- publicystyka: Recenzja: "Gamedec: Zabaweczki. Błyski" - Marcin Przybyłek

publicystyka:

Recenzja: "Gamedec: Zabaweczki. Błyski" - Marcin Przybyłek

Torkil Aymore – do niedawna zwykły gierczany detektyw – nie ma łatwego życia. Choć osobiście najchętniej udałby się na wysłużony urlop, los ze swą wrodzoną złośliwością rzuca mu na barki coraz większe ciężary. W świecie przyszłości, gdy nawet sama ludzkość nie ma pojęcia, dokąd zmierza, on stara się opanować narastający chaos... A także odnaleźć się w tej niezwykłej rzeczywistości.

Światy sensoryczne. Mobillenium. Bestia. Anioły i demony. Jeśli te słowa mówią Wam cokolwiek, niechybnie czytaliście poprzednie książki Marcina Przybyłka. I mając na uwadze płodny umysł tego autora zapewne nie dziwi Was fakt, iż trzecia część cyklu rozbita została na dwie książki, z czego „Zabaweczki. Błyski" są pierwszą. Przy tej ilości wątków i wciąż rosnącej skali wydarzeń po prostu niemożliwym by było zamknąć wszystko w jednym tomie... Zakładając, że nie chcemy trzymać w rękach cegły a'la „Lód" Jacka Dukaja.

 

Na początku wypadałoby ocenić, czy zabieg ten nie wpłynął negatywnie na treść – w końcu autor co bardziej smakowite kąski musiał zachować na finał. Rzeczywiście, pod koniec lektury ewidentnie czuć, iż tak naprawdę dopiero przygotowano grunt pod najważniejsze dla całej fabuły wydarzenia... Co nie zmienia faktu, że zawartość kolejnych stron pochłania się niczym gąbka wodę.

 

Największa w tym zasługa serwowanej nam niezwykłej, nieco niepokojącej wizji przyszłości, gdzie postęp gna do przodu w zastraszającym tempie. Z jednej strony co chwilę zaskakuje technologia, którą wykreowała niezwykła wyobraźnia pisarza. Bardzo sympatycznym zabiegiem w tej materii jest przeplatanie kolejnych rozdziałów tekstami reklamującymi nowe produkty i reportażami z telewizji (swoją drogą jest to obecne w Gamdecu od pierwszego tomu). Z drugiej strony natłok coraz bardziej kontrowersyjnych wynalazków – obowiązkowo obecne „ulepszanie" ludzi i dylematy z tym związane – skłania od czasu do czasu do głębszej refleksji. Wszystko to zalane sosem logicznych wyjaśnień i pseudo-naukowych teorii – po prostu majstersztyk! I niech zamilkną wszyscy ci, którzy nie trawią wielostronicowych opisów oraz filozoficznych dysput. Gamedeca bez tych elementów po prostu sobie nie wyobrażam.

 

Nie wyobrażam sobie również, by mogło zabraknąć specyficznej narracji w wykonaniu Torkila. Na szczęście, gierczany detektyw dalej jest w formie, na lewo i prawo rzucając cyniczne teksty oraz wtrącając dziwne dygresje w najmniej odpowiednim momencie. Niekiedy bywa to nieco męczące (i, nie oszukujmy się, trochę sztuczne), ale nie psuje przyjemności z czytania. Zwłaszcza, jeśli ma się w pamięci „Sprzedawców Lokomotyw", w których będący na skraju śmierci Aymore swym bełkotem zdołał zapchać coś koło pięciu stron...

 

Akcja cały czas pruje do przodu z prędkością odrzutowca, gotowa dosłownie zmieść swoim impetem co mniej uważnych czytelników. Refleksje bohatera i niekiedy długie opisy nic tutaj nie zmieniają, co najwyżej pozwalają na chwilę odetchnąć w gonitwie wątków i postaci... Nadmienię jeszcze tylko, iż Przybyłek, mimo że cały czas stosuje narrację pierwszoosobową, zdołał znaleźć sposób, by prowadzić historię jednocześnie na trzech płaszczyznach. Szaleństwo? Owszem, ale jak najbardziej pozytywne. I do tego całkiem strawne.

 

Szkoda tylko, że przez ten pośpiech mało miejsca zostaje dla innych dramatis personae. Nowe postacie migają gdzieś między stronami, a o starych znajomych dowiadujemy się w sumie niewiele nowego. Dochodzi nawet do tego, że czyjaś śmierć nie robi na nas większego wrażenia. Ot, jedno nazwisko mniej do pamiętania.

 

Powieść ewoluuje jednak nie tylko pod względem tempa wydarzeń. Całość przeszła od humorystycznego zlepku spraw detektywistycznych (ośmieliłbym się twierdzić, że trochę w stylu Chandlera) do epickiej rozgrywki o losy całego świata. Pewnym wyznacznikiem tych zmian jest miejsce akcji. W pierwszej części prawie wszystko rozgrywało się w grach komputerowych. W drugiej proporcje między rzeczywistością, a światem wirtualnym się wyrównały. Teraz zaś żyjemy tylko i wyłącznie tym, co dzieje się poza siecią.

 

Miło widzieć, jak cykl dojrzewa. Tyka się coraz poważniejszych problemów, gdzieś pod kiecką stara się przemycić pewne refleksje na temat rodzaju ludzkiego. Mimo to nie zatraca swojego pierwotnego stylu, za który tak naprawdę pokochałem pierwszą część. Nie wszystkim musi pasować styl Marcina Przybyłka, ale cała reszta... Hm, cała reszta albo Torkila Aymore'a już zna, albo ostatnie lata spędziła pod kamieniem, wierząc, że z Polaków tylko Lem napisał dobre science fiction.

Nowa Fantastyka