Profil użytkownika

unless the sun inside you is

burning your gut,

don't do it.


komentarze: 1315, w dziale opowiadań: 975, opowiadania: 415

Ostatnie sto komentarzy

Cześć! Na mój gust trochę zbyt dosłowna metafora (chowanie się do szafy), ale po przymrużeniu oka widzę groteskową aurę tekstu. Jednak wyłącznie ze strony estetycznej; z perspektywy dramatu/ teatralności gatunku, fabularnie czegoś tutaj brakuje – a mianowicie, rozwiązania akcji.

Najciekawszym elementem są epitety (“wielbłądzia wełna”). 

Pozdrawiam!

Witaj, moo.

Świetna klaustrofobiczna dystopia. Jedyne, czego mogę się przyczepić to intertekstualność (nawiązania do popkultury sprawiają, że tekst prędzej czy później się zestarzeje) oraz narracja – trochę zbyt trzeźwy i bardzo stabilnie osadzony na ziemi narrator względem tak depresyjnej sytuacji. Jednakże rozumiem, że zmiana stylizacji mogłaby uszkodzić ogólne przesłanie opowiadania.

Przyjemne skojarzenia z Ellisonem i konceptem eksperymentów więziennych, a ze środowiska gier (obecnie pełnego podobnych wizji “nadzorczych”) np. z Presentable Liberty.

Pozdrawiam!

Witam! Przybywam z polecenia. Nie wyjawię więcej.

 

Dużo przyjemnych skojarzeń. Tales from the loop. Most do Terabithii, Kroniki Spiderwick, Narnia. Stranger Things. Naturalistyczne lalkarstwo z porcelany i drewna. Cornelia Funke w czasach swojej świetności.

 

Najmocniejszą sceną jest stworzenie czarodzieja – twarz wyrzeźbiona w dębie; najlepszą postacią czarodziej, który samym swoim brakiem! prezencji wywiera wpływ na świat, samą swoją śmiercią tworzy te opowiadanie. Bóg dosłowny i symboliczny, nie przesadzony, bardzo udany.

 

Tekst wydał mi się strumieniem świadomości obarczonego winą dzieciaka w ciele dorosłego faceta – i w takiej metaforycznej interpretacji zdecydowanie podoba mi się najbardziej. Inaczej, jest dla mnie ciut za słodki. Zabrakło mi paralelnego mroku, grozy sytuacji – śmierć matki Petera, psoty Roya, nabożeństwo nad grobem – wszelkie nawiązania do rzeczy złych są właściwie albo spłaszczone, albo natychmiast wybielone. Chociażby groteskowy pochód ludzko-kukiełkowej maskarady aż kipiał magicznym realizmem, szkoda, że nie widzimy reakcji świata na taką menażerię osobliwości. Dopatrywałabym się tutaj brakującej nutki estetycznego mroku, który aż prosi się o podkręcenie. Natomiast w kategoriach konkursowych – tak, zdecydowanie słodkie fantastyczne dzieciństwo.

 

Podoba mi się klimat ciepłego letniego dnia, schłodzonej herbaty, bosych stóp na zakurzonej podłodze. Jeszcze bardziej zaciekawiła mnie przesycona domysłami relacja Petera z Dorothy, z otwartym zakończeniem – domyślam się, iż pewnie się zeszli, biorąc pod uwagę „słodycz” świata przedstawionego.

Trochę za dorosła ostatnia kwestia Roya, mało naturalnie wybrzmiała w dziecięcych ustach.

 

Po tytule totalnie spodziewałam się soft sci-fi i manipulowania czasem. Poniekąd właśnie to dostałam.

Przyjemna lektura. Pozdrawiam! ;)

 

Przeczytane!

Rezolutna Anetka mimo bezsensu nieźle dała sobie radę w robaczywym świecie. Biorąc pod uwagę okoliczności. Hahaha.

Pajęcze odnóża zakrywające cały staw to pięknie darksoulsowa wizja, bardzo misię. Podobnie jak roje w głowach najbardziej hardych zawodników. Sen Anetki – i procedura wyciągania, no, by nie spoilerować, tego – to moje faworyty. Dodatkowo, bardzo uroczy dziwny piesek.

 

Słodkogorzki, przekornie groteskowy i metaforyczny tekst. Gratuluję ;)

TOSŁUCHAJTOSIĘDOBRZESKŁADABODŁUGAFORMA JUŻ 26 CZERWCA

 

( ͡° ͜ʖ ͡°)

 

To akurat zdążę przeczytać Cypka, który przyszedł dzisiaj w paczusi.

Czy pousuwać? Nie widzę powodu. Imo najważniejsze, że teksty są czytane, a historie żyją – niekiedy w lepszym, niekiedy w gorszym wspomnieniu. Obyczajowa soft sci-fi to przecież nie ujma, jest jak najbardziej okej. Nie każdy tekst musi druzgotać ciężkozbrojnymi działami. W tym kameleonie jakim jest fantastyka nigdy do końca nie wiadomo, co powstanie.

Dramat ostatniego człowieka we wszechświecie jest przyjemnie smutny. Osobiście nawet takie wolę ;) Dzięki za wyjaśnienie Keatsa i końcówki.

SPW, dyskusja priv nie wyświetla się samoistnie. Jeśli wysłałeś odpowiedź na priv (najpewniej w polu tekstowym pod wiadomością), powinieneś mieć jej podgląd w folderze WYSŁANE po najechaniu kursorem na ikonkę koperty.

 

 

Jeśli mogę: komentarze w takim tonie raczej nie “pobudzą myślenia” ani “chęci nauki”. Być może spróbuj wskazać fragmenty/elementy, które Twoim zdaniem zaburzają ww. asimovo-lemowy potencjał autora i zaproponuj propozycję ich poprawy, z merytorycznego punktu widzenia – by pobudzić myślenie i dać okazję do nauki.

Witaj, Marasie.

 

W poszukiwaniu mniejszych i większych inspiracji gatunkowych, przemierzam różne portalowe teksty sci-fi, stąd jestem (dodam również, że Twój tekst został wspomniany przy okołoportalowych rozmowach). Nie wiem, czy mój komentarz do czegokolwiek Ci się przyda, jednak skoro przeczytałam, mam parę luźnych myśli.

Ta najpoważniejsza jest taka, że mam mieszane uczucia.

 

Wariacja na temat śmiertelnego patogenu jest dość oklepanym pierwszym poruszycielem całego konfliktu. Nie pomaga, że od tego zaczyna się także opowiadanie. Takie apokaliptyczne wizje są modne w popkulturze, ale przyznam, że oczekiwałam czegoś z wyższej ligi. Później doczytałam, iż był to kanon konkursowy, w dodatku lemowy, więc da się przymknąć na to oko. Nie da się natomiast nie skrzywić na widok początkowych ckliwych dialogów. Wzięłam poprawkę na to, że bohaterowie są naćpani.

 

Podczas lektury zdawało mi się, że zostawiasz wskazówki co do złej i podstępnej natury pokładowej SI, i choć obawiałam się sztampy (Gen brzmiała jak naburmuszona nastolatka), w miarę postępu misji naukowej miałam coraz większą nadzieję, że właśnie o Złą SI się tutaj rozchodzi. Trochę szkoda, że wcale nie.

 

W gruncie rzeczy wracałam myślami do jednego problemu. Jak to możliwe, że załoganci są absolutnie pewni o całkowitym wymarciu ludzi? Jedna pokładowa SI ma kontakt ze wszystkimi innymi kiedykolwiek stworzonymi SI, które dzielą lata świetlne i wiele stopni zaawansowania? Czy dowolna inna załoga nie rozważa tego samego problemu, gdzieś daleko stąd? Gdzieś głęboko pod ziemią? Przyznaję, miałam tutaj pewność, że celowo rzucasz trop na rzecz złej i mylnej SI, która manipuluje danymi, by oszukać bohaterów.

 

Zastanowiło mnie wino. Spożywanie czegokolwiek „sprzed”, będąc świadomym tematu skażenia i jego podstępnego długofazowego rozwoju – jak zaznaczasz, dopadającego ofiarę nawet lata po kontakcie – jest mało zapobiegawcze, jeśli nie powiedzieć ignoranckie. Przestraszyłam się, że to kolejna opowieść o niekompetentnych amerykańskich naukowcach.

 

(Dygresja a propos Keatsa. Klasyczna literatura cherry-picked w celu nadania głębi czyjejś myśli, decyzji lub osobowości jest powszechną aczkolwiek dość męczącą kliszą. Nie wiem, czy koniecznie potrzebną. W sensie – po co tu Keats? Tylko po to, żeby był Keats? Ok. Ale, żeby nie bagatelizować tematu. Bardzo trudno dobrać intertekstualność, stworzyć coś, co nie jest ewidentnie plastikowym rekwizytem do opowiadania, a współgra z wywołaną do tablicy klasyką: ze zrozumieniem kontekstu, tematów i niuansów oryginalnego tekstu. Coś, co otwiera furtkę na ogromne zaplecze kulturowe, nie będąc wyłącznie przerwą na reklamę. Dlaczego zawsze Szekspir, Keats, Dostojewski są trampolinami dla ukrytych znaczeń, a rzadziej Kabała, Kalevala albo Shikbu? Dlaczego nie autorski marasowy poeta, którego prace mają ogromne znaczenie w świecie przedstawionym? Bo mogłeś przecież więcej ;) Chociażby nazwać nazwiskiem Keatsa pierwszego kolonistę. Jeśli poezja służy wyłącznie personalnej etycznej przyjemności, rozumiem – łatwo ulec chociażby wpleceniu tytułu ulubionej piosenki do opowiadania, które napisało się do jej rytmu – jednakże chciałoby się poczuć siłę tej, nomen omen, niebanalnej klasyki.)

 

Co do fabuły. Nie widzę sensu w ożywieńcach; nekromancji wybielonej potrzebą powodzenia misji i desperacji wynikającej z braku alternatyw, który narzuciłeś. Całkowicie rozumiem sprzeciw Eryka wobec takiego rozwiązania. Nie powstaje jednak żadna silniejsza opozycja, mimo wątpliwej etyki całego przedsięwzięcia. Dlaczego, z naukowego punktu widzenia, nie poświęcono czasu „żywym ludziom”, których podobno widziała Maria? Po co schodziła na Ziemię osobiście, zamiast wykorzystać… no, cokolwiek innego? Łazarze (w sensie, no, zombie) są fiction tego opowiadania. I choć pomysł sam w sobie jest fajny, w moim odczuciu sabotuje go science całej misji. Cywilizacja nieumarłych niesie ze sobą ogrom potencjału, coś o parseki ciekawszego od klasycznego schematu „apokalipsy->cywilizacji”. Optymistyczna nutka mnie osobiście nie brzmi. Ale to wyłącznie subiektywna preferencja.

 

Z ciekawszych motywów, na których nie padło wystarczająco scenicznego światła, zainteresował mnie np. problem pedagogiczny/socjologiczny: jak rozwijały się dzieci wychowywane przez SI? Czy to w ogóle możliwe, by dorównały swoim przodkom? Rozwój mózgu to nie wyłącznie genetyka, jak do tego ma się nature vs nurture? Szkoda, że przyglądamy się temu przelotnie i mało dokładnie. Z 10k znaków można by dopisać.

Ogólnie, widzę tutaj misję ratunkową rodem z filmu katastroficznego. Jest tu nostalgiczny lemowy klimat, atmosfera „ostatniego dnia życia”, okupiony cierpieniem ewolucyjny dobytek wyrwany z zimnych trupich szponów. Jednak całość została zbudowana na zbyt chwiejnych fundamentach, bym mogła skutecznie zawiesić niewiarę – która samoistnie wraca pod postacią gatunkowej science. Ciężko mi uwierzyć w niektóre aspekty tejże.

 

Mam też problem z końcówką, a mianowicie:

Od dawna był przekonany, że rodząca się w nowym świecie ludzkość nie potrzebuje wiszących nad głową i wszechwiedzących bogów starego świata.

Pomyślał, po czym zostawił w nowym świecie boga starego świata, sztuczną inteligencję pokładową? Czy dobrze rozumiem? Odniosłam wrażenie, że Eryk zaprzeczył misji i zniweczył cały progres (poniekąd, znowu). Ciężko mi było ujednolicić, czy była to zwykła naiwność (spotęgowana śmiercią Marii), czy celowo skazał ludzkość na nadzór SI i jej – nierzadko wątpliwe etycznie – decyzje. Jest to przecież bóg-maszyna. Ze staroświatowymi agendami i analitycznym, zaborczym ego, może powieść cywilizację w dowolnym kierunku. Czy to jest właśnie ten grzech pierworodny, popełniony naumyślnie przez „Adama”? Oddanie nowego świata w ręce SI? Jeśli tak, to zdecydowanie podoba mi się najbardziej. Nie wiem jednak, czy nie nadmiernie interpretuję.

 

Moim zdaniem opko lśni głównie postacią Eryka. Rozpacz osamotnionego człowieka wiarygodnie potęguje się wraz ze stratą ukochanej i brakiem wiary w słuszność i odkupienie ludzkości. Męczeństwo, okraszone warstwą religijną (dużo biblijnych referencji), sugeruje „niebiański” koniec, a gdy koniec następuje, jest on zadowalający. I niestety, tylko taki. Eryk jest jednowymiarowy, jest tylko ideą. Choć jego słowa mówią o miłości do Marii, nie czuję jej, nie znam historii tej miłości, mam wrażenie mitu o prostych, spłaszczonych zasadach. I może właśnie o to chodzi?

 

Podsumowując. Zabrakło mi odważniejszego wykroczenia opowiadania poza limit klasyczności i ciut wiarygodniejszej warstwy naukowej. Niemniej jednak nie żałuję lektury.

Pozdrawiam.

Cześć, grzelu! Jako fanka uniwersum Obcego (niekoniecznie wszystkich filmów, koniecznie Isolation), nie mogłam przejść obojętnie.

 

Doceniam trzymanie się konwencji, choćby tego, że na ekranie zawsze musi polać się mlecznobiała posoka. I że zawsze tych złych jest dwóch.

Traktuję obcość jako tło – najbardziej spodobały mi się somatyczne, plastyczne opisy; od barwy kolorów (kanarkowy <3) po warstwowe, klaustrofobiczne narastanie dyskomfortu. Porównania zapadają w pamięć, czuć klimat klasycznego statku: głośnego metalu, ledowej bieli, zroszonych potem ciał załogantów.

 

Sama fabuła jest chyba po prostu – obca. Nie posiliłeś się o coś mega oryginalnego, ale rozumiem, że nie o to Ci chodziło. Najmniej spodobało mi się sparafrazowanie całej fabuły na koniec – nie sądzę, żeby było to potrzebne, skutecznie zaszczepiłeś zarodki tajemnicy w kolejnych fragmentach tekstu. Mimo tego czytało się dobrze. Zawsze miło odwiedzić świat inteligentnych bestii, które stanowią wyzwanie dla ludzkości.

 

Wiedział, że choć motywacje były inne, cel mieli zbieżny chronić ten wyjątkowy, kosmiczny płód, królową.

Nieco niezręczne zdanie, a powinno brzmieć dobitnie, druzgocząco – to puenta tekstu. Proponuję: „Choć motywacje były inne, cel pozostał ten sam: chronić wyjątkowy, kosmiczny płód – królową”; lub nawet prościej: „Choć motywacje były inne, cel pozostał ten sam – chronić królową”.

 

Pozdrawiam ;)

Witam serdecznie.

 

Niezwykle ciekawe jest dla mnie to, że Witek zwraca uwagę na kolor oczu praktycznie u każdego rozmówcy. Moja romantyczna natura nakazuje mi zaznaczyć ten detal na samym początku, żeby nie zagubił się w komentarzu.

 

Nieoczywistość boskiego zwierzchnictwa była bardzo odświeżająca. Relacja Welesa i Witka ma w sobie coś więcej niż pan i sługa, mistrz i uczeń, deus i kołowrotek-w-maszynie. Mimo słów Lucynki o byciu dziwką, czuć, że ten związek jest dużo głębszy (niezamierzone horni wykreślić ze zdania). Najbliższe skojarzenie, jakie przyszło mi do głowy, to zależność wampirza (współistnienie gwarantuje wzajemne korzyści). Jest też fajna komediowa teatralność zachowania Welesa. Zdecydowanie mój ulubiony bohater.

 

postdemonicznymi obrażeniami

<3

 

Iście filmowy początek ciut sabotuje tajemnicę śledztwa. Ale opowiadanie również jest filmowe, więc wszystko trzyma się konwencji. Jeśli chodzi o samo śledztwo, minęło dość szybko i łatwo, jak po sznurku (do prania). Największą fantastyczną zagwozdką w tekście był dla mnie fakt, że nauczyciel wychodzi ze szkoły o trzeciej. I że na SORze przyjęli od ręki ;) (pun intended) Jednak to nie o kryminał się rozchodzi.

 

To w końcu opowieść o nastoletnich emocjach, które – jak słusznie zaznaczasz – dużo ciężej ogarnąć niż fizykę kwantową. Ty ogarnęłaś. Ogółem: bardzo sprawnie rozpisany i poprowadzony efekt motyla. Osobiście liczyłam, że bies rozszarpie Witka na witkowe strzępy, zamiast edukować go na własnych błędach, ale widać nie taki bies straszny jak się napierdala tańczy ;)

 

Dodam jeszcze, że forma poszatkowanego tekstu nie jest dla mnie – w końcu każdy fragment ma zaledwie parę akapitów – co się rozkręci wymiana piłki, już następuje as serwisowy i narrator gwiżdże punkty. Mnie forma krótka dekoncentruje; chociażby w momencie ataku prętem zbrojeniowym, akcja jest rozbita na dwa fragmenty. Być może dopatruję się tutaj jakiegoś literackiego konserwatyzmu (scena walki, a więc ciągłe napieranie krótkimi zdaniami, bez wytchnienia?), jednak wolałam zaznaczyć te uczucie, niż je przemilczeć ;) Może ta uwaga Ci się do czegoś przyda.

 

Jako fanka słowiańskich klimatów, byków, wianków i wszystkiego w tym stylu, bardzo dobrze się bawiłam.

Pozdrawiam.

 

Zgadnij, kto jeszcze się na tym nie zna

Ja :D

 

Hm, niebo z reguły jest nudniejsze niż piekło, ale antologia niebiańska to całkiem niezły pomysł ;)

“Wszystkie Chmurki Nieba” :3

 

Ogólnie polecam tego próżnego karzełka Ellisona fanom rzeczy dziwacznych i niemoralnych. “Nie mam ust a muszę krzyczeć” nieco się zestarzało (temat AI jest mocno wyeksploatowany), ale “Ptak Śmierci” wciąż jest przyjemnie dziwny (nie antologia o tym tytule, a samo opowiadanie, chociaż ”Ukorz się, pajacu” i “Jeffty ma pięć lat” też zasługują na uwagę). W wolnej chwili można zerknąć ;)

Było nas cała wioska, mieszkaliśmy w jeziorze… A nie, tylko ja mieszkałam, w dodatku z przystojnym wodnikiem.

Miłe ;)

Witam. Zanaisowe sci-fi? Misię.

 

Silne skojarzenia z obrazami Beksińskiego. Przyjemne.

Lżejsze skojarzenia z piekłem wygenerowanym przez ASa Ellisona (”Nie mam ust…”) – szczególnie względem „ocalałych”, którzy oszukali system, jednakże przegrali. Równie przyjemne. Na koniec przypomniało mi się to: „AI generated hell prompt”.

 

Co do samego sci-fi w sci-fi, bardzo sprytnie manewrujesz między terminologią strikte naukową a granicami ludzkiego pojmowania – protagonista się na tym nie zna, więc szczegóły są zbędne. Przystępne dla czytelnika dowolnego rodzaju i niekrzywdzące jego levelu znajomości gatunku. Osobiście wolałabym bardziej hard (don’t take it out of context) niż soft, ale doceniam zastosowanie tricku. Dobrze wypada na tle etycznym skonstruowanego świata.

 

Ze strony teologicznej momentami miałam wrażenie, że jest bardziej stereotypowo niż powinno. Jednak jako ww. tło bardzo wyraźnej fabuły (o odkupieniu; o zbrodni i karze) jest całkowicie wystarczające. Ponury koniec bohaterów jest naturalnym ciągiem zdarzeń – ciut przewidywalnym. Dużo bardziej zaciekawiła mnie koncepcja piekielnych kręgów – i piekła samego w sobie, które jako „chrześcijańskie piekło Dantego” jest najpewniej tylko jedną z wielu interpretacji tego zjawiska. Chętnie przeczytałabym o analogicznej wersji Nieba, sugerowanej na końcu.

 

Flegeton w interpretacji Dantego w interpretacji Zanaisa zawsze spoko. Napisane zadziornie i konkretnie. Czytało się bardzo płynnie i nie dziwi mnie publikacja. Gratuluję ;)

Pozdrawiam!

Cześć, Nirredzie! Zawsze miło poczytać sci-fi, zatem przybyłam.

 

Co do świata przedstawionego, rozumiem, że powstał on na podstawie mitologii słowiańskiej (Noc Kupały, Świętowit) lub też samych Słowian. Najbliższym skojarzeniem jest dla mnie świat Coriolisa, inspirowany Bliskim Wschodem i Baśniami Tysiąca i Jednej Nocy, gdzie ogromną wartość cywilizacyjną stanowi botanika i biochemia. Powstaje ciekawe zestawienie „chłopskości” z futuryzmem. Kupuję kontynuację tradycji minionych dziejów – swoją drogą sporo to mówi o człowieku i jego relacji z folklorem. Naturalnie, jeżeli dana cywilizacja trwa nieprzerwanie przez tysiące lat, to musi być doprawdy porządnie skonstruowana. Z drugiej strony, jeśli przez setki lat nie dochodzi w niej do zmian, cywilizacja mniej lub bardziej stoi w miejscu. Ewolucja kosztem statyczności wydaje mi się dużym problemem etycznym w tak wykreowanym świecie. Jest to interesujące zagadnienie filozoficzne. Trochę żałuję, że nie było głębiej poruszone, a wyłącznie podsumowane krótką wymianą zdań między naukowcami.

 

Deus ex machina (dosłowny) w postaci Tomasza łagodzącego wszelakie konflikty i podtrzymującego idyllę na przestrzeni palu tysiącleci jest bardzo wygodne i… cóż, nieco płytkie. Mnie osobiście lekko rozczarowało. Świat będący perfekcyjną symulacją jest tylko perfekcyjną symulacją. Jeżeli miał być tłem dla wadliwej pamięci Tomasza (którego jedyną skazą jest fakt, iż nie pamięta jednego imienia), nie odczułam skali tego kontrastu, ani nie poczułam wiarygodności postaci, która – jeśli dobrze rozumiem – chodzi po wsiach i daje ludziom śluby. Szkoda, że nie została ukazana mroczniejsza strona tej wielopokoleniowej odysei. Być może są to wrażenia wynikające wyłącznie z przeczytania fragmentu dzieła, a całość jest dużo głębsza. Tutaj, emocjonalnie nie przywiązałam się do postaci, a szkoda – jako bóg-maszyna ma spory potencjał na swoje obyczajowe perypetie w świecie „zawieszonym w próżni”.

 

Najmocniejszym elementem tekstu były wg mnie strumienie świadomości Gwiazdowida, celnie wplecione w scenki rodzajowe.

 

Weselny wierszyk nie zachwycił; imo jego rola powinna być ceremonialna i wyrazista.

 

Zdarzyło się parę niezręczności składniowych. Podam dwa przykłady, myślę że wystarczy do ilustracji całości problemu:

Zwierzęta, urodzone by pracować, a nie ładnie wyglądać, wyglądały osobliwie z licznymi, kolorowymi kokardkami wczepionymi w grzywy.

Masz tutaj pięć części jednego zdania. Jego sens można by bez przeszkód przekazać za pomocą znacznie uproszczonego: „Niezbyt ładne zwierzęta juczne wyglądały osobliwie z kokardkami wczepionymi w grzywy”. Ochota szatkowania zdań na podrzędne elementy raczej nie jest dobrym pomysłem. Jeśli zależy Ci na zachowaniu gawędziarskiego stylu, można przeszmuglować go za pomocą samej stylizacji, to robisz adekwatnie w wielu innych miejscach.

 

Dawkowanie purpury. Np. tutaj:

Pomarszczona, naznaczona żyłami jak rzekami dłoń odebrała bukiet z ręki bardziej przypominającej marmurową rzeźbę, niż ciało.

Dwa porównania w jednym zdaniu są odważnym posunięciem. Sama bardzo lubię purpurę, szczególnie ze względu na jej zerojedynkowy charakter – albo dodaje piękna, albo całkowicie niszczy opis. W tym miejscu wydała mi się ciut przesadzona. Mamy dłoń jako rzekę i rękę jako marmur. Proponuję zdecydować się na jedno porównanie, wtedy zdanie brzmiałoby dużo naturalniej.

 

Drobne uwagi:

– „te znają historię o uszokradzie, co złe dzieci karze, zabierając im uszy” – to że kradnie uszy, jest jasne i nie potrzeba wyjaśnienia. Jak to się mówi, it’s in the name.

– „Wszędzie traktowano go podobnie.” – Parę akapitów wyżej wspominasz, że każda wioska traktowała go inaczej.

 

Czytało się w porządku. Chętnie przeczytałabym coś mroczniejszego osadzonego w tym świecie – być może już istnieje i jest dostępne na Twoim profilu? Daj znać. Pozdrawiam ;)

Cześć, Andrzeju!

 

Obyczajowa wersja kosmicznej akcji ratunkowej, aczkolwiek bez polotu. Czytało się w porządku, choć tekst nieco mnie znudził. Jeśli mogę użyć jednego epitetu względem całości tekstu, jest po prostu poprawnie. Fabuła filmowa, dość prosta i zamerykanizowana (z braku lepszego określenia): patos poświęcenia; „męskość” mierzona prankami i zaliczaniem panienek; udowadnianie własnej wartości poprzez łamanie zasad; niekompetencja szefostwa; hymny; bekający humor, itd. Bohaterowie lecą na misję, bo lecą na misję. Osobiście nie przepadam za tego rodzaju lekturą; imo ten „typ” sci-fi miał już swój okres świętości i nie bez przyczyny (oraz większego znaczenia, jeśli nie liczyć paru kultowych tytułów, którym można wybaczyć takie tło) przeminął. Kojarzy mi się raczej z przegadanym, sztampowym kinem. Tutaj jest podobnie: akapitami tłumaczysz czytelnikowi, na czym polega staż i dlaczego stażyści nie mogą robić rzeczy (do czasu kiedy nagle i bez logicznego powodu muszą te rzeczy robić); na czym polega próżnia kosmosu i dlaczego pokład jest szczelny; jak wygląda procedura lotu statkiem, krok po kroku. To wszystko tłumaczy się samo przez się, istniejąc w danym świecie przedstawionym.

Tym samym – te elementy można skrócić, podrasować lub pokusić się na oryginalniejsze przedstawienie problemu, by nie powielać modelu zbanalizowanego sci-fi. Jeżeli miałabym coś radzić, to właśnie to – więcej oryginalności.

Jeśli traktować tekst jako origin przyjaźni między Streetem a Hallem, jest ok. Obaj wydali mi się jednak zbyt podobni do siebie i momentami zlewali się w jedną osobę. Ciężko było rozróżnić ich osobowości.

 

Z przyjemniejszych skojarzeń, przyszedł mi na myśl „Szpital kosmiczny” Jamesa White’a.

 

Dialogi wnoszą niewiele, wydają się zapychającą watą, którą bez szkody można sparafrazować w jednym czy dwóch zdaniach. Powtarzanie absolutnie każdego „okej”, „dobra”, „patrz!”, „tutaj!” itd., działają raczej na szkodę dla płynności narracji.

 

Z uwag:

„Astronauta James Hall melduję się” – trzecia osoba, więc „melduje się”

„tę bezczynność” – tą

Masz lekki problem z interpunkcją, np. przecinkami przed imionami bohaterów; zapis dialogów niekiedy kuleje.

 

Pozdrawiam.

A pomiędzy można sobie poszaleć ze słowem.

Oraz licznikiem znaków. Ach, piękny koncept, nieprzejmowanie się limitem. Bardzo za nim tęsknię, muszę chyba przestać pisać tylko na konkursy albo pisać na te konkursy o górnej granicy 100k. Już słyszę w oddali płacz jury.

 

Ponadto wydaje mi się, ale mogę się mylić, że więcej niż jeden plot twist na scenę to może być za dużo – po prostu reszta się marnuje, bo w ogólnym zamieszaniu nie robi wrażenia. Albo wręcz łatwo go przeoczyć.

Zgadzam się, choć myślałam przez chwilę o skumulowaniu twistów w finale śledztwa detektywistycznego Poirota, gdzie widowni prezentuje się denouement. Przychodzi mi też do głowy szekspirowska tragedia, gdzie wszyscy monologują, po czym umierają. Ale mimo zbieżności to są całkiem inne gatunki literackie. Tutaj musiałabym dopisać z 5k do zakończenia, by zachować jeden twist na scenę. Swoją drogą to bardzo rozsądna metoda. ;) Raczej też jestem zwolenniczką zasady co za dużo, to niezdrowo (chyba że to limit znaków konkursu).

 

Rozumiem, że wspominasz tylko Barbariana, bo z moją mapką poddajesz się z założenia?;P

 

Słuchej, Twoja mapka zawiera spoiler i powinna zostać zdyskwalifikowana, a jeśli nie zostanie, to pewnie wygrasz na sztuczkę ze słodkim pieskiem…

 

Od pierwszego akapitu coś tak miałam wrażenie, że ktoś tu nie żyje, ale obstawiałam protagonistkę. Jej quest odnalezienia spokoju jest niczym droga przez pokutne mgły do nieba.

Skojarzyło mi się z filmem Osada, choć było mało miejsca na skojarzenia.

Tak jak Syzyf przez wieczność wtacza kamień, tak mama Wery będzie wracać do doliny? No, smutne, a więc misię ;) Ładne połączenie z górami/dolinami i fizyczną granicą wysiłku człowieka w żałobie. Wklikuję i pozdrawiam.

Cerowanie pęknięć bytu to bardzo kusząca umiejętność, proszę namiar do gazety. Kto wie, kiedy się przyda profesjonalista ;)

Czytało się przyjemnie. Pomysł zacny i zrealizowany na wesoło. Zaradna protagonistka dobrze wypada na tle całości: stosunkowo łatwo sobie radzi, ale to pewnie z powodu niemałego doświadczenia zawodowego. Ciekawe, czy istnieją również mroczne i złowieszcze korporacje zajmujące się tym samym, czy jest to autorska działalność gospodarcza xD

 

Cieszy też, że morelówka jest najlepszym lekarstwem :D

Dzięki za wizytę i lekturę, vargu! Czy dotarłeś tutaj po tagach? ;)

 

Ogólnie zauważam po czasie, że napisanie intrygi politycznej (oraz uwikłanie w nią czytelnika) jest o tyle trudne, że ciężej stosować się do zasady show don’t tell. Jeżeli w tekście panuje chaos pośród agend bohaterów (tj. intryga), ostatnie czego potrzeba czytelnikowi, to niejasnych przekazów na temat wydarzeń fabularnych – powinny być konkretne i jednoznaczne. Raczej nie planowałam, żeby skóra Durstana wyszła aż tak onirycznie i została metaforą – jeśli tak zasugerowałam, to chyba niezamierzenie. Co nie znaczy, że nie widzę w tym pomyśle potencjału weird fiction :) Jednak nie celowałam w weird (to jeszcze nie ten konkurs), założyłam raczej, że piszę baśń o początkach złego królestwa. Ciężko nie skorzystać z obrazowych opisów w przyjętej konwencji bajki. Nie przesadzić z surrealizmem, tylko osadzić mocno w logicznym i chłodnym dark fantasy. Przyznaję, że połączenie mogło balansować momentami za bardzo na którejś granicy.

Chcę powiedzieć, że byłabym bardziej konsekwentna mając do dyspozycji większą liczbę znaków, ale nie powiem.

Powiem za to, że tak, postawiłam na mroczny klimat. Jak mogłabym postąpić inaczej. Cieszę się, że to wyszło ;) Fajnie, że podoba Ci się mapka :D Liczę na wygraną w plebiscycie kartograficznym z Barbarianem, chyba że takiego nie będzie.

 

Dziękuję za miły oraz merytoryczny komć i pozdrawiam mrocznie.

Is this the real life?

 

Powrót srebra! To bardzo cieszy, słuszne jest i prawe ;) Gratulacje Caern i Zanais! 

Cześć, AmonRa!

 

Na wstępie chcę pochwalić tytuł. Bardzo dobry, natychmiast kojarzy się ze starożytnością oraz sugeruje, że opowiadanie dotyczy „legendy” (ale o tym później).

Czytało się w porządku. Ładny marynistyczny klimat; imo, szkoda, że momentami nie był bardziej drapieżny (szczególnie pod koniec) ale rekompensujesz to techniczną stroną morskich bitew (co nie każdemu przypadnie do gustu). Zawsze jest to również pewien element światotwórstwa – mechanika wojenna poszczególnych frakcji – a to wypada na plus Twojemu światu. Choć magia jest bardzo klasyczna, jest i wiarygodna, co nie jest łatwe do osiągnięcia.

 

Mnie akurat podobała się „purpurowa” strona opowiadania; choć niektóre opisy były ciut męczące, pośród nich znalazły się klimatyczne, idealnie pasujące porównania (np. „Powieki zdawały się ważyć tyle co kilka wyładowanych ludźmi galer”).

 

Całość przypomina mi baśniową legendę: legendę, bo opisuje mniejsze lub większe wydarzenie historyczne (w tym bitwę morską) i kojarzy mi się z eposem (z bohaterem herosem, a rozbudowanymi porównaniami) ze stylizacją na odcinki; baśniową, gdyż z dobrym zakończeniem. Nawet bohaterowie przywiedli mi na myśl Gilgamesza i Enkidu, choć w bardziej obyczajowej wersji ;) – jest to przecież historia ich miłości.

 

Wizja o biczowaniu morza podobała mi się najbardziej – imo te mistyczne sceny wyszły Ci najlepiej. Dodatkowo fajnie kontrastowały z rzeczywistym i małodobrym światem przedstawionym tematami takimi jak smak jedzenia, wrogi stróż w bibliotece, polityka i fobie, los jeńców.

Trochę brakowało mi realizacji tych wizji – jeśli Aureliusz był tak „zły i pragnący zemsty”, nie zrealizował jej – a przynajmniej w toku wydarzeń, które prezentujesz w opowiadaniu. Zakończenie jest bardzo otwarte (co daje wiele możliwości) lecz wydało mi się trochę pasywne. Gdy Aureliusz stanął przed wyborem między obowiązkiem a ratowaniem kochanka, dość łatwo przyszło mu podjąć decyzję.

Czytając, przeczuwałam nadchodzący armagedon – jeśli Aureliusz był tak rozwścieczony, miałam poczucie, że gniew przeważy strach o życie kochanka, a być może całkowicie go przesłoni. Liczyłam sekretnie, że Aureliusz użyje magii i „mocy morza”, żeby zrobić totalną rozpierduchę lub zemścić się na oprawcach. Tymczasem ucieczka straży odbyła się bardzo bajkowo – „żyli długo i szczęśliwie”.

Swoją drogą, Aureliusz mówi sobie stanowczo, że tacy jak on „nie uciekają”, tymczasem robi dokładnie coś przeciwnego ;) Obsesja ratowania Justyniana skierowała opowiadanie raczej w kierunku romansu. Nie jest to oczywiście wada, choć osobiście nie moja preferencja. Mimo tego bawiłam się dobrze podczas lektury. Wydaje mi się, że mógłby być to fragment dłuższej historii.

 

Na koniec: czy nie rozważałeś wystawienia tego tekstu do konkursu złodziejskiego? Ma wiele pasujących cech. No i Aureliusz „ukradł” Justyniana. ;)

 

Pozdrawiam!

Rozumiem. Szort sam w sobie całkowicie satysfakcjonuje, mam nadzieję, że moja uwaga co do całości nie zasugerowała, że czegoś w nim brakuje. No i – jak mówią niektórzy – dobre kończenie jest najważniejsze.

Tak czy siak, nabieram podejrzeń, kim jesteś.

Dzięki za gratsy ;)

Bolesny tekst.

O żałobie, która pochłania świat; która odpuszcza wyłącznie, kiedy człowiek zaakceptuje jej miejsce. Kiedy przerdzewieje nią na dobre.

 

Każdym elementem opowiadania pokazujesz bezkresny ocean żalu: narracją i jej anonimowością, nieuchwytnością bezimiennego protagonisty; rutynowością codzienności (osiąganą poprzez rytm i szyk zdań); fundamentalnym jak kamień węgielny poczuciem winy, na której stoi także ogromny ból, ludzka potrzeba drugiego człowieka, przywiązania i przebaczenia – chociaż przecież nie ma tu niczyjej winy, tylko sam fakt śmierci. Pochowanie ukochanego zwierzaka to jednak śmierć jakiejś części siebie.

 

Doceniam wyjątkową estetykę tekstu: kwiaty kwitnące z przerdzewiałych drzew; brutalizm mroźnej zimy. Współczuję straty pięknego psa – jednak poświęcił się, by dać wiedzę.

 

Właściwie wydarzenia mogłyby dziać się wyłącznie w głowie bohatera, i tymże byłaby ta historia – i dzięki temu znakomitemu zastosowaniu weird fiction tekst zostanie ze mną na dłużej. Zionie pochłaniającą pustką, choć daje nadzieję.

Takie obyczajówki można czytać ;)

 

Gratuluję opowiadania i pozdrawiam.

Istnie lovecraftowe: mizantopijne i bezpretensjonalne (w dobrym znaczeniu), żywe i klaustrofobiczne. Lubię, więc czytało się bardzo przyjemnie. Szkoda, że nie jest to część większej całości, bo tekst przypomina kształtem zakończenie powieści, wynikające z fabularnego fiaska bohaterów. Z tego powodu ponownie ubolewam nad brakiem dłuższego sci-fi w tym klimacie – z zachowaniem atmosfery beznadziei, aczkolwiek w gatunku science właśnie. Nie planujesz popełnić czegoś obszerniejszego w tym stylu, Anonimie? ;)

D:

Jak do tego doszło? Aż nie wiem, co powiedzieć.

Ale że CZTERY Pióra?! Takie otwarcie roku to ja rozumiem ;) Gratulacje Krar, Zanais, Caern! Gratki nominowanym! Gratki Loży, która zdobyła tyle 60tysięczników! Dzięki grav i Cieniowi za motywację! Cieszę się, że wróciłam na portal; a mówili, że kiedyś to były czasy, a teraz nie ma czasów, natomiast wychodzi na to, że wciąż są – i są dobre heart

 

Chyba mistrzowanie tak Ciebie skaziło, chociaż jest to też skaza dobra – na przykład za sto lat możesz wybronić się z zarzutów “co autor miał na myśli”, a więc podobieństwa sztuki autora do życia prywatnego autora. Jakiś krytyk zacytuje wtedy, że pan Varg był wyłącznie obserwatorem, który nie mógł mieć osobistych pobudek, pisząc o tym obrzydliwym ludobójstwie na tle rasowym. A potem inny krytyk zacytuje ten fragment o przyzywaniu przedwiecznej eldrich aury.

D:

Witam szanownych czytających, nie spodziewałam się takiego hucznego przybycia, jednak niezmiernie mnie cieszy: szczególnie wasza polemika z tekstem i mnogość interpretacji.

 

Finklo, nie ukrywam, że jestem w lekkim szoku. Z tego co pamiętam (z zamierzchłych czasów mojej aktywności, a więc sprzed paru lat), częściej nie przemawiały do Ciebie moje wypociny, niż faktycznie znajdowałaś w nich plusy. Rozumiem, że tu było lepiej. To dla mnie duże wyróżnienie ;)

 

Z tym udawaniem na przestrzeni lat – młody miał dużą swobodę, bo absolutnie wszyscy wokół niego byli albo podstawiani, albo nie mieli pojęcia, kim jest, gdyż sami też udawali kogoś innego. Ta ignorancja/niewiedza/wygoda sytuacji sprawiła, że żadna ze stron nie mogła przejrzeć drugiej, bo wszyscy grali przeciwko sobie. Z tego impasu wyszła intryga, a na końcu wybiło szambo. Czyli typowa polityka.

Ja bym bardzo chciała więcej znaków. Ale chciałabym też więcej purpury. Nie wiem, jak ten problem rozwiązać.

Mapka to właściwie przedstawia wyspę; nie chciałam pokazywać wyłącznie okrojonego kawałka wielkiego kontynentu (który nie ukrywam, ma swój powieściowy potencjał), a bardziej to, że sąsiednie krainy – mimo bliskości geograficznej i wielu wspólnych cech – są poróżnione i powinny coś z tym zrobić. Dodatkowo jakoś tak przyjemnie mi się kolorowało.

Dziękuję ;)

 

 

Ślimaku,

Jestem wdzięczna za porównanie do Chagalla (niezamierzone) i przywołanie historycznego kontekstu łazienkowej polityki, a dodatkowo za pochwałę języka i kreacji… no, właściwie za wszystko Ci dziękuję.

 

Słabość tekstu jest (niewynikająca wyłącznie z limitu konkursowego) i broni się jak może, ale cieszę się, że uznałeś za słuszne trochę jej pomóc – wszystko, co napisałeś, to prawda.

Przyznaję, że plaga jest wygodnym narzędziem fabularnym, na tyle abstrakcyjnym, elastycznym i stosunkowo neutralnym, by pasowała i robiła robotę w każdym pierwszym lepszym świecie przedstawionym. Mimo tego, ze względu na jej „estetykę” (lub pewien rodzaj czarnego gotyckiego romantyzmu) niezwykle pasowało mi do dworskiej intrygi i manipulacji alchemią. Według mistrza trucizn i jego obsesji, plaga to wyłącznie bardzo potężna alchemia. Mam nadzieję, że udało się choć trochę nadać jej oryginalności.

 

To w moim odbiorze wyraźna sugestia, że Durstan regularnie podtruwa księcia, a nie jestem pewien, czy miałaś taki zamysł.

Wydaje mi się, że jesteś jedynym czytającym, który zwrócił na to uwagę (a przynajmniej napisał o tym w komentarzu). Bystre ślimacze oko nie zawodzi – taki dokładnie miałam zamysł. Podły mistrz trucizn nie tylko „leczył” Księcia, a znacznie mu szkodził – i dużo improwizował, bo był tylko podstawianym medykiem, a swoją wiedzę trzymał w księgach cudzych autorów (elswinów).

 

Niech Wasza Ślimacza Mość przyjmie moje szczere podziękowania za wyjątkową merytoryczną wartość komentarza i cudowną konstruktywną krytykę inspirującą do działania.

 

 

Irko, bardzo dziękuję za rzetelny i celny komentarz. Właściwie zgadzam się ze wszystkim, co napisałaś.

 

Cendri i szajka to takie złodziejaszki z przypadku – tak, to podwójna kradzież tożsamości miała być kradzieżą.

Cieszy mnie, że poświęciłaś uwagę kwestii legendy i jej wpływu na całość. ;) Tak było.

 

Co do wątku współczesności & kontrastów.

Durstan celowo był pełen sprzeczności: przyzywa bogów w chwili słabości ale regularnie neguje ich istnienie; błaga bogów, by przeklęli panującą rodzinę, jednocześnie lekceważąc boskość i jej wpływ na los człowieka, stawia alchemię wyżej. Ma się za wielkiego mistrza trucizn, a potrafi tylko cytować ustępy z ksiąg.

W związku z powyższym chyba tak, nie jest zwyczajnym człowiekiem swojej daty, ma dość odmienny światopogląd – musi mieć, jeśli dotarł do takiej pozycji, w taki sposób – choć może wydawać się barbarzyńcą (kostium ze skóry), patrzy na świat przede wszystkim pod kątem antropologicznym, a także docieka, jak wykorzystać alchemię w służbie człowiekowi. I tak, znowu śmiertelnego człowieka zgubiło dążenie do „nieśmiertelności”. Paradoksalnie, nic po Durstanie nie zostanie (nie znamy nawet jego prawdziwego imienia), czyli nawet metaforycznej wieczności nie będzie. Spuszczono jego resztki w kiblu ściekach i tyle.

 

Irko, luz z tym językiem; jakoś specjalnie nie rzeźbię, by przybrał taki kształt – zwyczajnie taki samoistnie wychodzi, kiedy piszę cokolwiek w klimacie fantasy. Płynie najczęściej w mrocznym kierunku, a ja rzadko widzę powód, by go okiełznać, bez szkody dla ogólnej estetyki baśni, która powstaje przeze mnie. Unormowanej, wyszlifowanej, poprzycinanej fantastyki jest dużo, więc dlaczego nie wyjść nieco poza schemat. A zatem, jeśli język był „piękny” (zakładam, że chodzi w tym epitecie o „barokowo-purpurowy”), to nie dlatego, że go do tego zmusiłam. Niczego nie żałuję.

 

 

Na koniec zadam ogólne pytanie całkiem nieproporcjonalne do mojego doświadczenia portalowego: skąd TAKi, czy ja coś przeoczyłam w wątku z nominacjami?

Cieszę się z Twoich odwiedzin, zygrfydzie, i dziękuję za przeczytanie. Porównanie do “Gry o Tron Łaźnię” zawsze raduje. Miło, że spodobała Ci się mapka ;)

Dalszy plan musiał ucierpieć na plagę (dosłowną i metaforyczną), gdyż to o niej jest to opowiadanie.

Prawda jest taka, że bez tych warunków nie ma historii, którą chciałem opowiedzieć.

Myślę, że takie warunki mogą powstać naturalnie, jeśli tylko są wkomponowane we większą całość – wtedy da się wymanewrować z toru wymówek, klisz, a także uniknąć wrażenia pastiszu, lub też zamaskować ją na tyle oryginalnym światotwórstwem/fabułą, że wcale nie rzuca się w oczy. 

 

Ciekawe, że według Twojego odczucia Adrienne na końcu przebaczyła.

Bazuję wyłącznie na tym, co powiedziała – co naprawdę czuła, wie tylko autor ;) Zastanawiam się tylko, czy jedna ze stron nie była zbyt naiwna (i Adrienne względem Rebecci, i Rebecca względem przyszłego życia w nowym świecie).

 

W każdym razie, jak się pewnie domyślasz, odwrotna konfiguracja była mi potrzebna do podkreślenia obcości człowieka w tym pięknym miejscu i dla pokazania, że tu nie pasujemy.

Tak, tylko obcość tego świata jest w głównej mierze danymi na ekranie: przygoda bohaterów nie wynika z samych właściwości fizycznych nowego świata, lecz ich wewnętrznych perypetii i powstałego z tego powodu spisku. Co będzie dalej, być może głębiej przedstawi obcość planety ;)

Cześć, m-o-o.

(:D)

 

Czytało się w porządku. Dość klasyczna historia naukowców ignorujących triggery. Jest zły pyskaty typ, męska silna niezależna kobieta i romantyczna naiwna kobieta, a także nożyce między nimi. Typowo dla tej koncepcji, naukowcy przypominają bandę dzieci wpuszczoną do sali zabaw z dmuchańcami i plastikowymi piłeczkami.

 

Piątka ludzi czuwa nad czteroma tysiącami? Ryzykowne, jeśli na pokładzie nie ma do dyspozycji androida/ai ;) Już sam ten fundament fabuły sugeruje zdradę, spisek lub sabotaż wewnątrz grupy. Narracja pierwszoosobowa trochę podpowiada, gdzie szukać winnego. Drażniąca w swej przesadzonej melancholii monologująca bohaterka („Tak piękny świat nie potrzebował człowieka, za to człowiek bardzo potrzebował świata” ;_;) mnie osobiście doprowadziła do lekkiej irytacji. Nie jest to oczywiście minus.

 

W kwestiach sci-fi nie jestem ekspertką, ale zastanawia mnie: jeśli rzeczywiście flora obcej planety zawiera cząsteczki o odwróconej chiralności, to dowolne interakcje z nią mogą prowadzić do efektów toksycznych lub zaburzeń metabolicznych u organizmów ziemskich – jest to raczej automatyczne założenie każdego biologa. Pomysł z sadzeniem czegokolwiek w natywnej glebie wydaje mi się nieco romantyczne, a zarazem całkowicie nielogiczne. Odwrócona chiralność miałaby ogromny wpływ na biologię i ekologię planety, co mogłoby przełożyć się na różnorodność i wygląd jej flory i fauny – czy nie od razu byłoby widać, że rośliny nie są ziemskie i nie powinno się ryzykować „jazdy przez trawę” albo „wspinaczki po płaskowyżu”? Czy właściwości fizyczne, takie jak przyczepność czy opór, mogłyby być inne ze względu na potencjalnie różne składniki chemiczne? Ot takie moje amatorskie gdybanie.

 

Prawda o zgniłym człowieczeństwie skojarzyła mi się nieco z twistem „Powrotu z gwiazd”. Głównie ze względu na dramatyczne (czasami przesadnie podniosłe) strumienie świadomości bohaterki czułam klimat lemowego sci-fi – nie wiem, czy to stwierdzenie Cię ziębi, czy grzeje, tak mi się skojarzyło.

Fajna ludzka (fizyczna i psychiczna) zależność między budzącymi a budzonymi. IMO to najmocniejsza część opowiadania. Nazywanie głosów i emocji to dobra psychologiczna zagrywka; w sytuacji odosobnienia i ogólnego braku bodźców, człowiek gada „do siebie”, a rejony mózgu aktywnie debatujące ze sobą i przypisujące sens wydarzeniom mają dużo sensu. Pozytywnie kojarzy mi się to z np. Disco Elysium.

 

Fajne zabójstwo plastrem do ran.

 

Co do końcówki (spoilery!) – zastanawiam się, dlaczego Rebecca zabiła Adrienne; zakładając oczywiście, że nie była całkowicie niepoczytalna, a wykonywała swój misternie skonstruowany plan, wcześniej wywabiając Adrienne ze statku. Szczególnie jeśli bała się samotności i łaknęła drugiego człowieka. Z perspektyw naukowej i społecznej, czy nie lepiej jednak zostać we dwie? Tymczasem gdy Adrianne jej przebaczyła, zginęła. Moim zdaniem tragiczny związek zbudowany na zdradzie i kłamstwie symbolizowałby lepiej istotę ludzkości – gdyby obie żyły, a nowa cywilizacja powstała zrodzona ze zmowy milczenia i obrzydliwości czynu ojców kobiet założycielek.

 

Czuć pierwotną naturę planety, szkoda jednak, że nie pojawia się więcej szczegółów anomalii i jej właściwości – jest tylko elementem tła, w ogólnym rozrachunku wypadającym nieco płytko. Wydaje mi się, że skupiłeś się w dużej mierze na socio sci-fi, a bez szkody można by podkręcić sci-fi, nie tracąc socjo. Bardzo klimatyczna i „ładna” planeta.

 

Z drobnych zgrzytów:

– „przyjemne dla oka rysy” – w sensie, jakie?

– „Rytm psuło nieregularne stukanie. Klawiatura.” – klasyczna hałasująca klawiatura szczytu technologii lat 90’ zawsze bawi. Nie jestem pewna, czy celowo ;)

– Czy chwilowe rozmrażanie ciała (wybudzenie z „kriosnu”) i ponowne zamrażanie nie miałoby szkodliwego wpływu na stan zdrowia człowieka, ryzykując nawet śmiercią? Czy żadne odczyty/regulacja nie dały do myślenia załodze?

– „Procedury nie przewidywały takiego biegu wydarzeń.” – Procedury nie przewidziały jednej z najpowszechniejszych sytuacji powstających w gronie zamkniętych na małej powierzchni ludzi: napierdalanki? ;)

 

Pozdrawiam!

Krokusie, cieszę się, że dostrzegłeś plusy w zawiłej dworskiej intrydze ;)

Dobrego skojarzenia z LotR nigdy nie odmówię, chociaż tutaj akurat inspirowałam się Pierścieniem Nibelungów oraz grami Bloodborne i The Plague Tale. Jeśli jesteś graczem i lubisz podobne motywy, mogę z czystym sercem polecić.

Dziękuję za przeczytanie!

Nie wiem czy znasz serię J.M. Auel o klanie niedźwiedzia jaskiniowego (polecam BTW).

 

Nie znam, dzięki za polecajkę ;)

Rozumiem, co masz na myśli, mówiąc o stylizacji. Wydaje mi się, że jest ona jedną z trudniejszych odmian intertekstualności do wypracowania i uwiarygodnienia. Łatwo ją przedobrzyć, a wtedy wypada jeszcze gorzej. Zdecydowanie lepiej oscylować w granicach bezpieczeństwa.

Będąc tym drugim cywilem (obok Koali) komentującym-czytającym wszystkie Złodziejskie, dorzucę, iż poziom rzeczywiście był wysoki. Konkursowego złodziejstwa szło doświadczyć wszędzie, nawet w najmniej oczekiwanych momentach. Nie da się jednak ukryć, że najlepiej wypada

Witam was!

Koalo, miło, że wpadłeś!

 

Dziękuję niezawodnej reg za łapankę, widzę, że na portalu wciąż można liczyć na najlepszych ;) Niezwłocznie udaję się poprawiać.

Twist w założeniu miał trochę rozgoryczyć, a trochę zdenerwować – tak właśnie poczuł się mistrz trucizn, kiedy sam odkrył prawdę. Planowałam, by doświadczając intrygi z perspektywy Durstana, czytelnik nie miał pełnego obrazu sytuacji – oraz by wykorzystali ją działający zakulisowo złodzieje-przemytnicy. Mam nadzieję, że mimo finałowej frustracji czytało się w porządku.

 

Greasy, dzięki za lekturę i (w większości) pozytywny komentarz! Ściśnięta intryga ucierpiała sam-wiesz-przez-co. Ale tak, tekst musi bronić się sam – i nawet jeśli robi to wyłącznie mrocznym klimatem, wciąż raduje mnie, że atmosfera nie ucierpiała. Jeśli to o książce to szczere słowa, a nie zwyczajna uprzejmość, to jest mi dodatkowo nadzwyczaj miło ;)

 

 

 

W jakimś stopniu wręcz próbowałem chyba dowieść, że niemal każdy bohater i władca takiego świata dupkiem być musiał. I to jest chyba sedno mojego socjo-sf.

Cóż, zgadzam się. Mnie również nie przeszkadza dupkowatość.

Identyfikowanie się z bohaterami nie musi przebiegać na płaszczyźnie wzajemnej adoracji, paralelnych cech charakteru albo podobieństwa dosłownego (lubię go, bo on też lubi tańczyć obłąkańczo do muzyki synthwave) – to byłoby dość płytkie i raczej zgubne założenie.

Napisane villan origin story powinno być na tyle realistyczne, by fantasmagoria “postawienia się na miejscu bohatera” przebiegła wystarczająco sprawnie, by historię kupić, a w świat przedstawiony uwierzyć. To, czy bohater jest “dobry” czy “zły” to już drugorzędna kwestia – to już omówi się samo w antropologicznym aspekcie socio-sf.

 

jak tylko wyplączę się z macek (a one działają bardzo ożywczo, więc to całkiem możliwe)

Mam tylko nadzieję, że ten bóg, którego kultystą zostałeś, przynajmniej oferuje jakieś fajne bonusy dla pisarzy, typu zakrzywienie czasoprzestrzenne dla szybszego pisania na klawiaturze, obchodzenie limitów konkursowych albo chociaż automatyczne wyróżnienie na różowo wszystkich powtórzeń w tekście. Jeśli tak, to czekam na info rekrutacyjne w PW.

Cześć, Karmenie.

 

Lektura minęła bez przykrości, czytało się w porządku. Obdarzona nadnaturalną mocą protagonistka dość łatwo poradziła sobie z włamaniem i kradzieżą.

Nie przekonało mnie podstawowe założenie światotwórcze. Przyznaję, że zabrakło mi wielu odpowiedzi.

 

Esencja pozyskiwana z płodów – sama w sobie rzeczywiście makabryczna – wydaje mi się trochę nieprawdopodobna. Jak odkryto tę metodę? Jak nauka wpadła na wykorzystanie pochodnych choroby (wadliwych płodów) do „leczenia” klątwy niepłodności? Dlaczego nie zajęła się źródłem? Czemu nie pozyskiwać esencji w bardziej przystępny i moralnie poprawniejszy sposób, z chociażby krwi matek, lub – jeśli w świecie istnieje magia – szukać rozwiązania z jej użyciem? Decyzja o posługiwaniu się procesem wykorzystywania tej metody jest wyjątkowo nieludzka. Czy nie było innych pomysłów? Szczególnie, że na koniec okazuje się, iż były. Jak wytłumaczyć tę niewiedzę?

 

Pozwól, że podminuję dalej ;)

Upadająca cywilizacja, która postanawia spopularyzować pozyskiwanie wątpliwej alchemicznej substancji, godząc w etykę i „człowieczeństwo” ludzkości wychodzi na całkowicie zdemoralizowaną i godną pożałowania, wskutek czego jej historia mało zajmująca. Jak to możliwe, że taka upadająca cywilizacja nie upada? Jakim cudem nie doszło do żadnej rewolucjonizującej rewolty, próby przewrotu, patosu w ludzkim rozwoju, odłamu ewolucji? Jak na przestrzeni tysięcy lat ten świat wciąż stoi? Piszesz o Pramatce, jaki stosunek ma religia i jej wyznawcy wobec tego ewidentnego barbarzyństwa? Jeśli – w przypadku protagonistki – wejrzenie w świadomość cudzej osoby wywołuje uczucie podobne do „wejścia w miejskie ścieki”, czy korzystanie z ludzi jest mniej odrażające? Jeżeli ludzie po prostu akceptują fakt, że hodują siebie wzajemnie na pożarcie, ich problemy powinny być zgoła większe niż niesnaski rasowe, którego syna wysłać na front czy jędrność piersi. Nie wiem, czy ten pomysł jest w stanie obronić się sam, na przestrzeni dłuższej powieści – musi mieć solidne podstawy światotwórcze. Okrutność świata przedstawionego jest fajna, dopóki jest spójna, a w zaprezentowanym fragmencie uniwersum czegoś mi jednak zabrakło. Chyba, że chodziło o pokazanie makabry dla samej makabry, wyłącznie jako estetyczne tło opowieści. Taki był mój – mniejszy lub większy – zgrzyt podczas lektury. Wydaje mi się, że zgrzyt zniknąłby, gdyby tekst był dłuższy lub oferował więcej wyjaśnień.

 

W oparciu o powyższe nie kibicowałam bohaterom. Świat, w którym hoduje się ludzi na składnik esencji odmładzającej nie nabawia chęcią patronowania elicie. Wydaje mi się, że potrzebny jest – nomen omen – bohater, który mógłby tę sytuację odwrócić lub przeciwstawić się temu barbarzyńskiemu porządkowi, a Serih raczej nim nie jest – i ona ma w tym wszystkim własną agendę: częściowo poprzez zawiść chce zbadać przyczynę bogactwa Tyrwany; dla swojej własnej wygody odmładza Haroka. Właściwie nie różni się od swojej „przeciwniczki” – obie są równie podłe, w innych odcieniach skali. Fakt, że Serih na koniec rozszyfrowała tajemnicę nieśmiertelności, jest niezwykle hojną nagrodą (jeśli dobrze rozumiem), mam jednak wrażenie, że wykorzysta ją egoistycznie, nie zmieniając wiele w toku okrutnego świata.

 

Pragnienie wiecznej młodości jako zachowanie sił witalnych jest naturalną potrzebą. Natomiast estetyka i chęć nadnaturalnego kontynuowania życia to już wyłącznie egoistyczne pragnienia. Tu skojarzyły mi się czarodziejki z uniwersum Wiedźmina, oraz cała ich paleta negatywnych cech, od próżności, poprzez zgubną butność, na szerzeniu fermentu kończąc. Wredność czasami bawiła, czasami irytowała.

 

Na plus ciekawe rodzinne relacje, klamra spinająca postać Haroka, wspólna świadomość. Ta ostatnia jest moim zdaniem najciekawszym elementem tekstu.

 

Antybohaterowie nie są oczywiście minusem, tak samo jak nie jest nim brzydota świata zamiast puchatego i miłego uniwersum tęczy. Sama wolę antybohaterów. Opowiadanie traktuję jako osobliwą historię dojścia do władzy.

 

Mam nadzieję, że nie zraziłam. Pozdrawiam.

Trochę jak Gra o Tron, tylko w dużo krótszej formie – więc może bardziej, jak Rycerz Siedmiu Królestw.

 

Lubię Martina, więc potraktuję tę uwagę jako komplement ;)

 

może jeszcze ciut więcej w zakończeniu, no i Cendri mógłby trochę więcej pobiegać po lesie czy coś xD

 

Mam jeszcze do wykorzystania 18 znaków, pomyślę.

Witam serdecznie, dziękuję za przeczytanie.

 

Właściwie swoją odpowiedź mogę oprzeć w całości na końcowym zdaniu Twojego komentarza.

pod 100k mogłabyś się rozpisać spokojnie

Tak.

<pieseu>

 

Jednakże pojawia się pytanie, czy warto? Heist odbywa się tu właściwie całkowicie pozakulisowo – koniec końców chodzi wyłącznie o kradzież tożsamości (w obu przypadkach: mistrza i księcia). Pierścień to ta mniejsza, druga kradzież (trochę red herring, bo odwraca uwagę), a perypetie bohaterów to raczej teatrzyk próżności, naiwności, arogancji i innych ludzkich cech, które przegrywają z boskością (lub demonicznością) plagi. Plaga kradnie scenę i ciało Cendriego, by iść zarażać dalej, dowidzenia.

Język i stylizacja mogły trochę oszukać, że chodzi tutaj o jakąś ludową przypowieść o życiu wiejskiego chłopca – co jest trochę prawdą, bo nie samą polityką człowiek żyje – jednak celowałam bardziej w moralizatorską czarną bajkę o kruchości ludzkiego życia i skazanym na porażkę królestwie, zbudowanym na oszustwie. Jeśli chociaż trochę wyszło, to jest ok ;)

Widzę, że podziałałaś z poprawkami, co cieszy ;) Jest jeszcze trochę do roboty (”ów”!), ale tekst wciąż ma realne szanse dostania się do biblioteki na czas. Ze swojej strony mogę powiedzieć, że sama stylizacja i “słowiańskość” są warte przeczytania, więc klikam. 

Cześć, Outta!

 

Doczytane. Pozwól, że przejdę do konkretów.

 

Na plus na pewno ciekawe podzielenie narracji, która wcale nie ułatwia zabawy z czasem.

Najlepiej napisane wydały się fragmenty Neda. Nie widzę w nim żadnej pozytywnej cechy, ale to nie jest minus (o tym później). Samych łotrzyków mieliśmy okazję oglądać wyłącznie w walce, zatem nie dostali czasu scenicznego, by dać się polubić (lub też nie) – zatem ich losy mijają bez większych emocji.

 

Z drobnych zgrzytów:

– myślę, że ukrywanie się w chaszczach może nieco sabotować fakt, że jeden z ukrywających nawala mieczem w drzewo ;)

– z perspektywy Flyna, nie widzę sensu w uwalnianiu Aurory. Jeśli chodzi wyłącznie o ładną buzię, to wypada średnio w kontekście stawki o życie i topora, który wisi nad łbami bandziorów.

– trick z drzewem zwalonym na drogę jest chyba starszy niż cały gatunek. Szkoda, że nie pokusiłeś się o coś bardziej oryginalnego, jednak rozumiem nostalgię.

– jak Flyn dał radę gwardziście? Tylko dlatego, że ten popełnił jeden błąd, następując na trupa? Czy młody i – jak rozumiem, mniej doświadczony w walce mieczem – Flyn sam nie popełniał żadnych błędów w walce, nie dając okazji gwardziście? Te przebijanie na wylot człowieka w zbroi także mnie zastanowiło.

– pogaduchy w ferworze walki zawsze wydają mi się niewiarygodne i przekombinowane. Gdy widzę, że zostaję sama na placu boju, nie daję napastnikowi szansy na monologowanie, szczególnie jeśli mam w rękach długodystansową broń, a mój obecny nastrój wyznacza kac. Na szczęście, kusza wystrzela na koniec.

 

Mam dylemat. Z jednej strony chciałam poczytać w konkursie o dark fantasy z motywem time loopa: alternatywnych rzeczywistości/manipulacji czasem – lub kradzieży czasu, właśnie – nazwijmy ten rodzaj świata przedstawionego jako dark time. Sama zastanawiałam się, jak coś takiego ugryźć. Ale. Z drugiej strony to specyficzne i kolosalnie trudne do napisania.

Jestem natomiast pewna, że wskazówki, które zostawiasz w tekście są zdecydowanie zbyt subtelne i małoznaczące (co samo w sobie nie jest niczym złym), żeby pokazać ogrom intrygi politycznej, która stoi tu przecież na pierwszym planie. Opowiadanie spokojnie można zinterpretować jako kontynuację zdarzeń na jednej osi fabularnej, a zbieżność imion uznać za zwykły przypadek. Klasyczna magia (portale, magiczne kule, szaty) może być tylko klasyczną magią.

 

Tymczasem tutaj jest ukryty świetny pomysł. Zapętlenie Neda/Flyna zasługuje na dużo więcej ekspozycji, niż prezentujesz – i nie mówię o limicie, bo na moje oko wciąż sporo można wywalić (co na przykład? Awanturnicze kino z kategorii „generic fantasy swordfight”; okoliczności awansu Flyna na herszta, które można bez szkody sparafrazować), robiąc więcej miejsca na czasoprzeplatanie. Już samo założenie cesarza, że grupka losowo zrekrutowanych bandziorów – bez wyraźnej struktury przywódczej i pomyślunku w działaniu (dali się złapać) – spełni jego oczekiwania jest co najmniej naiwna, lub także wynika z całkowitej desperacji. Dlaczego nie nająć profesjonalistów, a później się ich pozbyć? Scena otwierająca opowiadanie jest bardziej wstępem do powieści, nie do spójnej, intrygującej politycznej konspiracji – szczególnie, że zakulisowo działa tutaj bractwo/organizacja, świadome (i wykorzystujące?) potencjał czasu.

 

Kwestia fabuły. Rozumiem, że samo odczytanie listu uruchomiło destabilizację czasu i przestrzeni? Czy Flyn jest „randomem”, który sam ściągnął na siebie przeznaczenie listu, czy też nieświadomie ocalił świat przed przyszłym tyranem Nedem? Czy jednak został nim na jego miejsce? Czyja rzeczywistość jest tą właściwą? Czy istnieją dwa listy? Czy dwa wątki dzieją się niezależnie od siebie? Czyja oś czasu jest tą „kanoniczną”?

Rozkapryszony panicz, który zostaje tyranem jest konsekwentnym, logicznym założeniem płynącym z cech charakteru i zachowania, jakie demonstruje w tekście Ned. Nie mamy jednak za wiele poszlak fabularnych, przez co pomysł nieco kuleje – wciąż nie jestem pewna, czy o to chodziło. Jeżeli natomiast jego przeciwwaga/dopełnienie – Flyn – także miałby być tym, który napisał list, w jakim celu? Wyłącznie dla Aurory? By wypełnić dane słowo, czy też powstrzymać Aurorę przed śmiercią?

 

W tekście trzeba tych rzeczy szukać – a wcale nie ma ich dużo – co znaczenie utrudnia lekturę. Ze trzy razy musiałam wracać się do niektórych wątków, a i tak nie powiem, że ułożyły się w logiczną całość. Z mojej strony jest to największy zarzut. Teksty o czasie muszą być na tyle łopatologiczne, na ile mogą sobie pozwolić bez zepsucia zgadywanki; sama zabawa z czasem jest już ryzykowna sama w sobie. Tekst powinien oferować tyle wskazówek, poszlak i narzędzi do rozgryzienia fabuły, by czytelnik nie czuł się totalnie zagubiony – inaczej zwyczajnie straci moc, bo nie samą alternatywną rzeczywistością stoi. Wiele „pomocy” może być błędnych lub nieprzydatnych, jeśli oczywiście służy to zabawie. Kawałki czasu są jak puzzle, które wskakują na swoje miejsce. Tym gorzej wypada – imo – otwarte z dwóch stron zakończenie, które nijak nie potwierdza ani nie urzeczywistnia żadnej z teorii. Ten przeciąg nieco mnie rozczarował. Szkoda, bo pomysł jest naprawdę świetny – ale tak na całą powieść, najlepiej. ;)

 

Mam nadzieję, że Cię nie zraziłam.

 

coraz słabiej robiąc mieczem

Czy „robienie mieczem” jest celowe, czy też chodziło o rąbanie?

 

Pozdrawiam!

Jestem!

 

Cieszę się, że dotarłam, już wcześniej widziałam tytuł i mnie kusił. :)

Cieszę się zarówno z tego, że dotarłaś, oraz że skusił Cię tytuł – powstał jako pierwszy element tekstu i jest w sumie skróconym opisem treści. Ogólnie wymyślanie tytułów zawsze sprawia mi przyjemność. Podobno są ludzie, których doprowadza do obłędu dopasowanie odpowiedniego tytułu . ;)

ja akurat (nie?)stety jestem bardziej po purpurowej stronie.

+1

Formujemy mocną opozycję. Wiwat purpurowy reżim!

 

Hm, czy woda może zerwać skórę twarzy?

W dosłownym sensie raczej nie, ale silny strumień wody może wywoływać taki ból. Szczególnie, kiedy woda jest tak zimna, że wydaje się parzyć skórę.

 

Hm, no to narzekanie czy gadanie o przyszłym bogactwie? Ciężko mi wyobrazić sobie, że można narzekać na to, co zrobimy jako bogaci ludzie.

Narzekali na pogodę i na to, jakie trudności życiowe czekają na bogatych ludzi (np. ogrzewanie stu komnat, na co nikt nie ma czasu), ale masz oczywiście słuszność, że „gderanie” można zastąpić czymś bardziej neutralnym. Pomyślę.

 

 Mógł zacząć kaszleć, żeby zamaskować śmiech/przez nadmiar śmiechu, ale chyba nikt nie kaszle z powodu dużego rozbawienia. ;)

Mniej więcej o to chodziło, taki ochrypły śmiech gruźlika.

 

dokładność opisów oszukuje mój umysł i nastawia go na powieść, nie na opowiadanie.

Mój także, ta intryga pasowała mi jednak na krótszą formę legendy/baśni. Być może kiedyś odwiedzę ten świat na dłużej – nie wiem jednak, czy ktoś pokusi się o lekturę czegoś obszerniejszego niż 60k.

 

Hm, czyli książę podsłuchiwał? Jeśli tak – dlaczego nie było nikogo przed jego drzwiami? Nie lepiej straż w obu miejscach? Mógł przecież upaść w połowie drogi.

Nie mógł upaść, bo był kłamliwą szują, która tylko udawała swoje kalectwo. Nikt go nie pilnował, bo wszyscy byli przekonani, że nie mógł ot tak wyjść z wieży.

 

Poza tym – przylazłej? Jest takie słowo? :O

Trochę grafomańskie słowotwórstwo pochodzące od “przyleźć”, “przyłazić”; z perspektywy prostego umysłu Cendriego pasowało mi tutaj użycie gwary i lekkiej naleciałości gawędziarskiej narracji. Być może masz rację, że jest dziwne i przekombinowane :>

 

Jak wyglądają wklęśnięte drzwi?

Wgłębione, wypaczone, zbutwiałe w centralnej części – takie sobie przynajmniej wyobraziłam ;)

 

Opisy masz tak realistyczne, dokładne, wręcz ciekawe (a ja serio jestem trochę antyopisowa ;p), że robią wrażenie. Ten zrobił na mnie największe.

Bardzo mi miło. Opisy łatwo przekombinować lub rozwłóczyć, coś o tym wiem. Akurat limit okazał się tutaj pożyteczny – cały czas miałam na uwadze, żeby zagryźć zęby i nie popłynąć na falach purpury ku oceanowi opisów na kilka akapitów (nie mówię, że nie miałam ochoty).

 

Miał czternaście lat, taki młody… W sumie przy takiej mnogości wątków – szkoda, że nie widzieliśmy go samego, żeby to z nim się zapoznać, z nim wędrować, bo jego kompani okazali się tylko dodatkiem.

Plaga nie ma litości dla nikogo :< Ale jeśli Cendriemu udało się przeżyć (?) lub też zachować choć kawałek swojej jaźni, to może kiedyś powróci ;)

 

Tego twistu niczego nie zapowiadało.

Cóż, o to chodziło. Celem był mistrzowski heist, kradzież tożsamości na miarę doskonałej intrygi, bez śladów, bez świadków, bez podejrzeń. Czytelnik miał poczuć się tak oszukany, jak mistrz trucizn na końcu – sfrustrowany, zagubiony i po prostu, zły, że dał się podejść zwyczajnemu ziomkowi (nic tego nie zapowiadało, taki miły człowiek, zawsze mówił „dzień dobry” na klatce); oczywiście Czytelnik nie kończy jak Durstan, ale niesmak do krainy i ich władców pozostaje.

 

Podstawiany książę miał do swojej dyspozycji podstawianego dowódcę straży – diona Orinda. “Gwardzista” sam był przemytnikiem: pozakulisowo dbał o sekret i bezpieczeństwo „księcia”. Dopóki nie umarł, oczywiście. Przynajmniej pozostał wierny sprawie – do końca szukał pierścienia.

 

Syn króla przemytników z pewnością był znudzony odgrywaniem kaleki i nabuzowany swoją niemocą – częściowo dał upust emocjom w końcowym monologu, a także ujawniając się w ogóle (mimo braku pierścienia, nie mógł już wytrzymać). Myślę, że propozycja przedłużenia rodu również jest pewną wskazówką, czego naprawdę chce jego książęca mość :D I jakie będą jego rządy, jeśli jest chutliwy, gniewny i porywczy. Lecz to, że z królestwa nic nie będzie, zwiastuje już sama legenda o dwugłowej koronie.

 

Stworzyłaś mroczno-baśniowy klimat, który trzymał mnie za ramiona przez całe opowiadanie i nie puszczał. To jak dla mnie największy plus historii. :)

heart Moje uwielbienie dla mrocznych baśni już znasz, tym bardziej cieszę się, że udało mi się popełnić klimatyczną, acz posępną historię.

 

Zapisy Zamek-Na-Klifie; Pan-Na-Zamku; Pani-Wśród-Jezior, itd. – wyłącznie w celach estetycznych. Zależało mi, żeby trochę wyróżniały się na tle powszechnie przyjętej rutyny.

 

Zaraz zabiorę się za poprawę siękozy, przecinków i odmian, dziękuję!

 

 

Sama niedawno zaczęłam The Expanse D: Pomysł na świat niezmiernie ciekawy, szczególnie Belt i pozyskiwanie lodu/wody, ale jakoś zatrzymałam się na czwartym odcinku i póki co czekam, aż mnie ponownie natchnie.

______________________________________________________________________________

 

EDIT:

Dodałam jeden krótki fragment z podpowiedzią na temat fejkowej tożsamości księcia.

 

– Przykro mi, mistrzu. Niczego nie czuję. Straciłam ten zmysł, gdy byłam małą dziewczynką. Moja matka mawiała, że Malachi także cierpi na tę przypadłość. Jak i ona sama. Jeszcze na dworze w Dyrjan bawił się pośród trujących kwiatów mrocznicy, nieświadomy jej wpływu. Niemal przypłacił to życiem. Czy z tego wyrósł?

Pod wodą, Durstan zacisnął dłonie w pięści. Nigdy nie przyszło mu do głowy, że Książę stracił zmysł powonienia.

wypożyczyłam dziś „Atramentowe serce”, było w bibliotece pod domem. :) 

heart

Na razie zerknęłam na Kryształ, już samo lalkarstwo jest przerażające :D Postaci kojarzą mi się póki co z komiksami van Hamme’a & Rosińskiego, ale wyłącznie z powodu wyglądu. Ty czytaj Złodziejskie, ja będę oglądać ;)

Żongler xD

 

Pytania do Jury. Czy można dodać mapę w komentarzu pod opkiem, mimo że minął termin konkursu? Czy będzie nagroda specjalna dla kartografów? 

Powracam zameldować, że obejrzałam Errementari, i misię. Jak na mroczną bajkę i wizję piekła było w porządku, ale najbardziej urzekł mnie ludowy klimat i język baskijski. Fajnie, że słabością wielkich złych diabołów jest nerwica natręctw i soczewica ;)

Ciemny kryształ dodałam do kolejki.

Cieszy ;)

 

Dziękuję, krarze, za lekturę i komentarz. Chyba Ty ostatecznie wprowadziłeś plagę do biblioteki, za co należą się pokłony. W królestwie zapanowała radość.

 

Ludzka drama tylko trochę skręca w obyczajówkę, ale starałam się wodzić Czytelnika za nos i nie paplać za dużo o codzienności – raczej budować polityczną intrygę, przeplatając ją z perypetiami “ludzkich” ludzi. Cieszę się, że wyszło wiarygodnie. Łatwo w darku pójść uklepaną ścieżką i przerysować tę ciemność w przewidywalny teatrzyk archetypów: mimo że typy są (książę, czarownica), to usiłowałam nie przedobrzyć.

 

Sam dobrze wiesz, że limit boli D: Oryginał opka – ten w mojej głowie – był tak z 5k dłuższy. Żal i smutek, chociaż Wasze komentarze sugerują, że ostateczna wersja zachowała swój pierwotny zamysł i klimat – a to było wszystko, co chciałam osiągnąć. Znając mnie (gdyby pozwolono mi się rozpisać) byłoby dużo więcej purpury, a co za tym idzie, czytałoby się ciężej. Niektórzy lubią (ja), ale większość nie lubi.

 

Żaby są super. Żaby musiały być ;)

Z początkowym zdaniem – masz słuszne przeczucie, że coś tu zgrzyta. Jest to jedna z rzeczy, na które zwrócono mi uwagę podczas bety, ale ostatecznie zostawiłam w pierwotnej formie. “To” otwierające opowiadanie wydawało mi się nieco dziwne. Jednak skoro problem powrócił, powinien zostać rozwiązany. Dzięki, podziałam.

 

Pozdrawiam!

Cześć, NaN!

 

Czytało się w porządku. Dobry pomysł na rozłożenie fabuły na epoki historii świata, jednak nie jestem pewna, czy wyszło całkowicie równomiernie.

 

Co do wypowiedzi ludzi prehistorycznych, uważam, że bez szkody można podkręcić stylizację – może nie na totalne uga buga, ale pobawić się percepcją jaskiniowca: jego sposobem postrzegania świata złożonego ze zjawisk; wplatając w myśli i dialogi coś z pogranicza prostoty, nabożności/szamanizmu, zachwytu niezrozumiałym światem; być może z użyciem przesądów, boskości i przypowieści. Miałam wrażenie, że obserwuję próbę sztuki teatralnej: grupa aktorów wypowiada kwestie, używając rekwizytów, grzecznie po kawałku przedstawiając scenę. Wydaje mi się, że za krótko zatrzymaliśmy się w jaskini, klimat pierwotności przyciągnął mnie najmocniej.

 

Życie Ixiona rozłożone na sceny ciekawie pokazuje, jak na każdy etap jego życia ma wpływ księżyc. Wybrańcza natura protagonisty (jego geniusz, przymus do wykonania zadania, ponadprzeciętne umiejętności) mogłaby przeważyć opowiadanie na tę nieprawdopodobną stronę, gdzie trzeba zawiesić niewiarę i trochę spłycić sceptycyzm, jednak świat przedstawiony nadrobił i zbalansował opowieść, szczególnie perypetie Mihira.

W toku historii świata są ludzie nadzwyczaj pomysłowi, którzy tę właśnie historię pchają do przodu. Ciekawe, czy Ixion ze swoją smykałką do kreowania nadzwyczajnych pomysłów i budowania wynalazków wyprzedzających epokę mógłby przejść na złą stronę mocy – szczególnie, jeśli w Twoim świecie można z powodzeniem ukraść faktyczny księżyc. Ixion psioczy na Mihira, a sam mógłby być bogiem ;)

 

Ciekawi też, jak zmieniałby się świat wraz z konsekwentną anihilacją kolejnych ciał niebieskich, pod względem wyglądu planety (grawitacja, epoki lodowcowe, ekosystem; ale także religia, filozofia, etyka, itd) – czy ludzkość nie byłaby zagrożona? Moim zdaniem można było poeksperymentować także na tej płaszczyźnie. Jednak jeśli wszystko było tylko zabawą Stwórcy, to tłumaczy kontrolowane warunki testowanej symulacji.

 

Ze zgrzytów, było parę brakujących przecinków (szczególnie w ostatnim fragmencie rzuciły się w oczy: przed imionami, tytułami naukowymi).

Czy ogień zmiękcza mięso (surowe mięso jest miękkie), czy raczej sprawia, że jest twardsze (upieczone mięso na skwarki)?

 

Pozdrawiam!

Pewnie, noir noirem, ale czy wyłącznie dla klimatu noirowego (który uzyskałeś bez sztampowych momentów), czy celem przerysowania właśnie, karykatury? Parę razy się nad tym zastanowiłam, czytając.

Cześć, Ambush!

 

Szajka nieletnich huncwotów rodem z mrocznych złodziejskich realiów bandy Fagina oraz bajkowej Nibylandii Piotrusia Pana. Osobiście bardziej podobały mi się żywe, realne perypetie sierot; z przymrużeniem oka potraktowałam bezczelne odpyskowywanie Sójki ludziom potężniejszych od niej samej, a także jej beztroską misję, z której wychodzi niemal bez szwanku. Kopalniana przygoda jest złożona właściwie z cudownych przypadków, bardzo bajkowych właśnie: dzieci wiedzą wszystko o mieście; dzieci umiejętnie używają przebrania; dzieci sukcesywnie oszukują pradawny kapłański kult. Często pojawia się wrażenie, że Sójka umyka tarapatom, bo jest protagonistką bajki o dorastaniu i sile małoletniego urwisa, a dodatkowo rezolutną dziewczynką pokroju Pippi, która nożem wydłubuje oko smokowi ;) Lekkość klimatu i forma historii nie są oczywiście minusem.

 

Słowotwórstwo pomysłowe, chociażby „niedom”. Fajny botaniczno-zoologiczny klimat.

Bawi fakt że sepleniące dziecko dostało na imię Przepiórka :D psepiulka xD

 

czy może Stalowy Żmij sypnął na miasto złotem?

Coś tu nie, ale nie jestem pewna, co. Sypnął na miasto złoto albo sypnął złotem w miasto?

Dojrzewające bażanty i zające

W sensie suszące się mięsiwo? Bo w pierwszej chwili wyobraziłam sobie małe bażantki, które mieszkają pod powałą ;)

 

Wiedz, że bracia, że zawsze są tuż za mną

Coś tu się zapętliło.

 

IMO szkoda, że nie było więcej świata przedstawionego! Szczególnie, że charakterystycznie zarysowane kasty i intrygi wyborcze wskazywały na jakieś wielkie polityczne wydarzenie – niewątpliwie z użyciem sierot, tymczasem wydało mi się, że intryga przemknęła chyłkiem, bokiem sceny. Szkoda, że nie było więcej o panteonie bogów i polityce tego świata, ale te rozwiązanie tłumaczy się samo – przez pryzmat dziecięcej narracji poznajemy mniej lub bardziej ograniczony świat – nie jest on przedstawiony z lotu, nomen omen, ptaka. Chociażby pojawia się kolejna fajna świątynia w tym konkursie, tym razem w łonie bogini.

 

Narracja z użyciem dziecięcego pova jest dużym wyzwaniem. Ciężko napisać wiarygodną wersję małoletniego narratora, pozbawioną zgrzytów. Momentami Sójka wypada na trochę zbyt doświadczoną; jej umiejętności oratorskie pozwalają odgryźć się dorosłym, którzy puszczają uwagi mimo uszu. Natomiast jej rozmyślenia o dorastaniu i troska o rodzeństwo wypadły uroczo i realistycznie ;)

Pozdrawiam!

Czyli to jest ten Heist. Jury ukradło uczestnikom nadzieję na szybkie ogłoszenie wyników.

Cień i grav napiszą drugi tom „Za piórko i za światło” szybciej niż przeczytają parę kreatywnych interpretacji Artykułu 278 KK.

A potem i tak nagrodzą Anonima.

Cześć, AP!

 

Kojarzysz serię komiksów BAŚNIE (Fables) i stworzoną na ich podstawie grę Wolf Among Us, z gburowatym łowcą-detektywem i Śnieżką w roli deuteragonistki?

Mnie się właśnie to skojarzyło ;) Mimowolnie. To skojarzenie (oraz znajomość legendy, czego raczej obejść się nie da) rzuca lekki cień na Twoją antybajkę – jednakże jest ono pozytywne, a co za tym idzie, w kwestii klimatu i bohaterów mogę być ciut nieobiektywna. Postaci znane i lubiane (lub też wcale nie) w popkulturze jest ciężko użyć we własnej historii, nie czyniąc z nich marnych kopii lub karykatury. Skłonienie ich do przyjęcia danej roli jest, mam wrażenie, ograniczone poprzez z góry ustalony archetyp, który zwykle daje się tylko nagiąć – przeciwstawienie się mu raczej sabotuje pomysł użycia ich w ogóle. Tak więc tkwi tutaj pewien cheatcode – nie musisz kreować postaci od początku, a wykorzystać gotowy wzór. Swoją drogą, to pozwala w kreatywny sposób oszukać konkursowy limit. ;) Tak czy siak. Kierując się tym ryzykownym pomysłem, pozostaje użyć Krasnali i Śnieżki w niebanalny sposób. Jako że oryginalny świat będzie pełen naleciałości lub zbudowany na ubitym gruncie sprawdzonego pomysłu, tekst musi bronić się oryginalnymi elementami: narracją, szczegółami, fabułą. Te rzeczy się udały, choć jeśli o światotwórstwo chodzi, jest tylko ok: zwróciłam uwagę na walutę, ale jeśli pojawiło się więcej autorskich pomysłów, przegapiłam je.

 

Fajnie odkrywasz karty – z początku wydaje się, że niewiedza, roztrzepanie i fajtłapowatość protagonisty jest wynikiem tego, iż jest on człowiekiem starej daty (a dodatkowo boomerem przeciwnym nowościom), jednak okazuje się, że nie jest on nawet tutejszy.

Zręcznie kontrolujesz scenę z wieloma bohaterami, a to nigdy nie jest łatwe: zasygnalizować kto co mówi, sparafrazować sytuację, podkreślić różnorodność postaci. Tymczasem podczas wizyty w krasnoludzkiej chacie wszystko było spójne, zabawne i płynne.

 

Natomiast granica magii tego świata całkowicie mi się zatarła: magia nauki – pozwalająca zidentyfikować próbki z pewnością stwierdzenia pokrewieństwa – połączona z magią podróży między światami daje obraz prawdziwego halucynogennego snu.

 

Jest trochę sztampy – najpewniej celowej – jak chociażby kobieca sylwetka rysująca się na szklanych drzwiach detektywistycznego biura; skryta natura ładniutkiego krasnala; zapłata w naturze dla triumfalnego, kipiącego od męskości mężczyzny. Tu i ówdzie nie byłam pewna czy bardziej kpiłeś z danych motywów, czy sarkastycznie sobie chichotałeś.

 

Ogółem: ciekawa interpretacja mroczniejszej wersji Śnieżki (która ma swoje mroczne wersje sama w sobie) z równie ciekawą otoczką narracyjną. Jak na obraną narrację pierwszoosobową, która moim zdaniem jest jedną z trudniejszych do napisania, czytało się bardzo płynnie. Zonk z „to wszystko były halucynacje z niedożywienia wywołane otruciem” jest zaskakujący – ale one chyba wszystkie takie są – a zarazem odświeżający. Raczej ubarwia tę historię niźli jej szkodzi. Pojawia się tylko pytanie, czy ten zwrot akcji jest także prześmiewczy, czy raczej większa część tej politycznej intrygi jest nieprawdziwa, przez co nieco jednak rozczarowuje. Nie jestem pewna, czy całkowicie pojęłam zabieg z kształtowaniem cudzych opinii, chociaż sam pomysł jest przedni. Być może skołował mnie tak samo jak bohatera.

Pozdrawiam!

Perruxie!

Miło mi, że wpadłeś. Tak – jeśli można uniknąć słodzenia, należy to zrobić, także cieszy mnie gorycz ;)

Ogólnie uznałam tekst jako interpretację mrocznej baśni o historii powstania kraju (stworzonego na koniec tej przygody), opowiadanej w dalekiej przyszłości: bardziej celem przestraszenia i przestrzeżenia, niźli lekkości historii. Ta do najłatwiejszych nie należy. Wiem, że purpura tego nie ułatwia, a limit ją pogrąża – jednak nie chciałam pisać heistu rodem z awanturniczego kina albo perypetii archetypów dowcipkujących o swoich umiejętnościach. Osobiście wolę mroczne: jeśli mam wybierać między purpurą a prostotą, wolę nie wybierać wcale raczej wybiorę purpurę.

 

„Spider-Man pointing at Spider-Man”

Dokładnie tak ;)

 

Co do czerni – czerń jako plaga powoli opętująca krainę to celowe działanie; akurat tak się złożyło, że świat przedstawiony także był czarny: piasek wulkaniczny, gorące źródła we wnętrzu góry, czarne żaby i no, Czarny Pierścień. Czarnowłosi i czarnoocy ludzie pochodzą z Północy, mają bardzo charakterystyczną urodę – podstawiany Książę także stamtąd pochodził.

Wszystko jest pokłosiem większego świata, który obecnie tworzę D: Ciężko mi było się od tego odgrodzić.

 

Chyba masz za dużą wiarę w czytelnika :D W trakcie czytania naprawdę trudno wyłapywać takie rzeczy.

To raczej tropy dla tego Detektywa-Czytelnika, który musi odszukać wszystkie poszlaki, by móc spokojnie spać. Zwykły Czytelnik celowo miał przegapić intrygę Księcia, zostać oszukanym jak Mistrz Trucizn. Podstawiany książę był w końcu częścią profesjonalnej intrygi, nie jakiejś tam amatorki.

 

Powtórzenie z pijawką zamierzone, za wszystkie cenne uwagi dziękuję, może nawet zdążę je wprowadzić przed przyjściem Jury. Balansuję na krawędzi limitu (oraz wolnego czasu), więc nie będzie łatwo :D

Dziękuję za (całkiem słodki) komentarz i przeczytanie!

 

 

Ambush, witaj! Opko było betowane, przez trójkę bystrookich ludzi :D Jednakże nieocenione są oczy portalowiczów.

 

Czy miałoza nie może zostać, jako część wypowiedzi prostego człowieka bez wykształcenia, który gada głupoty do swojego kolegi?

 

Postaram się rozstrzelać wszystkie zbędne powtórzenia, może nawet zwiększy mi się dostępna liczba znaków. Dziękuję!

 

Cieszę się, że jesteś zwolenniczką purpury! Najpewniej sama dobrze wiesz, że łatwo ją przedawkować – mam tylko nadzieję, że niczym się nie zaraziłaś podczas lektury (ani purpurą, ani czernią), a kadź malinowej konfitury wypuściła Cię całą i zdrową. Paradoksalnie w tym opowiadaniu, to kąpiel w wodzie zabija, także jesteś bezpieczna ;)

Bardzo dziękuję za lekturę i opinię, widzimy się pod Twoim tekstem :D

 

 

PS do wszystkich: uwagi wprowadzone, tekst przycięty.

Cześć.

Dotarłam tutaj po tagach. Nigdy nie sądziłam, że do czegokolwiek się przydadzą, a tu proszę.

Nie czytałam pozostałych części ani komentarzy, ale. Stary tekst czy nowy, tkwi w nim coś ponadczasowego – czytałam wczoraj, pamiętam dziś, więc coś ze mną zostało; czy nie o to chodzi właśnie w literaturze? Jednak przejdźmy do rzeczy.

 

Motyw wędrówki mistrza i ucznia przez mrok lasów oraz dziejów jest dobrym manewrem wyjściowym dla gry. Choć plansza wydaje się dość prosta, a zasady w miarę jasne, o post-apokaliptycznej ciemnicy skonfrontowanej z niezrozumiałą nauką – zarówno plagi, jak i zniszczu, dwóch skrajnie innych przypadłości, składającym się na całościowy tragizm tego świata. Podoba mi się, że zniszcz był kreowany na „boską cząstkę”, zjawisko oddziałowujące na świat bez kontroli i ludzkiego wpływu, a tymczasem okazuje się być całkiem odwrotnie – ludzka ignorancja i, jak rozumiem, próżność (dlaczego Valkred wlazł do podziemi? By pozwiedzać? czy raczej celem rabunku? Tak czy siak, małpa dotknęła guzika z napisem „nie dotykaj” ;)) sprawia, że jest to historia o karze, kryzysie sprowadzonym na ludzkość z winy jednego człowieka. Pozostaje pytanie, czy ktoś inny prędzej czy później nie uczyniłby tego samego głupstwa, co Valkred (świadomie lub też zupełnie nie), a co za tym idzie, uwolniłby plagę. Najpewniej tak, jednak nie o to tutaj chodzi.

 

Fajne połączenie średniowiecznej plagi z futuryzmem. Odświeżające, dobrze dawkowane, w odpowiednim momencie wyłożyłeś karty. Minimalny element „Księgi” jest jednocześnie całym tłem historii. To, imo, wyszło Ci najlepiej.

 

Zniszcz rewelka. Grzyb w zbożu już mniej ciekawy, ale ja tam lubię szaleństwo w każdej postaci.

 

Valkred, jako człowiek nauki szukający rozwiązania, wydał mi się flegmatyczny i irytujący, głównie z powodu swojej decyzyjności (a raczej, jej braku). „Poczekajmy, co się wydarzy” w ustach naukowca – jedynego naukowca w tym świecie – sprawiło, że twisty z doganiającym bohaterów zniszczem oraz frustracją (i końcową decyzją) Vesny są całkowicie usprawiedliwione. Wydał mi się egocentrycznym dupkiem i zginął zasłużenie. Nie twierdzę, że nielubiany protagonista umniejsza potęgę jego opowieści. Nie jest to oczywiście minus. Nie każdy naukowiec jest obłąkanym poszukiwaczem prawdy. W momencie, gdy Valkred stanął twarzą w twarz ze zniszczem, naiwnie uwierzyłam w jego odkupienie, on tymczasem jeszcze bardziej się pogrążył. Nie było mi go żal. Można powiedzieć zatem, że czytało się przyjemnie ;)

 

Co do narracji. Świat oraz intryga fabularna mają przecież zarówno sens, jak i są zręcznie opisane, a mimo to w paru miejscach lektura nieco mi się dłużyła. Zbyt filmowo pocięte kadry? Zbyt długie opisy przyrody? Ciężko mi ocenić. Lubię perypetie ożywionej natury, niewzruszonej ludzkimi problemami. Samo opowiadanie mogło przedstawiać wyłącznie wędrówkę przez przedwieczną nieposkromioną dżunglę, a czytałoby się dobrze. Ciekawe, że opisami przyrody lśni tekst socio-scifi. Tak czy siak, miło było przenieść się na chwilę do dżungli.

 

Na koniec: mam wrażenie, że tekst mógłby być lepszy, gdyby był dłuższy. Obyczajowa przygoda przeplatana wtrąceniami wiejskiego gawędziarza zostaje dodatkowo wzbogacona o opisy sytuacji politycznej, ekonomicznej oraz o rozterki młodej adeptki. Być może za dużo w jednym? Mam wrażenie, że 50k to wcale nie jest dużo, jeśli chodzi o historię Valkreda i Vesny.

 

Pozdrawiam.

Witam!

Czaszki zawsze chętnie przyjmę, Twoją nie pogardzę. Dziękuję. Nie oddam.

 

Coś spróbuję poradzić w kwestii dawkowania purpury. Postaram się również naoliwić tę nieszczęsną składnię – cieszę się, że nie było u mnie jeszcze Żyri. Dzięki za celne uwagi!

Dodatkowo monolog syna Króla Przemytników jest dość gęsty w tłumaczenia, co trąci odrobinę typowymi przemowami czarnych charakterów, szczegółowo omawiających swoje niecne plany.

Ze swojej strony podkreślę, że nie znoszę monologowania, a monologowania antagonistów nienawidzę. Ledwo przeżyłam, pisząc to (nie z powodu plagi). Pozostaje mi bronić się tym, że Książę nie jest antagonistą ;)

I na koniec, z ciekawości – skąd żaby w oceanie?

Słonowodne żaby mogą być jedynym magicznym elementem tego opowiadania.

Podczas pisania, widziałam to na dwa sposoby: a) żaby są obślizgłe, dziwaczne i pasują klimatem do bycia martwymi w tej historii (przepraszam wszystkie żaby, osobiście bardzo je lubię); b) z perspektywy fabuły są manifestacją plagi, przejawem jej masochistycznej samoświadomości, która opętuje jaźń niewinnych zwierząt i zmusza je do samobójstwa w oceanie (jak Cendriopodobny stwór na końcu, który z radością i otwartymi ranami wkroczył w sól), mimo że wcale tu nie pasują i niczym nie zawiniły.

 

PS: Zabieram do biblioteki, może tam zbadają tę pieczęć ;)

Bardzo mi miło. Byle tylko nie dotykać czerni gołą skórą.

 

Dzięki za przeczytanie!

Cześć, kasjopejo!

 

Czytało się w porządku. Przekładanka pomysłów zaserwowana na zimno, w dość ponurej otoczce obyczajowego urban fantasy, ze starym dobrym motywem słodkiej zemsty.

 

Nabrałam podejrzenia, że doświadczam weirdu, gdy Joe wspomniał o bogach władających magią, a później mocą umysłu zmodyfikował czas i przestrzeń. Jednakże w chwili, kiedy pojawiły się wampiry i wiedźmy, straciłam orientację, w którym gatunku literackim jesteśmy. Nie mówię, że ta przeplatanka mi się nie podobała. Skojarzyła mi się z iluzorycznym i złowrogim uniwersum Kultu: Boskości Utraconej.

 

W kwestii fabuły:

Joe stosunkowo łatwo wykaraskał się z tarapatów wiążących go bezpośrednio z brutalnym morderstwem swojej bliskiej osoby. Mimo modyfikacji pamięci detektywów, śledztwo powinno rzucić choć cień podejrzenia na bliskie otoczenie ofiary.

Zażywanie esencji wydaje się silnie narkotyczne, a co za tym idzie, katastrofalne w skutkach. Jak bohater dotychczas opierał się tej pokusie, szczególnie że – jeśli dobrze rozumiem – odbycie podróży do pałacu umysłu/magazynu z Bielą i Czernią jest równoznaczne z narysowaniem symbolu, a więc jest banalnie łatwe i całkowicie pozbawione konsekwencji? Dlaczego, będąc alkoholikiem, nie pić alkoholu, jeśli ma się do niego stały i nieograniczony dostęp?

Jestem pod wrażeniem kontroli oddechu i monologu Joe’go podczas sceny gwałtu.

Kradzież myśli jest ciekawą interpretacją motywu złodziejskiego. Biel to Dobro, Czerń to Zło. Jednak można odnieść wrażenie, że jest to zbyt prostolinijne. Nie jest to zarzut, jednak osobiście wolę subtelniejszą zabawę metaforami.

 

Myślę, że najmocniejszym elementem tekstu są wstawki poszarpanych myśli bohaterów i ciekawa zabawa tekstem (oraz portalowym edytorem tekstowym). Ciekawe, że sterylnie przechowywane myśli są dziurawe, niekompletne – daje to interesujący potencjał światotwórczy. Wydaje mi się jednak, że zbyt dużą część fabuły oglądamy we wspomnieniach – co nie jest wadą samą w sobie, a raczej sugestią, że można było rozwinąć obyczajowy aspekt opowieści w czasie teraźniejszym, nie przeszłym. Rozumiem jednak, że historia ma zostać opowiedziana właśnie poprzez wspomnienia tego, co było; podobnie jak Joe, fabuła żyje przeszłością.

 

Myślę, że tekst miał świetny pomysł i duży potencjał – kradzież myśli i patologia wykorzystywania zrabowanych wspomnień do zawładnięcia drugim człowiekiem są absolutnie podłe – ale wydaje mi się również, że czegoś tu zabrakło. Nie odczułam przywiązania do bohaterów. Ciężko mi także zrozumieć ich motywację, poza tym, iż byli źli. Cieszy mnie natomiast, że miała miejsce zemsta. Oraz to, że była słodka ;)

 

Twist z córką nieco filmowy, aczkolwiek sensowny. Jest logiczną częścią układanki. Mniej spodobała mi się natomiast przepychanka słowna rodem z paradokumentu: „Niby co mi zrobisz?”; „Jesteś jak ona, taka podobna do matki”; „Chcę, żebyś cierpiał!” Przesadnie dramatyczne dialogi, chociaż sama scena jest obrazowa.

 

Upodlony protagonista dotknięty niepamięcią, powoli odzyskujący własne ja budzi u mnie pozytywne skojarzenia, także czytało mi się przyjemnie, nie mogę jednak powiedzieć, że jest to najoryginalniejszy z pomysłów.

 

Ze zgrzytów, głównie zapis dialogów i przecinkoza, chociażby tu:

ostatni, dzisiejszego dnia, dyplom

Proponuję przerobić składnię na: „ostatni dyplom dzisiejszego dnia”.

nie przytomnie

nieprzytomnie

Nie prawda

Nieprawda

 

Imię „Joe” się odmienia: Joe’go; Joe’m. Wydaje mi się, że dopuszczalna jest także wersja bez apostrof, chociażby kierując się przykładem “Poe” → Poego. 

Pstryknięcie palcami uwaliło płyn z wielkiego słoja.

Co zrobiło? D:

 

Anihilacja protagonisty poprzez tortury złymi wspomnieniami jest miłą dla oka zemstą, ale. Przedstawienie tego w postaci tajemniczych symboli jest jednocześnie wizualnie intrygujące (ze względu na nieznany człowiekowi świat, który objawia się w swej „magicznej” formie) oraz nieco rozczarowujący. Dlaczego? Wydaje mi się, że decyzja o przedstawieniu czegoś niewyobrażalnie bolesnego w postaci wyłącznie obrazkowej jest trochę pójściem na łatwiznę. Pytanie „jak przedstawić coś nieopisanego ludzką mową, opisując to w tekście?” należy odpowiedzieć sobie najpewniej przed popełnieniem owego tekstu. Osobiście nie wiem ;) Twoja wersja na pewno jest niekonwencjonalna.

 

Pozdrawiam!

Witam serdecznie.

Mam nadzieję, że miło się klikało w guziczek.

staje się personifikacją wrocławskiej starówki

W sensie, że staje się cuchnącym gnojowiskiem pełnym chorób, otwartych ran i złodziei środków transportu? Zapraszamy do Wrocławia.

szkoda tylko, że tak chaotycznie się zakończyła.

Plaga jest chaosem. Chaos jest drabiną… Plaga jest drabiną, jakoś tak.

 

Myślę, że pozostaje mi wytłumaczyć się tak: w długodystansowej intrydze politycznej nagle wybuchający chaos jest naturalną konsekwencją tejże intrygi, z której postaci-pionki albo korzystają albo od której giną – ale to musi wyniknąć z fabuły, nie z nieporadności po stronie limitu autora.

 

Dziękuję za przeczytanie i widzimy się przy 1000k.

Chodziło mi o samo przeżycie listu w wodzie. Nie rozerwał się, nie zamókł?

Był stworzony przez króla przemytników, a więc założyłam, że musiał być mistrzowsko wykonany (fałszerz podrobił też pieczęć, którą złamali złodzieje a zniszczyła baba, więc nikt znający się na rzeczy nie zdążył przekonać się o jakości). Dodatkowo list podróżował w skórzanej sakwie, którą posłaniec stracił podczas sztormu.

 

Brakowało mi tylko jakiegoś foreshadowa, ale może jest, tylko ja nie dostrzegłem.

Coś tam było, chociażby fakt, że Książę widział światła odległej latarni, chociaż miał słaby wzrok; to, że błyskawicznie zszedł po stu czterdziestu stopniach wieży, by spotkać posłańczynię – miał nadzieję, że przynosi pierścień, na który czekał, a tam tylko nudy o śmierci matki. Więcej wskazówek przysłoniły arogancja i cynizm Mistrza Trucizn (i limit).

 

dark fantasy – musi być ohydnie i mrooooczno ;)

Oczywiście, stąd też stosowny tag na górze strony: “Przyjaźń”. ;)

 

Witam, dziękuję za przeczytanie!

Spoilery w komentarzach.

 

Bardzie. Myślę, że na oba zarzuty fabularne można odpowiedzieć następująco: intryga była skonstruowana przez mistrza przemytników, zakulisowo sterującego nią zza oceanu. Posłaniec nie zdążył rozwinąć w sobie plagi, gdyż rozpuścił się w kąpieli. Podrabiany list nie był z nim w kąpieli, przekazał wiadomość ustnie. Sam list znaleźli złodzieje w skórzanej sakwie, przy ruinie zniszczonej łodzi. Jeśli stworzył go mistrz fałszerz, przygotował go także na podróż przez sztorm.

Czy książę miał powód ujawniać się wcześniej? Nie bardzo, więc tego nie zrobił – czekał na okazję i wyskoczył w chwili, gdy było to najbardziej intratne, jak Filip właśnie. Jeśli chodzi o wskazówki co do oszustwa, mistrz trucizn miał swoje podejrzenia, badając go: nagła poprawa wzroku, brak reakcji na leczenie. To nie był prawdziwy książę, ale to nie był także prawdziwy mistrz trucizn. Żaden nie miał jak potwierdzić tożsamości drugiego, obaj byli oszustami. Ciągnęli tę farsę w obawie, że zostaną wykryci.

Dlaczego nie dogadać się z „siostrą”, która chce się dogadać, skoro biznes jest obustronnie zyskowny? Szczególnie, że wszyscy świadkowie nie żyją? ;) Korona jest na dwie głowy kuta.

 

Zanaisie, wstęp miał za zadanie pokazać reakcję natury – gniew oceanu wobec plagi wstępującej na ląd. Coś, o czym mówiła baba w chacie – nadejście złego roku. Ale tak, przesadzanie z purpurą to mój styl. Jestem ogólnie dość purpurowa, wciąż z tym walczę.

Posłaniec nie miał listu przy sobie, zgubił go podczas sztormu.

Końcówka, jak najpewniej domyślają się wszyscy konkursowicze, nieco boli ze względu na limit. Jestem świadoma, że mogło być lepiej. Wyszło trochę na szekspirowską modłę: wszyscy umarli, ale przeżyli.

Zamysł ze Księciem-oszustem był skonstruowany na motywie „perfekcyjnej zbrodni” – tej, która nie zostawia ani śladów, ani świadków. Ale jak już wiemy, perfekcja nie istnieje ;)

 

Styl stylem, ale zauważ, że oboje wpadliśmy na pomysł wykorzystania ludzkiej skóry jako narzędzia/przebrania. Przypadek?

Jeszcze raz dzięki!

Witam.

Czytało się dobrze. W paru miejscach coś tam zazgrzytało wewnątrz przyjętej konwencji, ale ogólnie udało się utrzymać stylistykę.

 

Spodziewałam się wpisu z dziennika ostatniego dnia życia Leandra, natomiast dostałam całkiem nieźle rozbudowaną historię życia (i śmierci) ludu uciśnionego przez fanatyków sumiennych i bogobojnych kapłanów. Chociaż wolałabym więcej krwi przelanej na scenie, niż poza nią: oglądamy tylko pokłosie okrutnych poczynań, nie same okrutne poczynania.

Marzycielska, artystyczna natura niewolników potęguje ich tragiczny los. Smutne.

Agapita wydaje się wyjątkową kapłanką: mimo gniewnej natury traktuje ludzi po ludzku; opanowuje się, gdy trzeba; prosi o pozwolenie. Ma bardzo zbalansowany charakter, będąc jednocześnie przekaźnikiem chaotycznej boskiej mocy, ale być może reguluje ją doświadczenie zawodowe. Oraz fakt, że jej patronką jest mądra Atena.

 

Cieszy mnie, że stary dobry rytuał zadziałał. Zroszona krwią ofiary ziemia owocuje, to odwieczna prawda. Fajnie, że świat ma jakiś porządek, a bogowie są słowni.

Najmocniejsza IMO część: zakończenie. Dosadne, zgrabnie nawiązujące do Zielonej Góry. Takie akcje rzadko udają się z użyciem mechanizmu „X lat później”, a tutaj zagrało.

 

Dobrze rozumiem, że ofiarowanie duszy nie zabija ofiary, która żyje sobie dalej bez duszy? D:

 

Tekst się rozjechał w paru miejscach, np. tu:

– Leandrze, takie wyraźne przerażenie przygotowaniami do rytuału jest nie na miejscu

– powiedziała.

Cześć, Julko.

 

Jako fanka wianków i słowiańskiego horroru, miałam duże oczekiwania co do tekstu.

Jednak lektura nieco mi się dłużyła. Wydaje się, że winna jest temu dość nierówna narracja, nieprzyjemnie sprzeczna – obyczajowa przygoda o życiu wiejskiego lekarza kontra stylizacja gwarowa i dialektyzmy, których nie powstydziłby się Reymont (w dobrym i złym znaczeniu tego porównania).

Być może to, co mam na myśli, przedstawi lepiej zestawienie losowo wybranych fragmentów, które wydają się być z dwóch różnych opowiadań:

Spojrzała na ziemię z góry i zauważyła ułożone w embrionalną pozycję ludzkie szczątki. Zebrała to, co uważała za kości, włożyła do worka i poszła dalej. Brakowało głowy.

vs

Córę z posagiem na polanie pochował, na której ta lubiła przesiadywać i malowała często tam pejzaże wszelakie. Chłopów nowych z innych wiosek przesiedlił i tak po dziś dzień nowe pokolenia zasiedlają tutejszą sadybę i sieją w ziemi, która płodniejsza jest od dnia, w którym przesiąkła krwią.

Pierwszy fragment rodem z powieści grozy: fachowe rozumienie tematu, podmiot i orzeczenie, krótkie zdania. Drugi: archaiczny, ze stylizacją składniową i fleksyjną (szukając przykładu z całości, chociażby w zdaniu „Milenka pomarli”), przywodzi na myśl styl wiejskiego papli. Słowa typu „sonda” czy „skan” są całkowicie cudaczne.

Te dwa style pisarskie skrajnie się różnią, nie dopełniają. Ogólnie odradzam mieszanie cech językowych – mocno zaniża przyjemność czytania. Moim zdaniem warto postawić na jeden styl, w tym konkretnym przypadku raczej na gwarę, jeśli czas i miejsce akcji mają dotyczyć historii Słowian dawno, dawno temu. Rozumiem, że jej zastosowanie ma na celu podkreślenie autentyczności epoki, ale jestem zdania, że spokojnie wystarczy tutaj liryzm i emocjonalizm, które stosujesz zręcznie i konsekwentnie przez cały tekst. Zdarzały się naprawdę ładne opisy.

 

Niestety, zagadki wydały mi się nietrafione; powinny być raczej metaforą zawężoną konsekwentnie wraz z każdym wersem, by z morza skojarzeń dało się wydobyć jeden koncept, a zagadka sprawiała przyjemność zgadywania. Na obecną chwilę rozwiązaniem drugiej z nich mogłaby być na przykład „woda” lub „słońce”: wyłącznie dlatego, że według podpowiedzi, chodzi o przebicie lodu, nie śniegu. Mam wrażenie, że wybrałaś hasło, a potem dobrałaś do niego rymy.

Zagadki nie są najłatwiejsze do napisania. Rozumiem, że mają swoje fabularne zastosowanie, lecz zastanowiłabym się nad ich poprawnością. Ale to tylko drobny zarzut.

 

Z pytań po lekturze:

Jaka jest właściwie rola Epsteina, prócz bycia c***** małostkowym prowokatorem lokalnej ludności? Czy dobrze rozumiem, że wszystko uszło mu na sucho?

Szeptunka jako postać wydała mi się nieco naiwna, jak na wykształconą na ludzkich przekrętach znachorką. Dlaczego nie mściła się na ludziach z wioski, którzy okrutnie ją zdradzili, mimo że przez wiele lat była im przychylna i zawsze służyła wiedzą? Dlaczego była w stanie wykopać kości i zrabować grób, lecz zdradzieckiemu kochankowi tylko wylała zupę? Ta bezradność mogłaby być silną charakterystyczną cechą tragicznej protagonistki, aczkolwiek wyszła dość płytko. Potencjał był bardzo dobry, lecz wydał mi się pogubiony po drodze, być może gdzieś w mieszaninie stylizacji, flashbacków i historii-legendy demona. Ta ostatnia wciąż dla mnie niejasna: czy dziedziczka jest jednocześnie pochowana w grobie jako stare kości oraz chodzi wzdłuż rzeki w wianku, zadając zagadki? Mistyczne reguły przemiany w demona nie są oczywiście minusem opowiadania.

Fajnie natomiast, że demonologia sugeruje, iż Szeptunka sama przemieni się w jednego z nich.

 

Tu i ówdzie coś zgrzyta:

Piszesz o ogromnej tragedii śmierci Milenki, która była jedynaczką (co potęguje żałobę do skali całej wsi), jednak później ma ona wielu braci, których zemsta napędza dalszą fabułę opowiadania.

Szeptunka nieomal pomyliła czaszkę z kamieniem, po czym podjęła się dokładnej sekcji, ze zwróceniem uwagi na rozstaw oczodołów i czas wybicia zębów. Była chyba ekspertką od ziół, nie od kryminalistyki?

Wiele ważnych fabularnie momentów dzieje się poza sceną, tak jak osądzenie i pobicie Szeptunki. IMO szkoda.

Ów boli. Odmiana.

 

Czy dobrze zrozumiem, że motyw złodziejski opowiadania złodziejskiego jest poruszony wyłącznie na końcu opowiadania, kiedy bankier okradł Stanisławę ze złotej monety? Chyba że traktujemy przywłaszczenie sobie wianka Milenki przez demona jako główną fabularną kradzież – nie jestem pewna, czy wianek sam z siebie popłynął pod prąd, jako efekt boskiego przeznaczenia, czy też jego los został zmieniony demoniczną mocą… Nie mówię, że mi to przeszkadza, sama lubię dowolność interpretacji. Nie oceniam, nie jestem w Jury :> (pozdrawiam Jury)

 

Mam także uwagę co do Twojej odpowiedzi do komentarza Ambush:

Ponadto chyba taka specyfika miłośników fantasy – nie dziwią nas smoki i magia, natomiast miasto złożone z kosmopolitów i mieszanki kulturowej woła o pomstę do nieba i jest przecież niepoważne ze strony autora :)

Oczywiście, że tak. Jeśli w stworzonym świecie jest wytłumaczone istnienie smoków, istnienie smoków nie jest niczym dziwnym. Logika wewnętrzna spójnego autorskiego świata jest jedną z pierwszych zasad światotwórstwa, na równi z estetyką tworzywa, które autor modyfikuje na podstawie danej konwencji – w Twoim przypadku, jak rozumiem, średniowiecza na terenach pogańskiej Polski. Bohaterowie żyjący w takim świecie przedstawionym nie posługiwali się np. słowem „sonda” (rozumianym jako urządzenie lub cząsteczka, lub jako czynność sondowania), więc nie posługiwaliby się “sondowaniem” w świecie nim inspirowanym – chyba że mamy zawarte w nim wytłumaczenie fabularne, dlaczego tak jest, chociażby alternatywną historię, podróże kosmiczne sci-fi (np. seria Thorgala łączy fantasy i technikalia sci-fi) czy dowolne inne rozwiązanie umożliwiające “sondowanie” bohaterowi.

Są zwolennicy i przeciwnicy takiego postępowania, lecz osobiście wolę spójny usystematyzowany świat od tygla terminologicznego, w którym dużo łatwiej popełnić niezamierzony logiczny błąd.

 

Mam nadzieję, że mój komentarz Cię nie zraził. Pozdrawiam!

Cześć, krarze!

 

Niezwykle surrealistyczny tekst. Nie wiem, czy połączenie ze średniowiecznym settingiem bardziej mu pomogło, czy zaszkodziło – chociaż pomysł zdecydowanie oryginalny.

 

I am a crystal, Morty! I am Crystal Rick!

Samoświadomy boski obiekt przejmujący kontrolę nad słabym śmiertelnikiem to pomysł dobry. Ale.

Początek jest mocno rozbieżny z resztą opowiadania, a co za tym idzie, reszta opowiadania atakuje całkowicie z zaskoczenia – nic nie wskazywało, że ten bardzo dobrze zapowiadający się dark stanie się bizzarro o gadających kryształach boskiej mocy. Czy to było zamierzone? Jeśli tak, to mnie nabrałeś.

Mam także wrażenie, że wyśmiewasz tutaj wszystkie klasy społeczne i ich marionetkowych władców-przedstawicieli: złodziei, kapłanów, monarchów i bogów (czy bogowie są klasą społeczną? Tutaj chyba tak, skoro są przekaźnikami magii modyfikującej społeczeństwo), a za pomocą dość beztroskiej przygody pokazujesz, że można czynić zło i ujść z tym na sucho, jeśli tylko Księżyc polubi człowieka na tyle, żeby wykorzystać bez konsekwencji jego ciało.

 

Raczej nie kibicowałam Henrykowi: poza swoim kalectwem nie wyróżniał się jako protagonista, a jego końcowy czyn obdarowania biednych złotem resetuje się z podłością zniszczenia miasta i wyniesienia się z niego precz, by żyć jak król. Namieszał, po czym umył rączki ;) Osobiście lubię podłych antybohaterów, chociaż czy Henryk wpisuje się w tę kategorię? Natomiast jego koledzy-żebracy wypadli realistycznie i dynamicznie. Trochę szkoda, że fabuła nie skupiła się bardziej na obyczajowym aspekcie tegoż właśnie żebraczego życia.

 

Jeśli chodzi o heist, to kradzież wypadła bardzo bajkowo, szczególnie kiedy wszyscy zgromadzeni popędzili ratować dobytek. Jest to także wynik supermocy bohatera-nadczłowieka: wszystko dzieje się, bo tak chciał bóg. Nie sądzę, by był to minus, jednakże te boskie pchnięcie fabularnego koła jest dosłownym Deus ex machina (a nawet Deos ex machina, jeśli jest ich wielu; jeżeli w liczbie mnogiej odmieniam źle, przyjdzie Tarnina i mnie zje), a to nierzadko szkodzi pomysłowi, niźli fantastycznie go napędza. W prześmiewczym kontekście jest ok.

 

Ze zgrzytów:

Jak krowa pokonuje gryfa? Ziemia bije Powietrze? :D

Tuż obok Henryka cicho przemknął wysoki chłopak, najpewniej powracający z miasta włamywacz

Nie wiem, gdzie ten mit zakorzenił się po raz pierwszy (I’m watching you, Wazowski Prince of Persia!), ale ilekroć widzę motyw „tajemniczego złodziejaszka” uciekającego cicho po dachach miasta, zastanawiam się na ile cicho można dudnić buciorami po luźnych, zaniedbanych dachówkach/strzechach zaniedbanych domów, tuż nad głowami mieszkających tam ludzi, sypiąc pył i syf na te głowy właśnie, alarmując najpewniej wszystkich w zasięgu ulicy i jasno wskazując, dokąd złodziejaszek umknął. Ale to tylko dygresja.

 

Swoją drogą, skojarzenie ze znaną i lubianą Gildią Złodziei zawsze na plus.

 

Pozdrawiam!

Cześć. Przybywam skuszona nie wyłącznie kolorem, a ciekawym początkiem.

 

Wydaje mi się, że nieco pomniejszasz darkową moc opowiadania. W moim odczuciu jest ona na tyle dostrzegalna, dosłyszalna i dotykalna, że tworzy świat. A w granicach stworzonej całości poruszać się można w sposób nieograniczony, w dowolnej koncepcji. To, że obserwujemy ją akurat poprzez zaczerwienione kacem oczy Cess, nie burzy światopoglądu ani wiarygodności zbudowanego przez Autora świata.

To, że eksplorujemy go poprzez pogadankę (albo strumień świadomości) dzikiej baby, to całkiem ciekawy pomysł na opowiadanie. Obyczajówka o awanturniczej naturze byłaby ciekawym POVem w książce, zbalansowanym z poważniejszymi rozdziałami – bo samo w sobie, na dłuższą metę, pewnie by zmęczyło; chociażby mnie dało trochę w kość przy scenie z powozem. Jednak tam było dużo elementów komediowych rodem z kina akcji, i raczej o to właśnie chodziło – jak wtedy, kiedy Kevin nie był sam w domu i masakrował dwójkę bandziorów, a widzowi pozostało oglądać montaż z fotopułapek ryczącego zwierza. Takie było założenie, jak mniemam.

 

Fajne elementy jak strażnik z wadą wymowy, klimatyczne porównania, sceny walki, ciekawe postaci drugoplanowe. Fajnie także, że relikwie działają, cel uświęca środki, a alchemia ma kopa.

Berbeńskie południe jak typowe arabskie południe – nic ciekawego ani dla czytelnika, ani dla Cess, i o to tu chyba chodzi.

 

Tylko szalony głupiec mógł doprowadzić ten misję do końca, i tak się właśnie stało. Poza tym, nic nie świadczy ani nie sugeruje, że Cess pozostaje skacowana całe swoje życie: wielokrotnie przejawia smykałkę do większych celów i ambicję, aby je spełnić. Jest tu sugestia ewolucji postaci w dowolnym kierunku, być może wcale nie komediowym. A jeśli jest wysoko funkcjonującym alkoholikiem, to co? W Disco Elysium jeden jest nawet protagonistą. Geralt też wykonywał jedną misję na grzybach.

Bo czy komedia kłóci się z darkiem? Nie. Czy mu szkodzi? Wątpię. Czy go deprecjonuje? No, na pewno nie.

Ja się bawiłam dobrze ;) Głównie dzięki narracji. Tam gdzie jest pazur, może być też kutas świętego, jakkolwiek to brzmi.

 

Jedyne, do czego mogę się przyczepić pod kątem światotwórczym, to káva. No c’mon ;)

 

Dodam od siebie, że miałam przyjemność prowadzić ongiś kampanię rpg osadzoną w pewnym brzydkim świecie, gdzie jedną z bohaterek była kobieta-wojowniczka (mówiąc oględnie, by ominąć szczegóły), która była tak niewiarygodnie podobna do Cess, że wciąż nie mogę się otrząsnąć, że takie prawdopodobieństwo jest możliwe… poczynając od alkoholizmu, poprzez żargon niezamykającej się gęby i tendencję do dowcipkowania ze spraw ważnych, kończąc na cudownym szczęściu wychodzenia cało z opresji. Jak to możliwe? Nie wiem. Serdecznie pozdrawiam osobę odgrywającą Yrsę, która przetrwała dwie długie kampanie z menażką bez dna w łapie i toporem w drugiej ;) Wniosek z tej anegdoty jest następujący: nie sądzę, by Cess była przerysowana, nierzeczywista lub też stanowiła element komediowy na siłę wprowadzony do fabuły, byleby tylko ją odciążyć lub zbagatelizować. Takie postacie istnieją i są bohaterami własnych historii. Odnosząc porażki i sukcesy na swojej drodze, budując niezwykłe światy.

 

Pozdrawiam!

 

Gdzie jest słonko, kiedy u ludzi następuje obniżenie temperatury centralnej ciała poniżej 35 stopni Celsjusza?

Włączyć się można do rozmowy najwyżej, ale czynność jako “włączanie czegoś” to chyba tylko o urządzeniach. Jako myśl wikinga rzeczywiście brzmi fatalnie ;)

To odwieczna postać tła, w istocie błazen, który nigdy nie będzie grać pierwszych skrzypiec. Ma być, zamieszać, złamać trochę kanwę i usunąć się w cień.

 

Tak, ale sam szekspirowski błazen-mędrzec nie wystarczy, musi też przeszmuglować jakieś proroctwo, moralizację albo druzgoczącą umysł prawdę o wszechświecie.

 

Nie miało być subtelnie.

Imo, trochę szkoda ;)

Pewnie trzeba było trochę rozwinąć i dopisać:P

 

Masz jeszcze z 14k znaków zapasu!!

 

Myślę, że dokładnie w takie wrażenia aspirowała. Niekoniecznie w coś więcej, ale tak żeby o, dostarczyć rozrywki bez konsekwencji w trochę kreskówkowej kresce.

Nie ma nic złego w kreskówce o kremówkach. Na pewno jest niepowtarzalna ;) Nie tylko dlatego, że zjadłabym kremówkę.

O, skądś kojarzyłam tytuł i wyszło, że oglądałam siedem lat temu „Atramentowe serce”. ;)

 

 

Film jest bardzo luźno inspirowany książką i w porównaniu do niej, tragicznie rozczarowujący (mnie przynajmniej). Polecam całą atramentową trylogię wszystkim fanom mrocznych baśni, szczególnie że po ponad dekadzie przerwy ma pojawić się czwarta część :>

 

Errementari

Z tego co widzę, jest nawet na Netlixie, także będzie oglądane.

czy uwagę Thomy w którymkolwiek momencie zaprząta kwestia Światła i Ciemności, czy w ogóle w nie wierzy?

Wierzy w pieniądze. Gdyby do ateisty przyszedł Muzułmanin gotowy spieniężyć lewe biodro proroka Mahometa, ateista raczej byłby świadomy wybuchu potencjalnej świętej wojny i ogromu jej skali, czy dostałby złotówki, czy denary.

 

Myślisz, że gdybym napisał “jakby ktoś wstrzyknął mu atrament do mózgu” to byłoby bardziej obrazowe?

 

Obrazowe obrazowym, chodzi o sam fakt cieczy wstrzykiwanej gdziekolwiek: czym wstrzykiwany atrament różni się od np. wstrzykiwanego sosu koperkowego – w sensie skąd Thoma wiedział, że wstrzykują mu właśnie atrament? ;) W głowie zamąciłoby mu tak czy siak.

 

Damn, czyli nie jest to jasne, że kupiec nie jest takim sobie kupcem, tylko agentem Diaspory, czytaj Potężnych Mrocznych Sił Nie Z Tego Świata?

Chyba nie ma dobrych kupców, przynajmniej nie w dark fantasy ;) Rozchodzi się o backstory właśnie, ale no, limit. Rozumiem.

Cześć, DD.

 

Dobrze się czyta, na raz. Wartka, ponura narracja. Realistyczny, egoistyczny protagonista – złodziej z krwi i kości, doświadczony życiem. Widać, że jest starym człowiekiem po trzydziestce, skoro nieustannie narzeka na bóle w kościach, a nagły powrót do sprawności sprawia mu taką frajdę.

 

Było parę pereł, które niezwykle lśniły, aczkolwiek było także kilka wieprzy.

 

Opisy były iście darkowe. Mnie sprawiły dużą przyjemność. Chociażby: „Piwniczne wnętrze przypominało żołądek wieloryba”; „Thomie zabrzęczało między uszami, ziemia uciekła mu spod nóg i uderzyła w twarz”.

Miły i prosty mit założycielski o świątyni. Odświeżające. Szczególnie, że to farsa.

Morski, słony, cuchnący świat. Nieco warhammerowy. Skojarzył mi się z kultem Mannana, a ośmiornica z personifikacją boga (niekoniecznie Cthulhu). Jest także obłąkany popularny sport, znormalizowany wśród ludu. Tylko dlaczego Rouk zainteresowała się Thomą tak bezpośrednio, czy wyłącznie dlatego że była niegrzeszącą rozumem „artystką”?

 

Talent dramaturgiczny przejawiany w karczmie nie przejawił się ponownie w późniejszych scenach, choć być może Thoma potrafi jedynie zastraszać młokosów.

Motyw artysty jako jedynego prawdziwie wolnego człowieka wydał mi się ciut przekoloryzowany, ale jak można się nie wzruszyć ;)

 

Odniosłam wrażenie, że Konnesbeck i Junior dostali głębsze backstory niż Rouk, chociaż ona jest sidekickiem. Ale ich Thoma znał dłużej. To wydaje mi się ciekawym zabiegiem fabularnym. Natomiast Klemen i jej rola Deus ex machiny zdecydowanie podobała mi się najmniej. Nie kupuję też jej motywacji, szczególnie że misja okazuje się samobójcza.

Nie powinno to pana obchodzić, tak jak mnie nie obchodzi, co zrobisz pan z relikwią. Sprzedaj ją, wyrzuć do morza, byle z dala od Chilony. Ma nie wrócić nigdy do rąk konwentu.

Ciut naiwne podejście, jeśli chodzi o zawierzanie przyszłości relikwii podłemu sprzedajnemu psu.

 

Magia ciekawa. Stoi najmocniej od strony opisowej. Jest wygodna i użyteczna, ma swoje miejsce w świecie przedstawionym. Jedyne, co nie bardzo mi się spodobało, to same inkantacje: dziwaczna łacina połączona z jakąś celtycką hybrydą, rodem z twórczości Wiedźmina.

Thoma opadł bezwładnie na krzesło, nie czując absolutnie nic. W innych okolicznościach uznałby ten stan za zbawienie, gdyż naraz zapomniał o rannej stopie, bolących kolanach, biodrze, krzyżu i nieprzyjemnym draśnięciu pod grdyką. Teraz był jednak przerażony na śmierć.

Dobre.

 

Podobały mi się także umiejętnie zostawiane dla czytelnika smaczki-szczegóły, chociażby początkowy zbyt duży but, który z tokiem akcji staje się za ciasny.

 

Jednak tempo akcji jest nierówne: bardzo dobry początek, dobre przygotowania do skoku, a następnie sam skok… do którego dochodzi poza sceną? Końcówka przyszła niespodziewanie, i równie nagle się zakończyła – chociaż jej gwałtowność tłumaczyć można faktem, iż doszło tam do objawienia się chaotycznego bytu. Plus, że nikt nie monologuje nad złem i smutkiem tego świata.

 

Mniej więcej od sceny omawiania planu w karczmie trochę się pogubiłam. Czy dobrze rozumiem że rola Thoma ograniczyła się wyłącznie do roli wioślarza? Zastanawia mnie także czy Thoma rzeczywiście nie widzi różnicy w skali problemu pochodzenia relikwii i jej świętości? Historia opowiedziana przez kapłankę trochę zmienia postać rzeczy.

Kto dreptał Thomie po piętach, mordując świadków, z którymi rozmawiał? Ośmiornica? Dlaczego ośmiornica chciała układać się z kupcem? Czy jeśli szefowa jest ośmiornicą, wpływa na swoich wyznawców mocą, czy też przemawia do nich w humanoidalnej formie? W sensie, czy sięgnęła materialną macką, by modyfikować świat, czy działa tutaj raczej boska, niepojęta moc? Wydaje mi się, że zbyt wiele zostało w domyśle.

 W głowie Thomy zaczęło się mącić, jakby ktoś wstrzyknął mu do ucha atrament.

W sensie, jak? Jak wyobrazić sobie to uczucie? Czy różni się atrament od dowolnie innej gęstej mazi?

 

Pozdrawiam i powodzenia w konkursie!

Cześć z przyszłości.

Ciekawy koncept boskości, okraszonej metafizyką. Nie będę wypowiadać się na temat oryginalności pomysłu ani sposobu jego wykorzystania, aczkolwiek podoba mi się, że wizyta na planecie była tylko jedną z wielu – nie była nawet głównym problemem tekstu, ot jednym z wielu przystanków międzygalaktycznej kariery Piewcy.

 

Boski jeleń skojarzył mi się z Duchem Przodków z Elden Ringa: równie tragicznej istoty-strażnika, zniszczonej przez ludzkie czyny.

 

Przyjemna lektura, pozdrawiam ;)

Cześć, GS!

 

cały czas czekałem na jakąś krytykę

 

Czytało się dobrze.

Protagonista realnie naiwny, aczkolwiek przejawia wybitny złodziejski talent, dziwnie rozbieżny z jego chłopskim rozumowaniem. Dość łatwo uwierzył w manipulacje czasem, ale im słabszy umysł, tym chłonniejszy… Podobno.

 

Wygodny zbieg okoliczności przy zamianie zegarków – ot, wpadł na dżentelmena na ulicy i zwinął magiczny artefakt. Akcja rodem z rpg, przy dobrym rzucie kostkami. Nie twierdzę, że to minus; twierdzę natomiast, że protagoniście przychodzi to wybitnie łatwo, jak na obarczonego niedolą i tragedią życiową ofermę. Dlaczego do tej pory wiódł życie menela, skoro jest tak znakomitym złodziejem i absolutnie nie potrzebuje do swoich skoków szajki doświadczonych kolegów po fachu?

 

Kosmaty łagodnie przyjął fakt, że Ernest podle okradł go podczas snu. Tak się chyba nie robi kolegom.

Kant i nicz mnie rozbawił ;)

 

Trochę filmowa, pocięta kadrami narracja, choć jako całość wypada w porządku – jedynie końcówka wydawała mi się przyspieszona, aczkolwiek następujące w niej dosłowne odsłonięcie maski chyba rzeczywiście nie potrzebowało niczego więcej.

 

W momencie gdy Ernest odkrył zaburzenia czasoprzestrzenne – pękniecie w iluzji doczesnego świata – zaczął wszędzie widzieć podobne zjawiska. Odrobinę łatwowierne, a zarazem wcale nie, gdyż konieczne dla fabuły. Trochę tak, jak zaczyna się uczyć jazdy samochodem, po czym wszędzie widuje się samochody szkół nauki jazdy. Wydaje mi się jednak, że dało się okazać to subtelniej – nie odcinkowo, od zegarka do zegarka, a bardziej obyczajowo, choćby rozbudowując wątek Ernesta z dzieciństwa.

 

Kuglarza żonglującego kolorowymi piłeczkami

Moja siatka szpiegowska powiększa się. To cieszy.

 

Klasyczny złodziejski pościg („Łapać złodzieja!”) jest przyjemnym motywem w tym złodziejskim konkursie – chyba jeszcze żadnego nie było?

 

Ciekawa rola gargulca-ochroniarza. Gdy pojawił się po raz pierwszy zastanawiałam się, kiedy pojawi się ponownie, i czy będzie to rola mówiona, czy wyłącznie element dekoracyjny.

Liczba zegarków sugerowała, że istnieje jeden zegarek, by wszystkie spętać. Nie zaskoczyło, ale też nie zawiodło.

Końcówka dość teatralna, być może nawet przerysowana. Interpretuję nadmierną ciekawość bohatera jako wstęp do jego rychłego upadku, chociaż nie życzę mu źle. Ale z taką ksywą musi zostać antagonistą ;)

 

Pozdrawiam!

Cześć, Ananke!

 

Całkiem przyjemna lektura. Opowiadanie przypomniało mi fakultet z postmodernizmu i graficzne nowele z ich samoświadomym protagonistą, który dobrze wie, iż jest częścią opowieści. Skojarzyło mi się także z Atramentowym Sercem i tamtejszą mechaniką wpływania na napisaną historię – a także z misją ratowania rodziny. Niekończąca się historia też przychodzi na myśl, głównie z powodu zła tropiącego bohaterkę i Blasku, który posiada.

Wyklęty bóg za karę staje się poddany ludziom, mogą za pomocą tego, czego dotykał na ziemi, zmusić go do zdradzenia różnych tajemnic.

Bardzo ciekawe.

 

Ładne, oniryczne światotwórstwo, chociażby urzekły mnie elliry. Bardzo zmysłowe – smaki, zapachy, dźwięki gry na skrzypcach. Przyroda ładnie współgra z tym surrealistycznym światem baniek, papieru i popiołu. Światotwórstwo jest tutaj także dosłowne – stworzone światy umierają, porzucone. Dość oryginalne podejście, duży plus.

 

Podoba mi się swoboda narracji – głównie dzięki świetnemu wykorzystaniu narracji pierwszoosobowej – i stworzona dzięki temu dynamika między bohaterami. Jeżyna myśli o ellirze niemającym imienia, Strażnik wyjaśnia na głos, dlaczego tak jest.

 

Istota o połamanych palcach grająca na skrzypcach jest wizją, która zostanie ze mną na dłużej. Tak samo naszkicowany świat na dnie szuflady.

 

Dobry zwrot w roli antagonisty. Niby nie najwymyślniejszy, jednak wcale nie oczekiwałam tego podczas lektury – pasowało to, co się wydarzyło. Ogólnie, mam wrażenie, że historia prezentuje się najlepiej od onirycznej właśnie strony, niekoniecznie fabularnej – fabuła jest tutaj dość bajkowym questem zastąpienia matki w osobliwej roli Tworzyciela – natomiast pojawia się wiele elementów fantastycznych, które wyróżniają się spomiędzy gęstwiny konceptów i chaosu myśli protagonistki.

Usta z lukru rozlały się, zanikły. Pozostała cienka kreska. Jedno borówkowe oko było zgniecione. Rodzynki z głowy powypadały.

Dobrze napisane, a zarazem tworzące ładny nawias.

 

Pozdrawiam i powodzenia w konkursie!

 

Cześć, Caernie.

 

Przeczytałam już jakiś czas temu, ale nie miałam okazji napisać komentarza – być może ten poślizg czasowy jest częściowo winny temu, że tekst budzi u mnie mieszane uczucia.

 

Językowo napisane bez zarzutów, z pazurem, czyta się przyjemnie.

Najmocniejszym filarem jest zdecydowanie protagonistka. Dobrze przeczytać o zaradnej babeczce w średnim wieku, która ustawia do pionu półświatek przestępczy. Tylko, wydaje mi się, Leena jest zdecydowanie OP. Jej zdolności są tak niebotycznie potężne, że zależy od nich świat przedstawiony – potrafi zrobić absolutnie wszystko, czego potrzebuje w danej chwili fabuła. Ten magiczny system z bliżej nieopisanymi zasadami całkiem mnie zaciekawił, szczególnie jeśli opisujesz, iż można poskromić magię i maga właściwie od ręki, mając odpowiednie narzędzie. Okazuje się jednak, że równie łatwo można tego uniknąć, uwalniając się z pułapki także od ręki (przyjacielskiej, co prawda), bez dalszych konsekwencji, bez większych przeszkód dopadając i torturami zakańczając żywot głównego antagonisty.

Rozumiem historię o zbrodni i karze, lubię dobrze znany motyw zemsty. Lecz ja na miejscu prostolinijnego Vosa pozbyłabym się Leeny natychmiast, bez żadnych skrupułów – było oczywistym, że jeśli tylko się uwolni, powróci. Ten naiwny i niekompetentny silnoręki wypada dość blado jak na szefa gangsterskiego półświatka, szczególnie że setup tej konfrontacji był solidny i straszny.

 

Dobroduszna Leena oferująca przebaczenie demonom przeszłości jest zarówno motywem ckliwym, jak i zaskakującym. Rozumiem ten zabieg fabularny, choć wydaje mi się, że trochę na siłę dodajesz pozytywów do postaci Leeny – a ona wcale tego nie potrzebuje, mam wrażenie. Jej końcowe odziedziczenie tronu jest nieco zbyt dosłowne jak na mój gust (ale są gusta i gósta). Czy będzie lepszym władcą od Vosa, czas pokaże.

 

Płytki aukcyjne z zapisami wyjątkowego materiału są najciekawszym elementem światotwórczym. Reszta Twojego świata nie wydała mi się równie interesująca: stanowiła tło na tyle mętne, że poszczególne trzecioplanowe postaci i ich funkcje zlewały się ze sobą podczas czytania. Ot, po prostu conartowy/kanciarski setting z burdelem, knajpą, zegarmistrzem, fabrykami, wyrośnięty na nieco steampunkowym zakwasie. Nie twierdzę, że jest to minus, oczywiście – szczególnie że operujesz tutaj biomechaniką, metalurgią i soft magią, a to łatwe tematy nie są. Za to duży plus dostaje ode mnie tato głównej bohaterki, wyluzowany i mądry w swoim podejściu. Asystenci Leeny także wypadli realistycznie, a dodatkowo dynamicznie.

 

Fajne zamrażające tortury.

Co do motywu złodziejskiego, bardzo podobało mi się to, że tym razem to główny bohater zostaje okradziony, a nie sam okrada innych. Dopóki nie wyjaśniło się, że jednak nie ;)

 

Pozdrawiam!

Nowa Fantastyka