- publicystyka: Groza w krainie zwyczajności

publicystyka:

artykuły

Groza w krainie zwyczajności

Groza w krainie zwyczajności – rozważania i wspominki o Stephenie Kingu, jego "Joylandzie" i nie tylko

 

Wiem, że niewielu pisarzy może poszczycić się tak ogromnym dorobkiem, ale co by nie mówić, patrząc na moje czytelnicze doświadczenie, to Stephen King jest autorem, którego książek przeczytałem najwięcej. Pierwsze było "Miasteczko Salem" – do dzisiaj mam na półce wydanie z "Ambera" z połyskującą błękitem głową wampira wiszącą na czarnym tle okładki. Z owej głowy dobywa się biała smuga, w której z kolei widać twarze ofiar krwiopijcy. Łysy, szczerzący kły wampir przypomina Nosferatu z filmów Murnaua i Herzoga, ale i w filmowej wersji książki wyglądał podobnie– do dzisiaj nie wiem, czy grafika wzięta została z jakichś hollywoodzkich materiałów promocyjnych. Nazwisko autora bije po oczach srebrnymi, błyszczącymi literami. Niepokój budzą drukowane, niedbałe, czerwone litery tytułu, przypominające graffiti. No i mamy zajawkę: "Ta książka nie wywołuje strachu, ona wywołuje przerażenie…". Okładka zdawałoby się mówi wszystko i oddaje stereotyp, w jakim przez lata był postrzegany człowiek zwany "królem horroru" , a także makabry, tandety i złego smaku, zwłaszcza przez tego typu "specjalistów" , którzy raczej nie parają się czytaniem takiej literatury, ale wiedzą swoje. Dzisiaj, patrząc na ową postrzępioną okładkę mogę się z tych opinii już szczerze śmiać i jednocześnie wspominać, jak te dwadzieścia dwa lata temu w czasach wydawniczego boomu, wielkie wrażenie na klientach księgarń, jeszcze nie tak dawno dostających gorący towar spod lady, wywarł zalew krzykliwych, nowoczesnych, komiksowych i rzeczywiście tandetnych grafik na okładkach powieści Ludluma, Kinga czy Mastertona. Niektórzy z pewnością byli zszokowani i przytłoczeni, nastolatek, jakim wówczas byłem, czuł jakby nagle znalazł się w czytelniczym raju. "Miasteczko Salem" było inne niż wszystko, co czytałem i oglądałem do tej pory w poetyce horroru. Od całego, wyjątkowego arsenału grozy, nagle ważniejsi byli, uchwyceni w kleszczach lęku bohaterowie. Mastertona w pewnym momencie porzuciłem, a z Kingiem zostałem do dzisiaj. Jednak co król, to król. "Misery"– moją ulubioną rzecz Mistrza, dziwnym zrządzeniem losu czytałem mieszkając sam, przez dwie noce w wynajętym domku w Sopocie i naprawdę bałem się potem zgasić światło. Siła tej prozy uwidacznia się właśnie w takich momentach. Niedowiarkom proponuję eksperyment. Samotna chatka, nawet nie koniecznie w lesie i "Cmętarz zwieżąt" do poduszki– bezsenność (co najmniej) gwarantowana.

 

Dzisiaj, w jesieni życia Stephen King uznawany jest za klasyka amerykańskiej literatury. Dowiódł tego medal "National Book Award" przyznany mu w 2003 roku, a ja sądzę, że w większym stopniu zapracowały na tą opinię znakomite ekranizacje z mniejszą dozą fantastyki, w szczególności "Stań przy mnie", Misery" (Oscar dla Kathy Bates) , "Zielona mila" i przede wszystkim "Skazani na Shawshank"– przepiękna opowieść o harcie ducha i potrzebie wolności , po latach w rankingach widzów uznawana za jeden z najlepszych filmów wszechczasów. Również po latach przyszło zrozumienie, że King to nie tylko porąbany gościu od nawiedzonych samochodów, wampirów i złowrogich klaunów. To piewca ludzkiej natury, który jak nikt, pisząc dla zwykłych ludzi, opisuje im ich samych. Opisuje zwykłego człowieka z jego wadami i zaletami, objawianymi najczęściej w zetknięciu z czymś nieznanym, nienazwanym, ale także cholernie bliskim, bo czasem okazuje się, że potwór wcale nie tkwi w szafie, czy pod łóżkiem. "Lśnienie" przeczytałem raz w życiu (i na razie to mi wystarczy) przez nie tyle obsesyjnie opisaną degrengoladę głównego bohatera, ale (czego nie zobaczymy w filmie Kubricka, a w książce bodajże się tylko o tym wspomina ), wciąż brzmiący mi w uszach trzask łamanej przez sfrustrowanego Jacka Torrance'a własnemu dziecku ręki. Do tej "zwyczajności" zbliża nawet wypadek, który niemal przekreślił tę pisarską karierę. Spacerujący poboczem drogi pisarz został w 1999 roku staranowany przez ciężarówkę, słowem, wielki, sławny człowiek też może zebrać zwykłe cięgi od losu. Czasem zastanawiam sie, jakby potoczyłyby się losy "Mrocznej wieży" gdyby ów wypadek się nie przytrafił. Pisarz, po fakcie przyśpieszył pisanie cyklu, całe zdarzenie i samego siebie włączając do książki. Po czym ogłosił, ze odchodzi na literacką emeryturę, głównie z powodu bólu kręgosłupa podczas pisania, a tak w ogóle boi sie, że poziom jego twórczości spada. Nie powiem– zadrżałem. Od tego czasu, mam w zapasie kingowy zestaw 3 powieści i kilku opowiadań, których wciąż nie przeczytałem i trzymam je na czarną godzinę. Szczęściem, paradoksalnie pisarz okazał się człowiekiem, który nie dotrzymuje obietnic i właściwie do dzisiaj możemy cały czas cieszyć się przynajmniej z jednej książki rocznie.

 

Żeby nie było, że wystawiam Kingowi laurkę. Pośród morza książek, zdarzają się słabe rzeczy. Cierpiałem podczas czytania "Desperacji" czy "Bezsenności", w "Komórce" autor nie okazał się tak dobrym specjalistą od zombie, jak choćby Robert Kirkman w "The walking dead". Gdy King bierze się za science fiction ("Łowca snów", "Tommyknockers"), wychodzą mu dzieła, delikatnie mówiąc kontrowersyjne. Szkopuł w tym, że rzeczy, które jedni uważają za słabe, dla innych są bardzo dobre i odwrotnie. Przy takiej ilości, zawsze można się do czegoś przyczepić. Jednak, w ogromnej większości, King regularnie pisze książki dobre i bardzo dobre. Do tych dobrych, zaliczam ostatnią powieść (krótką, jak na to do czego nas przyzwyczaił) – "Joyland".

 

Ostatnie lata to zwyżka pisarskiej formy. Owszem, niektórzy narzekają, że King stał się smęcącym o duperelach i życiu w małych miasteczkach dziaduniem. Niby tak, nostalgia wylewa się z ostatnich powieści pisarza, jednak nadal potrafi on dać czytelnikowi po głowie, jak choćby w drapieżnych nowelach z "Czarnej bezgwiezdnej nocy". Zrzucana do studni krowa w opowiadaniu "1922" , to najmocniejsza ze scen w literaturze grozy ostatnich lat. "Rękę Mistrza" i "Dallas '63" śmiało można zaliczyć do najlepszych jego książek. Ta druga z nich, jest jedną z najbardziej wzruszających historii miłosnych jakie znam. "Joyland" plasuje się w tym rozliczeniowo– nostalgicznym nurcie. I żeby nie było, że King zaczął tak dopiero na starość. Już w latach osiemdziesiątych dwudziestego wieku, pojedynkował się z mitem dzieciństwa w grubaśnej powieści "TO" i wspaniałej noweli "Ciało". W "Joylandzie" na tapetę bierze motyw inicjacji. Główny bohater, jak sam o sobie mówi w pierwszoosobowej narracji, "dwudziestojednoletni prawiczek" , po czterdziestu latach od 1973 roku snuje opowieść o swoim wejściu w dorosłość . "Miałem trzy pary dżinsów, cztery pary majtek, zdezelowanego forda (ze sprawnym radiem), sporadyczne myśli samobójcze i złamane serce. Piękne, co?". I to się Kingowi w książce udało– bohater. Pisarz rzadko mówi do nas w pierwszej osobie, choć ostatnio zdarza mu się to coraz częściej. W "Joylandzie" główny bohater to prawdziwy "decent man", zaplątany w zdawałoby się przerastającą go historię. Devin Jones, student collegu rozpoczyna w wakacje pracę w tytułowym parku rozrywki. Codziennie rano zmierza brzegiem oceanu do Joylandu, z owym złamanym przez wredną dziewczyną sercem, by ciężko pracować i jednocześnie dawać "ćwokom" – czyli klientom – zabawę. Jak zwykle u Kinga mamy wspaniale odmalowaną scenerię , razem z wyśmienitymi portretami pracowników parku, ich własnym slangiem i kodeksem. Wiemy jednak, ze zdarzy się coś niedobrego, w tle jest historia popełnionego w Joylandzie morderstwa, nawiedzony tunel strachów i pojawiający się po pewnym czasie niepełnosprawny chłopiec z parapsychologicznymi zdolnościami i nieufną matką u boku. Motywy fantastyczne zanurzone są w obyczajowym tle tej historii, jakby były nieodzownym składnikiem rzeczywistości. Tak jak przejście w czasie znajdujące się na tyłach sklepu w "Dallas'63", tak tutaj, tunel strachu i nawiedzający go duch zamordowanej dziewczyny nie budzą naszego zdziwienia tylko, niczym legendy miejskie, stają się jednym z atrybutów małomiasteczkowej, prowincjonalnej rzeczywistości. Zwieńczenie historii – tu tkwi największa siła powieści– jest tylko początkiem nowej. Bohater wciąż żyje, naznaczony wpływem przeszłości, przyjaciele i bliscy w ciągu następnych czterdziestu lat odchodzą, a poczucie spełnienia, jak się okazuje, zawsze trwa tylko chwilę.

 

King, przez te wszystkie lata nie spoczął na laurach. Może jedynie w jego książkach czujemy juz mniej wściekłości na świat z pisanych na alkoholowym ciągu wczesnych powieści , a więcej ironii i zadumy nad człowieczym losem. W "Dallas 63", tak gdzieś pośrodku , jest wiele stron zwykłej, obyczajowej powieści i rozwijającej się w tle historii miłosnej. Pamiętam czytelniczą satysfakcję z lektury tego fragmentu, a potem czytelnicze cierpienie, gdy autor zburzył tą sielankową wizję. Z tymże, to nie było zwykłe, autorskie pokazanie środkowego palca w stylu – "a czegoś chciał, przecież czytasz irracjonalną historię o podróży w czasie". King, tak chętnie wracając ostatnimi czasy w przeszłość, staje się kronikarzem przemijających chwil, znajdując strach, smutek i grozę, ale i rzadko dawkowane przez los wycinki szczęścia w zwykłym upływie czasu i lat u swoich bohaterów. Niekiedy wyobrażam sobie rozmowę sam na sam z Mistrzem, z listą moich pretensji i pytań odnośnie niektórych fabularnych rozwiązań. I widzę jego pobłażliwy uśmiech, gdy wysłuchując mnie, wzrusza w końcu ramionami i odpowiada: "What did you expect? That's life." I wtedy nie mam już nic więcej do dodania.

Komentarze

Kilka lat temu przeczytałem świetne opowiadanie tego autora, już nie pamiętam z jakiego zbioru pochodziło, ale tytuł zapamiętam chyba na bardzo długo. Ostatni szczebel w drabinie. Nie jest to fantastyka, ale kawałek świetnej literatury tzw. głównego nurtu.

ocelot, czytałem to opowiadanie licząc precyzyjnie dziewiętnaście (19– specjalna kingowa liczba) lat temu…i mam mgliste przebłyski, właśnie przez sam tytuł. Aż sobie chyba odświeżę. Miło, że ktoś daje znać że przeczytał tekst i miło, że nie obawia się pochwalić "króla horroru"

I ja czytałem – i to opowiadanie [z "Nocnej zmiany", oczywiście], i ten artykuł. Kinga i lubię, i szanuję, a właściwie imponuje mi jego olbrzymi dorobek, że pisze tak dużo i tak dobrze. Najlepszy jest moim zdaniem w "Czwartej do poółnocy", a szczególnie w "Policjancie bibliotecznym" – bajeczna rzecz.

A ja poznaję Mistrza i poznaję, książkę za książką łykam i chyba ta jego nostalgia, to uciekanie do przeszłości łączy się jakoś ze słowami wypowiedzianymi bodajże w Ciele. Mówił tam o tym, że pisanie jest jak religia i dlatego większość książek, powieści napisanych jest w czasie przeszłym. Możesz wejść w te światy, w tamten czas, oetchnąć. :) Super artykuł, aż dziw, że piórkowi umknął.

"Pierwszy raz w życiu dałem się zabić we śnie. "

Nowa Fantastyka