OK, przykład ciężkiej egzystencjalnej trwogi i w mojej opinii rasowego weirdu ;) Zwłaszcza że ten tekst sam opisuje właśnie taki tekst – ot, incepcja.
(…) Ówczesna obecność tego głodu w zasadzie jest domniemaniem, wnioskiem z faktu, że uczułem, jak ta proza wypełnia we mnie pewne miejsce – więc ten głód musiał istnieć wcześniej, ale nie zdawałem sobie z niego sprawy. Dopiero te słowa, ciemne i zimne, pełne trwogi i dystansu, mogły odbić się echem pośród ukrytej dotychczas pustki. Słowa, przywołujące doznania dusznych godzin przysennego paraliżu, stanu skrajnego zmęczenia, ciążącego jak kamień u szyi nad niezgłębioną przepaścią, niemogącego przechylić ciała i jaźni w stronę ostatecznego, wyzwalającego upadku, lecz nakazującego wpatrywać się wnikliwie w ciemność bezedni. Tymczasem lektura natychmiast ujawniła formacyjną lub transformacyjną moc, niczym ekstatyczna wyprawa na drugą stronę lustra, gdzie rzeczywistość staje się jedynie odbiciem odbicia, iluzją będącą przekształceniem innych iluzji, grą cienia, która zyskuje wymowne kształty poprzez nawarstwianie się, nakładanie innych cieni, rzucanych przez różne przedmioty, rzeczy, sprawy. Kiedy tamtego wieczoru wyszedłem z czytelni, wyrwany z transu stanowczością zmęczonego bibliotekarza, świat wydał mi się inny – być może nie tyle „wydał się”, ile po prostu zacząłem oglądać go w inny sposób, innymi oczyma. Nawet ten bibliotekarz… Jego krępa, karłowata sylwetka, znużone spojrzenie zza wielkich, grubych okularów, znoszone, niemodne ubranie, łysina nieudolnie zakrywana zaczesanymi na bok rzadkimi włosami – wszystko to składało się na przedziwną harmonię groteski. Bibliotekarz przestał być jedynie zabawnym, starszym mężczyzną, dotkniętym jakże dobrze znanymi mi przypadłościami starokawalerstwa. Przez swoją dziwaczność w mig urósł do rangi figury, którą groteskowa architektura świata z rozmysłem wplotła pomiędzy ostre snopy światła wysoko wiszących lamp o blaszanych kloszach, pomiędzy niewygodne, twarde, odrapane krzesła i olbrzymie stoły, tak wysokie, że na siedząco ledwie sięgało się barkami ponad blat. Wrzucony w labirynty zmęczenia, poddany hipnotycznej monotonii jazdy wzdłuż pasaży pokrętnych słów, doświadczałem ich niczym snu – pozornie realistycznego, jednakże dyskretnie wiodącego w regiony niezgłębionej dziwności, dziwaczności wręcz, tak jak czynią to jedynie sny. Także droga do domu, wiodąca przez zmierzch w niedoświetlone, peryferyjne obszary miasta, gdzie jedynie lekkie kontury i wyrzynające się z mroku faktury powierzchni dają świadectwo istnienia jakiejś scenografii i pozwalają domniemywać toczącego się w niej życia, została naznaczona tą samą magią, tą samą dziwacznością: w ślamazarnym, usypiającym rytmie jazdy autobusu rozbłyskujące od czasu do czasu szyldy nocnych sklepów, migające latarnie, odbijające się w powlekającej chodniki i asfalt wilgoci, kiełkowały w upiorne znaki i symbole, wyrodniały do postaci bezsensownych ideogramów nieudolnie kamuflujących pustkę i bełkot. Tak pamiętam ten dziwny, samotny powrót do domu ostatnim autobusem. Podróżowałem linią nocną, bez wątpienia. Ale jak to się stało, że, wyszedłszy z biblioteki, trafiłem na nocną linię? A może mój stan tamtego wieczoru, stan, w którym czas upływa w sposób niekontrolowany, wodząc nas na manowce dostępnych wrażeń, sprawił, że oddałem się dryfowi po bezmiarze wieczornego miasta, pustoszejącego z każdym pasmem podnoszącej się mgły, z każdą barwą ubywającą z palety kolorów więdnącego dnia? Już wiem, już przypuszczam: poddany mocy niedawno przeczytanych słów poszukiwałem jakiegoś fizycznego fetyszu, który wzbudziłby we mnie to samo poczucie, ten sam stan, niejako odtworzył go na krótką chwilę, przywołał, wyciągnął z zakamarków świeżych wspomnień, bym przekonał się, że jego kształt rzeczywiście był tak kuszący, tak niezwykły. Kierowałem się w mgliste, potężne i bezludne krajobrazy, poszukiwałem przytłaczającej, opuszczonej monumentalności starych konstrukcji – migawki wspomnień ukazują obrazy potężnego mostu spajającego starą i nową część miasta; obrazy chodnika wiodącego pod tym mostem, pod jednym z jego olbrzymich pylonów, obrazy żółtych kul światła puchnących wokół latarni, obrazy skrytego w wieczornej mgle, wiszącego dziesiątki metrów nade mną przęsła, obrośniętego kilometrami rur i kabli. Być może pamiętam moje desperackie próby wniknięcia w tę scenografię, desperackie próby otwierania zatrzaśniętych na głucho drzwi prowadzących do labiryntu zaplecza technicznego tej gigantycznej konstrukcji – labiryntu opuszczonego, wijącego się tajemnicą przez mgłę niczym tamte zdania, tamte słowa, przewiercające się przeze mnie, wwiercające w moje istnienie coraz głębiej z każdą przywołującą je myślą. Jednakże wejścia były zamknięte na głucho, a mnie chłód wielkich, szarych kamieni tworzących podporę mostu zapewne w końcu znużył, zmęczył… być może przywiódł do jakiejś formy przytomności, w której zdecydowałem się poszukać drogi do domu – od tamtej chwili pustego, zimnego niczym grobowiec.
(…) Takie właśnie są oblicza mojej obsesji: można by ją nazwać ciemną ekstazą, koszmarnym, pozbawionym Boga mistycyzmem, zdzierającym maskę sensowności na drodze ku doświadczeniu lodowatej trwogi przed transcendentnym karnawałem koszmarów. Niemal czuję, jak pod powierzchnią znanych mi rzeczy i miejsc zrywa się ciemny huragan dziwacznych, złowrogich sił, jak przestrzeń wypełnia skryte wirowanie chaosu i ciemności. Czy istniała dla mnie inna droga niż ta prowadząca do wiedzy, kim jest człowiek, którego słowa wywarły na mnie taki wpływ? Pośród wszystkich jego utworów nie sposób było natknąć się na jakiekolwiek wzmianki, które sugerowałyby informacje odnośnie do jego osoby; w końcu samo nazwisko zaczęło mi się wydawać rodzajem pseudonimu, kamuflażu. Nieprzytomny od szaleństwa sączącego się z jego opowiadań, wierszy i esejów, zapadałem w przerażające sny, a budząc się z nich, w pomieszaniu pulsującej trwogi i tęsknoty za jej źródłem, pożądałem wiedzy na jego temat.
Wojciech Gunia, Zachwyt ;) I też tego, co mówi cytat, oczekuję od weirdu, bo głęboka egzystencjalna trwoga to dla mnie właśnie namysł nad rzeczywistością, który przeraża. Że rzeczywistość sama w sobie jest przerażająca, to fakt, ale namysł… ;) To już inna bajka.
"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia