynku. I cieszę się, że komuś  marzenia się wreszcie spełniły.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Dzięki! W imieniu Jacka i swoim ;-)  

"A jeden z synów - zresztą Cham - rzekł: Taką tacie radę dam: Róbmy swoje! Póki jeszcze ciut się chce! Róbmy swoje!" - by Wojciech Młynarski

Ceterari, Bemik

Dziękuję że tu zajrzałyście i pozdrawiam :)

Zapraszam: www.jacek-lukawski.pl

Nowa Fantastyka