- publicystyka: Rozmowa z Bernardem Werberem

publicystyka:

wywiady

Rozmowa z Bernardem Werberem

Moi Drodzy.

Na targach książki Joanna Kułakowska oraz Łukasz M. (pewnie mistrz – dopisek dja) Wiśniewski zdybali Bernarda Werbera, autora ponoć niezłej trylogii o mrówkach.

Serdecznie zapraszamy do lektury!

dj

 

Rozmowa z Bernardem Werberem

 

Nie tworzę Science Fiction, tylko Philosophical Fiction, bo prawdziwa zmiana to nie zmiana technologiczna, tylko sposobu myślenia.

 

Łukasz M. Wiśniewski: Podobno swoje pierwsze opowiadanie napisałeś, mając siedem lat. Czy to było opowiadanie fantastyczne?

 

Bernard Werber: Tak naprawdę mojego pierwszego tekstu nie można nazwać opowieścią. To było wypracowanie. Temat był dowolny, a ja opisałem pchłę, która przemierza ludzkie ciało. Starałem się znaleźć inny sposób myślenia, zastanawiałem się, co może sobie myśleć taka mała istota, która wędruje po wielkim człowieku; w tym sensie można postrzegać to jako fantastykę. Zawsze próbuję spojrzeć na daną rzecz z innego punktu widzenia – to mnie cechuje. Później oczywiście nawiązałem do pierwotnej idei, zastępując pchłę mrówkami. Mrówki zawładnęły moją wyobraźnią, gdy miałem 16 lat, a opisywanie świata mrówek trwało lat aż dwanaście – pracowałem nad nim do 28. roku życia i spłodziłem wtedy tylko jedną powieść. Proces nie obył się bez bólu, pisałem sto różnych wersji tej samej opowieści i nie byłem zadowolony z wyniku, więc tak jakby dwanaście lat praktykowałem, zanim zostałem mistrzem w fachu. Literatura fantastyczna zawsze mnie interesowała, ale nie chciałem być pisarzem. Zacząłem sobie pisać pewne rzeczy, opisywać na użytek znajomych, dopiero później obudziła się we mnie świadomość, że mogę w ten sposób zarobkować. Chciałem być dziennikarzem. Tak naprawdę byłem dziennikarzem i dopiero w momencie, kiedy mnie zwolniono z pracy – pracowałem w „Le Nouvel Observateur” – zostałem pisarzem.

 

Joanna Kułakowska: Zwolniono? Mogę zapytać dlaczego?

 

B.W.: Tak, zwolniono. Zwolniono mnie przez ludzką zawiść – wygrałem nagrodę fundacji News i koledzy załatwili mi sprawę.

 

J.K.: Uuu, to bardzo „miło”.

 

B.W.: Powiedzmy, że to wchodziło w zakres praktyki zawodu. Nie sądzę, żeby istniały takie żywoty, których bohater miał prostą drogę do sukcesu, ale praca nad książką stanowiła niezwykłe doświadczenie. Mniej więcej rok wędrowałem przez pustynię, redagowanie próbek kończyłem w latach 90., ale przez siedem lat prowadziłem badania naukowe.

 

Ł.M.W.: Rok na Wybrzeżu Kości Słoniowej?

 

B.W.: Tak. Właśnie tam śledziłem te sunące po ziemi sznury migrujących mięsożernych mrówek.

 

J.K.: I ten obraz mocno cię zainspirował.

 

B.W.: W tym sensie, że nikt dotąd we francuskiej literaturze tym się nie zajmował. Nie było przedtem we Francji książek, które by poruszały temat mrówek.

 

J.K.: W ogóle nie było zbyt wiele książek na temat alternatywnej cywilizacji na Ziemi. Mam wrażenie, że myślą przewodnią trylogii „Mrówki” jest pytanie: w jaki sposób nawiążemy kontakt z inteligencją pozaziemską, jeśli nie potrafilibyśmy nawet rozpoznać i zrozumieć innej cywilizacji na Ziemi? Nie potrafilibyśmy, ponieważ niezależnie od tego, czy mrówki lub jakiekolwiek inne stworzenia naprawdę są na tyle inteligentne, by stanowić alternatywę dla człowieka albo wręcz prawdziwy gatunek dominujący na Ziemi, ludzie są relatywnie mało otwarci, mało elastyczni, za to aż do absurdu przywiązani do własnej wizji świata (vide groteskowy proces w „Rewolucji mrówek”). Istoty z innego układu społecznego byłyby jeszcze większym wyzwaniem.

 

B.W.: Strachem napawa nas nie tyle to, że istnieją jakieś cywilizacje pozaziemskie, ale to, że mogłoby ich nie być. Jeżeli nie ma inteligencji pozaziemskiej, to jedyną zaawansowaną technologicznie w całym kosmosie jest ta ludzka. Jaki z tego wniosek? Jeśli inteligencja skoncentrowana jest tylko tu, na Ziemi, to jeżeli pozwolimy samym sobie zniszczyć naszą planetę, to zniszczymy również jedyną inteligencję we wszechświecie, może nawet całe rozwinięte życie we wszechświecie. A więc bezpieczniej, w jakiś sposób uspokajająco, brzmią słowa, że gdzieś indziej też są jakieś formy życia, jakieś cywilizacje, które będą dalej egzystować.

 

J.K.: Z drugiej strony, rozważając kwestie innych cywilizacji, odzywa się w nas kompleks wyższości albo kompleks niższości – strach, że nie tylko okażemy się istotami, które wcale nie są takie unikatowe, ale jeszcze być może w jakiś sposób opóźnione w stosunku do tamtych. Stąd katastrofizm w literaturze i filmie, gdy poruszany jest problem kontaktu.

 

B.W.: To prawda! To, czy są pozaziemskie istoty, czy też nie, w sumie niczego nie zmienia. Najważniejsze dla nas powinno być to, czy potrafimy komunikować się z nam podobnymi. Jest kilka rożnych form, różnych sposobów komunikowania. Wyobraźcie sobie na przykład, o czym mógł rozmawiać człowiek prehistoryczny. Mówił o rzeczach praktycznych – polowaniu, dzieciach, rodzinie, walce… W przeciwieństwie do nas nie miał możliwości mówić o swoich emocjach.

 

J.K.: Tym większa jest różnica w relacji mrówek i ludzi.

 

B.W.: Między człowiekiem prehistorycznym a nami jest mniej więcej taki sam dystans, jak między nami i mrówką. Nigdy się jeszcze nie zdarzyło – bo chyba trzeba wyjść od tego stwierdzenia – by dwie ludzkie istoty dokonały między sobą prawdziwego aktu komunikacji. Nie mówię tego dlatego, że akurat my się komunikujemy za pośrednictwem tłumacza, co wcale nie ułatwia tej komunikacji, ale nawet mówiąc tym samym językiem, bardzo często trudno nam się ze sobą porozumieć i w pełni zrozumieć.

 

Ł.M.W.: Każdy porusza się w ramach mapy swojego umysłu, które nie muszą być kompatybilne.

 

J.K.: Odnośnie pełnego zrozumienia… Bodajże w „Dniu mrówek” dwójka ludzkich bohaterów została zapytana przez mrówkę, czy jako gatunek kochają samych siebie, bo jeśli tak, to mogą też zaakceptować ją i jej gatunek.

 

B.W.: Nawet jeżeli dwoje ludzi zna się doskonale, to samo słowo u jednego i drugiego może mieć absolutnie inne znaczenie. Na przykład wyobraźmy sobie parę: jedno mówi drugiemu „kocham cię”, drugie odpowiada „ja też ciebie kocham”, a to wcale nie znaczy, że oni mówią dokładnie to samo. Nie muszą być kompatybilni. Powiedziane zostało to samo słowo w obu kierunkach, czasami jednak może w swej istocie oznaczać coś wręcz przeciwnego! Wystarczy spojrzeć na życie rodzinne – ludzie nawet w łonie tej samej rodziny nie komunikują całkowicie tego samego, nawet na linii rodzice – dzieci.

 

Ł.M.W.: W „Rewolucji mrówek” zawarłeś dość odważne twierdzenia dotyczące mrówczej i ludzkiej cywilizacji. Sądzisz, że powinniśmy jako gatunek zaadoptować co nieco z mrówczych rozwiązań?

 

B.W.: Tak! (śmiech)

 

J.K.: Dlaczego? Przecież ludzie to nie mrówki! (śmiech) I pewnie bardzo się narażę różnym idealistom i pięknoduchom, ale sądzę, że anarchia – nawet rozumiana tak, jak to przedstawiasz w „Rewolucji mrówek”, czyli jako wyższa forma społeczeństwa obywatelskiego – ludziom raczej nie posłuży. Mamy daleko posuniętą potrzebę dominacji w obrębie własnej grupy; dużą dozę agresji, która niestety dotyka nie tylko dehumanizowanego „obcego”, ale i członków naszej własnej społeczności. Nie bylibyśmy w stanie zrobić tego co mrówki bez szkody dla całego systemu – rozumianego oczywiście jako sprawnie funkcjonująca społeczność, a nie jedyny i słuszny sposób życia. Wolność szybko zmieniłaby się w wyzysk słabszych przez silniejszych, bo jesteśmy emocjonalni w inny sposób (zakładając, że pojedyncze mrówki byłyby zdolne do emocji).

 

B.W.: To, co ja zalecam, to nie anarchia. Zresztą powiem to inaczej: są dwie takie formy funkcjonowania, których do tej pory nigdy jeszcze nie przetestowano. Jedną z nich jest anarchia, drugą jest komunizm. Pewni ludzie powiedzieli: „ja jestem anarchistą”, „ja jestem komunistą”, „poprowadzę was”, ale tak naprawdę wszystko sprowadzało się do jedynowładztwa, do reżimu. Stalin bynajmniej nie wprowadził komunizmu.

 

J.K.: Zgadza się, to, co zrobił Stalin, nie miało nic wspólnego z ideą i założeniami komunizmu, to był skrajny despotyzm, monopol na władzę.

 

Ł.M.W.: Aczkolwiek w Ameryce Południowej jezuici z Indianami przeprowadzili całkiem udany eksperyment komun połączonych ze sobą współzależnością. Tam to działało, tylko że to były niewielkie grupy.

 

B.W.: Tak. W trylogii „Mrówki” często poruszam temat społeczności utopijnych. Zapoznałem się ze wszystkimi dostępnymi przykładami społeczności „egalitarnych”, „wolnych”… Nie ma żadnej takiej, której się udało. Przed chwilą powiedziałem wam, że nikt nie potrafi się komunikować, powiem więcej: nikt nie potrafi żyć w sposób egalitarny. Nie wykształcono nas w tym kierunku, nie edukowano nas w ten sposób. Jak się zachowują rodzice? Mówią dziecku: bądź posłuszny, bo jak nie, to popamiętasz. A więc już od dziecka mamy do czynienia z modelem dominacji. Z jakim systemem mamy do czynienia w szkole? Kij i marchewka. Nagroda i kara. System dominacji. W naturalny sposób i nasze przedsiębiorstwa tak działają. Aby udało się zaszczepić społeczności egalitarne, które by działały, trzeba by zmienić ten sposób wychowywania.

 

J.K.: Jak rozumiem, trzeba by zmienić ten sposób na wielką skalę, a nie w nielicznych placówkach, które to eksperymenty trwają cały czas – np. przedszkola i szkoły waldorfskie, których wychowankowie później gorzej radzą sobie w typowej pracy niż uczniowie szkół z tradycyjnym systemem ocen.

 

Ł.M.W.: Człowiek jest po prostu do tego niezdolny.

 

B.W.: Ja właśnie do takiego samego wniosku dochodzę. W naszych ludzkich społecznościach to nie wypaliło, bo nie mamy dobrych przykładów. Jestem praktycznie pewien, że dobrych przykładów funkcjonujących społeczności utopijnych trzeba szukać poza ludźmi. Dlatego też myślę, że należałoby rozpocząć od zaproponowania dzieciom innego modelu edukacyjnego – uczyć je bycia wolnymi i jednocześnie odpowiedzialnymi. Kiedy byłem w Republice Czeskiej, niektórzy mi się skarżyli, że żałują minionych komunistycznych czasów, bo wtedy nie byli za nic odpowiedzialni, a w systemie liberalnym muszą brać odpowiedzialność za wszystko, co robią. Nie są do tego przyzwyczajeni, dlatego ciężko im się żyje. Myślę, że pierwszą rzeczą, której powinno się uczyć dzieci w szkole, to ponosić odpowiedzialność za swoje czyny, zamiast mówić, że to wina kogoś innego. Dopiero wtedy, kiedy wszyscy staniemy się odpowiedzialni w ten sposób, powstanie społeczność egalitarna, która będzie miała szansę funkcjonować. Kiedy każdy będzie robił to, co uzna, że trzeba zrobić, i będzie ponosić za to odpowiedzialność, nie obciążając nikogo innego.

 

J.K.: Trzeba by stworzyć z dzieci inną cywilizację. Trzeba by je odseparować od reszty, dopóki nie wyewoluują w dorosłych tworzących alternatywną cywilizację.

 

Ł.M.W.: Tylko chyba jeszcze trzeba do tego troszeczkę ewolucji mózgu. (śmiech) Człowiek, zanim pójdzie do szkoły, wykazuje skłonność do egoizmu i przerzucania odpowiedzialności na kogoś innego, tak by poniósł karę za jego przewinienia. Poza tym już od początku, nim stworzył zaawansowane systemy społeczne, uciekał od odpowiedzialności, tworząc bogów, tworząc religię…

 

B.W.: No tak, ale te bóstwa to tak naprawdę reprezentacje ojca albo matki, tak samo jak car, król czy prezydent stanowią reprezentacje ojca.

 

J.K.: W jednej z twoich powieści, w „Ścisłej tajemnicy”, padło znamienne zdanie, że „Bóg jest wykreowany z marzeń człowieka”. W ogóle w wielu swych utworach nawiązujesz do religii i społecznych zachowań z nią związanych. Muszę powiedzieć, że dla mnie osobiście jedną z najbardziej wstrząsających rzeczy w trylogii o mrówkach było ukazanie, jak bezmyślność i próżność dziecka tworzy w nieznającym religii społeczeństwie pojęcie bogów, po czym budzi się fanatyzm.

 

Ł.M.W.: Czy to jest kwestia ogólnych przemyśleń na temat religii, które już tutaj słyszeliśmy, czy może akurat ta scena została zainspirowana przez jakieś wydarzenia we Francji albo gdzie indziej na świecie?

 

B.W.: Nie. Sądzę, że wychodzimy (cywilizacja Zachodu – dopisek J.K.) już z okresu religijności, bo religia głównie pomagała nam przezwyciężać strach przed śmiercią. Teraz ludzie mają już lepszy stopień edukacji i cieszą się większą inteligencją. Możemy przejść do innego pojęcia, które jest bardziej subtelne, skonstruowane bardziej finezyjnie. Nazwę to duchowością. Religia czyni ludzi nieodpowiedzialnymi – to jest ten początek, prawda? Duchowość czyni nas odpowiedzialnymi – jesteśmy odpowiedzialni za nasze czyny. Religijność jest przejawem zbiorowości, a duchowość – indywidualności. Zaczynamy od prostego pytania: czemu istnieję? Stawiając takie pytanie, zachowujesz się duchowo, a religia da ci odpowiedź: istniejesz dzięki woli Boga. Dlatego, ogólnie rzecz biorąc, traktuję to jako tandem: duchowość stawia pytanie, religia daje odpowiedzi. Tyle tylko że religia daje odpowiedzi na pytania, ale tak naprawdę nie ma żadnego dowodu na to, że te odpowiedzi są prawdziwe. Nie ma żadnego wierzącego człowieka, który udowodni, że rozmawiał z Bogiem, a dopóki się nie zweryfikuje, czy coś istnieje, możemy to uznać jedynie za hipotezę.

 

J.K.: Cóż, osoba wierząca w tym momencie powie, że ateista również nie ma nic na potwierdzenie swojej wiary w to, że nie ma Boga. Oczywiście, to sofistyka, bo wbrew stwierdzeniom niektórych wierzących ateizm nie jest religią. Nie może nią być, bo religia polega na wierze w Siłę Wyższą, a brak tej wiary z definicji nie jest wiarą. Naukowa metoda polega na udowadnianiu, że coś istnieje, a nie że coś nie istnieje, a skoro nikt nie potrafi przedstawić niezbitego dowodu na to, że Bóg istnieje, ma jedynie irracjonalne argumenty. Ateista to zatem ktoś, kto nie jest przekonany przez te argumenty.

 

B.W.: Ja wolę wybrać zdrowy środek niż którąś z tych dwóch skrajności i jestem agnostykiem. Ta postawa ma swoje znaczenie we wszystkich kwestiach. Nie wiemy, to sięgamy po informacje, tych zaś najpełniej dostarczają nam nasze własne zmysły i przemyślenia, a nie to, że ktoś komuś coś powiedział o czymś, co niby tam miało miejsce.

 

J.K.: Osoby wierzące powiedzą ci, że łaska wiary polega właśnie na tym. Ale ale… À propos nauki i wiary, chcielibyśmy nawiązać do cyklu twojego autorstwa, złożonego z dwóch trylogii („Tanatonauci”, „Imperium aniołów”, „Szkoła bogów”, która jest tomem przejściowym – ostatnim tomem tamtej, a zarazem pierwszym trylogii o bogach). Tam pojawia się naukowa, a jednocześnie mistyczna podróż w sferę śmierci, rozumianej jako inny wymiar, tam jest też ewolucja duszy ludzkiej w anioła, a później w boga. Podobny filozoficzny motyw występuje w książce „Obcy w obcym kraju” Heinleina, choć tam jest bardzo przewrotnie wykorzystany!

 

Ł.M.W.: Podobny motyw pojawia się też w książkach fantastów związanych z Ruchem Świętych w Dniach Ostatnich, gdzie jest to część ich przekonań religijnych. A my podajemy te przykłady po to, żeby się dowiedzieć, skąd twoje zainteresowanie tą kwestią i w ogóle tą ścieżką myślenia w ogóle. Czy to przekonania, czy eksperyment myślowy?

 

B.W.: Sądzę, że każda istota ludzka stawia sobie trzy kardynalne pytania: kim jestem, skąd pochodzę, dokąd zmierzam? Nie zastanawialiście się, co się z wami stanie po śmierci? Kto może żyć tylko po to, żeby zarabiać i gapić się w telewizję? Jest taka chwila, kiedy człowieka nachodzi refleksja: co ja tu robię?

 

Ł.M.W.: Jak powstała ścieżka myślenia dotycząca wspomnianej ewolucji?

 

B.W.: Byłem dzieckiem niewiedzącym o niczym, potem posiadłem część wiedzy jako nastolatek, jako dorosły mężczyzna mam jej pełnię. Sądzę, że w życiu występuje podobna ewolucja. Z ziarenka wyrasta drzewo, wystarczy zastosować to samo prawo do duszy i można powiedzieć, że ona wzrasta, mężnieje, staje się dorosła! Nawet uniwersum jest w trakcie ciągłej zmiany i stale się powiększa. Nawet Internet się przecież rozrasta, można więc postawić sobie pytanie: czy nasz umysł również wzrasta? A jeśli wzrasta, to czy ma jakieś granice? Ludzkość sama w sobie jest coraz znaczniejsza, coraz większa nie tylko liczebnie, ale i w sensie osiągnięć, i pomimo tego, co się w dzisiejszych czasach dzieje, uważam, że żyje nam się coraz lepiej.

 

J.K.: Czy ścieżka myślenia zawarta w książkach ma jakiś związek z członkostwem w Instytucie Badań nad Doświadczeniami Nadzwyczajnymi?

 

B.W.: Och… Faktycznie tak jest w Wikipedii… Było jedno jedyne zebranie (śmiech) i faktycznie byłem na tym zebraniu.

 

J.K.: A brzmi to szalenie poważnie i intrygująco! (śmiech)

 

B.W.: No cóż, Wikipedia… Jest tam wszystko i nic. Myślę, że raczej chcieli sobie reklamę zrobić niż mnie, to brzmi szumnie, ale nie jest to bardzo potężna gromadka.

 

J.K.: Ale cel szczytny.

 

B.W.: Uważam, że nie jest dobrze, kiedy nauka oddzielana jest od duchowości. Ja ciągle próbuję to łączyć. Spotkałem idiotów, a byli naukowcami, i ludzi bardzo inteligentnych, którzy byli mistykami, czyli to nie etykietka jest ważna, tylko sama osoba. Nie wierzę w takie „cnotliwe grupy”, które mają monopol – jak się do nich należy, to się ma rację, a jak nie, to się nie ma racji. Wydaje mi się, że byłoby czymś niezwykle interesującym, gdyby naukowcy chcieli dowiedzieć się od mistyków, jakie są powody ich duchowości.

 

J.K.: À propos mistycyzmu i różnych inspiracji – w trylogii o mrówkach były zagadki nakłaniające do elastycznego myślenia, które polegały na układaniu trójkątów z zapałek… Ulotnie skojarzyło mi się to z Drzewem Życia, sefirami i trójkątami, które tworzą… Czy do twoich inspiracji należała także kabała?

 

B.W.: Powiem tak: mam mózg i lubię się nim posługiwać. Moi czytelnicy mają mózgi, więc próbuję wpaść na pomysły, dzięki którym będą się swoimi mózgami posługiwali. Gra w trójkąty równoboczne miała na celu spowodować odblokowanie umysłowe i nie odwoływałem się tu do mistycyzmu. Jak opisałem zagadkę opartą na sześciu zapałkach, to otrzymałem bardzo dużo informacji od ludzi, którzy zaczęli opowiadać inne zagadki z zapałkami i bardzo ich to ekscytowało. Zrobiłem w tej książce kawał (śmiech) i pokazałem, że z tych sześciu zapałek można zrobić wiele trójkątów. Lubię takie sztuczki prestidigitatorskie, które nakłaniają człowieka do myślenia, nie tylko takie dla poklasku. Chrystus miał towarzysza – Szymona Maga. Zakładam, że ten prawdziwy Chrystus musiał cenić sobie różne zabawy, sztuczki i łamigłówki. Sądzę, że aby rozwijać inteligencję, trzeba lubić gry, lubić zagadki i nie stracić swej zdolności do bycia oczarowanym. Wszyscy ci, którzy chcą żyć w „poważnym świecie”, którzy mówią tylko o obowiązkach, pracy, polityce, wiodą bardzo smętny żywot. Zastanawiam się, kiedy oni w końcu się śmieją, a to dla zdrowia bardzo ważne! Dlatego też na ogół religie pozbawione są elementu humoru, a duchowości go posiadają. Religie operują strachem, a nie śmiechem.

 

Ł.M.W.: A teraz dokonamy zmiany klimatu, bo mamy kilka pytań o francuski rynek książki. Odniosłeś ogromny sukces. Twoje książki sprzedają się w milionowych nakładach, ale jak wygląda sytuacja „szaraka”, zwykłego pisarza fantastyki na francuskim rynku. Jakie są nakłady? Czy literatura fantastyczna postrzegana jest zupełnie inaczej, czy podobnie do tzw. głównego nurtu?

 

B.W.: Powiem wam, że dużo zależy od szczęścia. Zostać autorem bestsellera to jak wygrać los na loterii. Muszą zaistnieć trzy rzeczy: dobry rękopis, dobry wydawca i dobrym nakład. Bardzo rzadko się zdarza, by ta trójca wystąpiła w jednym czasie. Sądzę, że dziś we Francji bardzo trudno o nowe odkrycia literackie. Jeśli chodzi o główny nurt, problemem jest literacka nomenklatura, która blokuje dostęp nowym twórcom. Pośledni w sumie pisarze, którzy uzurpują sobie prawo do wielkości, innym podcinając skrzydła. W każdym systemie mamy do czynienia z taką rzeczywistością: starzy fachem i doświadczeniem obwarowują się w zamkniętej cytadeli i nie dopuszczają młodzieży do środka. Tak jest również w świecie literatury francuskiej.

 

Ł.M.W.: To znaczy, że – inaczej niż w wielu anglosaskich krajach czy w Hiszpanii – nie ma tradycji uczenia podstaw pisania żółtodziobów przez doświadczonych twórców?

 

B.W.: Tak, ale tu jakby mylimy dwa światy. Można się nauczyć pisać, tego we Francji nie brak, problem tylko, jak potem być opublikowanym. Bardzo dużo ludzi tworzy, ale mało jest publikowanych, natomiast to, że ktoś został opublikowany, wcale nie oznacza, że jest dobry. To często kumple tych, którzy siedzą w cytadeli. Myślę, że u was jest zresztą tak samo. W Stanach również.

 

J.K.: U nas nie jest aż tak dramatycznie. W przypadku pisarzy fantastów są i tacy, którzy nie tylko nie boją się konkurencji, a wręcz uważają za swój obowiązek wyszukiwać i promować obiecujących debiutantów.

 

Ł.M.W.: Chwilowo trwa boom na nowych autorów.

 

B.W.: To pewnie u was świat zmienia się szybciej.

 

Ł.M.W.: To się dzieje w cyklach, po każdym boomie następuje przerwa.

 

B.W.: Wyobrażam sobie, że ci, którzy teraz święcą chwile chwały, obwarują się i zbudują cytadelę. Od zawsze tak było. Jest też inna zasada: jeśli już się tę władzę ma, to przekazuje się ją dzieciom, wpajając im zasady dziedziczenia. Średniowieczna zasada hrabiów, baronów i książąt, z których każdy zbudował zamek i bronił dostępu.

 

J.K.: A których francuskich pisarzy fantastów polecasz? Poza sobą oczywiście. (śmiech)

 

B.W.: No rzeczywiście, ja jestem jednym z członków listy autorów fantastycznych. Jest nas czternastu, to wszystko moi koledzy i musiałbym wymienić ich wszystkich, bo jak wymienię tylko jedno nazwisko, to inni będą zazdrośni. (śmiech)

 

Ł.M.W.: Czyli sami również macie gildię! (śmiech) Dobrze, to prosimy o wszystkich.

 

B.W.: Przynajmniej pięciu z nich to również autorzy bestsellerów. Jak się wklepie w Internet „List des imaginare”, to pojawią się te nazwiska. Jak wam podam nazwiska i o jednym zapomnę, to chyba mnie powieszą. (śmiech) Próbowaliśmy ukonstytuować taką małą zwartą grupę ruchu oporu przeciwko nudnej literaturze.

 

J.K.: Powiedziałeś swego czasu, że twoją inspirację stanowi twórczość Edgara Allana Poego i Philipa K. Dicka. Co tak naprawdę stanowi tę inspirację – konstrukcja, klimat, pomysły?

 

B.W.: Pomysły, idee. Struktura, konstrukcja… dobry fachowiec zawsze sobie z tym poradzi. Natomiast koncepcja drugiego świata, zakwestionowanie rzeczywistości to coś, co mnie poruszyło, bo osobiście definiuję swoją twórczość jako filozofię. Nie tworzę science fiction, tylko philosophical fiction, bo prawdziwa zmiana to nie zmiana technologiczna, tylko sposobu myślenia.

 

Ł.M.W.: To jak w związku z tym czujesz się z przyczepianą ci czasami we Francji etykietką nowego Juliusza Verne’a?

 

B.W.: Jak byłem mały, zaczytywałem się w jego utworach, więc bardzo mi miło! Juliusz Verne tak naprawdę tchnął we mnie chęć do pisania. Mam nadzieję, że ja sam stanę się kiedyś takim zalążkiem chęci do pisania u młodzieży. Wcale nie jest łatwo, ale to nie znaczy, że nie trzeba próbować. Sądzę, że to najpiękniejszy fach, jaki istnieje na świecie – przekazuję myśli, tak jak mnie przekazano kiedyś.

 

J.K.: A sztuki teatralne i filmy, które tworzysz – czy one rozwijają albo inaczej traktują tematy twoich powieści, czy stanowią odskocznię?

 

B.W.: Mój fach to opowiadanie różnych opowieści i mogę to robić różnymi sposobami: pisząc powieści, sztuki teatralne i scenariusze filmowe. Największa trudność to znaleźć dobry pomysł, a zarazem dobre zakończenie. Ja najczęściej zaczynam od zakończeń, bo łatwiej znaleźć dobry początek i potem go rozwijać. Dobra powieść przypomina trochę sztuczkę prestidigitatora z cylindrem, który pokazuje różne rzeczy, żeby rozproszyć uwagę widza, a na końcu wyjmuje z cylindra królika. Dobry pisarz musi zafundować czytelnikowi ten zachwyt, który odczuwa widz, kiedy sztuczka osiągnie finał. Jeśli człowiek wpada na książkę, kartkuje, a potem zamyka i już… to naprawdę żaden cud. (Bernard Werber robi oniemiałą minę i wykrzykuje „Wow!”). Tak powinno to wyglądać. Sam pisarz też musi mieć w sobie coś takiego – to „Wow!”, organiczne pragnienie, by zapomnieć o codzienności i być szczęśliwym. Dla mnie jakakolwiek postać sztuki – muzyka, kino, książki – powinna polegać na tym, żeby czynić ludzi szczęśliwszymi, niż są. Jeśli człowiek kończy książkę, to powinien mieć uśmiech na twarzy. Książka powinna dać chęć do dalszego życia, nawet kiedy mówi o śmierci. We Francji jest teraz moda na pisanie utworów, które są bardzo stresujące, kiedy człowiek kończy taką opowieść, to mówi: „No rzeczywiście takie straszne rzeczy się dzieją, po co żyć”, ale to stanowi oznakę pewnego dekadentyzmu. Książka musi napawać energią, miłością, chęcią do budowania czegoś. Może moje książki odnoszą sukces, bo niewielu jest autorów, którzy chcieliby bronić takiego punktu widzenia? Być może zresztą mój sukces za granicą jest równie wielki jak we Francji, bo wszędzie każdy chce być szczęśliwym. Ja też mam swoje książki, które uczyniły mnie bardzo szczęśliwym, i chcę tym szczęściem podzielić się z czytelnikami, a jak nie szczęściem, to przynajmniej jakąś pozytywną energią.

 

J.K. i Ł.M.W.: Dziękujemy za rozmowę i życzymy jak najwięcej pomysłów dających czytelnikom szczęście.

 

B.W.: Ja również bardzo dziękuję.

Komentarze

Wywiad na stronie (a nawet dwa)! No, wreszcie! :)

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Bardzo dobre pytania, bardzo ciekawe odpowiedzi. Świetny wywiad!

Total recognition is cliché; total surprise is alienating.

Nowa Fantastyka