Profil użytkownika


komentarze: 559, w dziale opowiadań: 447, opowiadania: 112

Ostatnie sto komentarzy

Religijne motywy miały ponieść opko z oklepanej na wszystkie strony teleportacji w ciekawsze rejony (czyli sprawić, że koncept znowu ciekawiłby). Opka, o którym wspominasz nie kojarzę, ale klisz jest tutaj całkiem sporo. Miasto w kopule na umierającej Ziemi, technoreligijna wizja społeczeństwa przyszłości (nieistotne, że zmarginalizowanego do swoistego zoo), dramat głównego bohatera jest mocno stereotypowy i nawet “Człowiek Dnia Szóstego” to idea wymiętolona na ekranie przez umięśnionego Austriaka, chociaż tam używano terminu “Prawo Dnia Szóstego” (edit: przy czym rzecz odnosiła się bezpośrednio do klonowania, jeśli dobrze pamiętam).

Jeśli już, jeszcze mocniej zacieśniłbym związki pomiędzy motywem teleportacji a religią (czyli obiema połówkami tekstu), bo drugie bez pierwszego nie miałoby sensu (chyba, że z nowym motywem przewodnim), a pierwsze byłoby nudne. Nie jestem pewny niespójności, bo jednak historia Letusa ma pełne rozwinięcie i poniekąd zakończenie w kontekście teleportacji właśnie. Tutaj to raczej kwestia zbudowania mało atrakcyjnego bohatera. Za mało w nim konfliktu na początku żeby eksplodować na koniec. Emocje nie zagrały tak jak tego chciałem.

Generalnie kiedy siadałem myśląc jak mógłbym ratować opko wychwyciłem zbyt dużo słabych stron i fajnie, bo bez tej umiejętności to nie pójdę do przodu. Beta by nie pomogła, pomijając zupełnie brak czasu z mojej strony (a pospieszanie bet jest niegrzeczne).

 

Ale jak chwyciłem łopatę, żeby wykopać kolejny grób w szufladzie, to powiedziałem sobie – nie zrobisz z tym opkiem cudów, stary, a z komentarzy na forum z pewnością coś wyciągniesz. I widzisz, Reg już mi przypomniała kilka głupotek. Zwróciłem też uwagę na te nieszczęsne kanty w rękawach koszuli. Naprawdę myślałem, że elegancka opcja wymaga prasowania ich w kant (mimo, że tak jest łatwiej), a tu podobno od kultury zależy, a u nas trzeba zaprasowywać. Się nie nosi koszul to się nie wie, a rzecz wydawała się błaha i nie poczyniłem riserczu.

Ty mi zwracasz uwagę, że dusza w kontekście teleportacji też już została wykręcona jak drobna kobieta na ślubnym parkiecie i już wiem, że kolejny teren jest obadany i nie będzie tu mojej Ameryki. Mogę iść dalej, a w szufladzie pozostaną opka, które mają jakiś potencjał (oby), bez takich kapiszonów pomiędzy.

 

Dzięki za wizytę!

opowiadanie niespecjalnie przypadło mi do gustu

Spoko Reg, jedziemy na tym samym wózku :P. Nie umiem o religii, ale dotarło za późno, na złym etapie.

 

Jak zawsze, dziękuję i szanuję za łapankę. Nie skłamię, że wyłapałbym po odleżeniu. Zapewne dowaliłbym tonę nowych byków, przy kolejnych próbach ratowania pomysłu (nie w4rto, jak to mówią na jednym wydziale polibudy. Za dużo klisz).

Kolejny wylądował, chociaż znosiło na lewe skrzydło,a tam piórek nie ma.

Równie szybko mogę wylecieć ze śladem glanów na ptasim kuprze, ale to inna sprawa :P.

W zasadzie rozejrzałem się po szortach, co by zobaczyć jak to się robi – w sensie, jak układać puzzle, żeby wyszło coś bliższego drabblowi niż opowiadaniu (a wciąż z sensem!). Właściwie dopiero tutaj pomyślałem: no nie pogniewałbym się, gdybym tak potrafił. No to klikam.

 

Fajny, przejrzysty styl. Jest w nim jakaś elegancja. Zgrzytnął przy tym drugi, jednozdaniowy akapit (edit: dwuzdaniowy! Widać, że do dwóch liczyć jeszcze nie umiem ;))– zdanie zdecydowanie do rozbicia, bo posiekanie przecinkami drażni (ale tego ptaszka w ogóle denerwują przecinki, bo nie dość, że trzeba wiedzieć, gdzie je stawiać, to jeszcze wredne częściej mieszają w rytmie zdania niż go regulują). Pewnie posklejałbym też niektóre akapity, bo kiedy wszystkie są tak krótkie (często jedno-dwuzdaniowe!), to nie ma mocy w tych, które na to zasługują. 

 

Z logiki nie podobał mi się sposób postępowania wojskowych. Rozumiem, że organy rządzące (albo do władzy dążące) specjalną inteligencją wykazywać się nie muszą, ale wojskowi powinni jednak wiedzieć, jak psychologicznie oddziaływać na ludzi. A tutaj idiotyczny błąd: niepozostawienie urabianej jednostce wyboru oznaczającego życie (niepotrzebna sugestia, że tak czy inaczej mu się umrze). Zapędzanie w kozi róg jest tragicznym błędem taktycznym.

Widzę kilka innych, możliwych rozwiązań, ale oznaczają zapewne tych kilka znaków więcej. A no właśnie, troszeczkę ponad limit konkursowy. Do naprawienia, bo niedużo (chyba że jest jakieś przyzwolenie na drobne odchyły – to kwestia Jego Cyfrowości).

 

Trzymaj się i powodzenia w konkursie.

Wasza Cyfrowość, przekaz będzie niezrozumiały jak się usunie co drugi znak. Tak, wyszło 8k+. Nie, nie wiem jak to się stało. W każdym razie opowiadanie wrzucę(bez tagu oczywiście), bo jak miało iść na forum to na forum pójdzie.

 

Kłaniam się i dziękuję za chwilę oddechu od cięższych literek.

No to chyba mogę ten jeden raz powiedzieć, że jestem  pierwszy! Nawet jeśli chodzi tylko o pierwszego trupa na szańcach limitu ;).

Ojojoj. Znowu odleciałem na chwilę. Chaotyczne, ptasie życie.

 

@Anet

Fajno.

 

@Hrabio

Rozwijasz się, Słowiku.

Z autoperspektywy– nie bardzo. Jeden krok w przód, jeden do tyłu. Próbuję nowych rzeczy, ale to ma niewiele z rozwojem wspólnego. Czyli szukam, ale niekoniecznie we właściwym kierunku ;).

 

A to cieszy, bo pomysły masz warte spisania i zapamiętania.

Z tym jednym bardzo chciałbym się zgodzić. Mam w szufladzie 42 opowiadania (W większości skończone. 4 zdążyły odpaść ze względu na moje spotkanie z ich realizacją w słusznej, papierowej formie. To dobrze, że zostały przez kogoś należycie opowiedziane). Nie wiem nawet czy to dużo/mało – pewnie zależy (jak ktoś już trzyma poziom, to zapewne nie ma po co trzymać szuflady). Konserwuję je w idei, że są zawarte w nich pomysły są zdecydowanie zbyt dobre, żeby zostać wypuszczonymi w pełni wad swojego autora. Oczywiście może to być również mechanizm samoobrony przed rzeczywistością (moje opowiadania wcale nie są złe! Po prostu te dobre chowam przed ludzkim okiem! :P).

Kiedyś pewnie otworzę potwora, po wcześniejszym przepisaniu wszystkich jego zębów, i zaleję rynek. Chyba że żadne z opowiadań nie wyjdzie poza redaktorskie skrzynki :P Drugi scenariusz jest zdecydowanie bardziej prawdopodobny.

 

Dzięki za porządny komentarz. Nazbierało się ich dużo, więc nie będę potwierdzał/zaprzeczał/odnosił się szczegółowo (ha, jak zawsze, nigdzie nie ma takiej przekopy, jak przy piórkowym głosowaniu. Biedny, kto nigdy nie miał tych siniaków). Mogę tylko dać słowo, że trawię te uwagi i nie idą w pustkę, nawet jeśli po tekstach niekoniecznie to widać. Wiadomo, mam powolne, ptasie tempo przyswajania (w sensie, bardziej jak gołąb niż wróbel).

 

@Cieniu

Do dwunastu razy sztuka.

No i w pełni wypływa kwestia białych żagli. W mojej głowie były wyraźne. Dostateczne i wyjaśnione. I chyba tylko tam pozostały. Opowiadanie, w założeniu bardzo o Averim, ale nie wprost, co przy moim pisaniu oznacza przekaz wybiórczo-zrozumiały. Nawet sam Niebóg miał być bardziej o Nesmo właśnie niż o samym sobie (co jest ironiczne, bo został wycięty z innego, zaszufladowanego opowiadania, gdzie za dużo było już pomysłów/myśli, żeby wciskać kolejny).

Znaczy, koncept w głowie autora fajny, wykonanie beznadziejne ;).

 

Dzięki :).

 

@MrBrightside

Lol, Słowiku. Nikt tak nie rozmawia. XD

Jasne, że rozmawia. Tylko trochę trudno mi udowodnić, bo głosy w głowie nie chcą dać się nagrać.

Ciepłe i pozytywne opowiadanie? Nic nie poradzę. Częściej wyłazi ze mnie kruk niż ara.

 

Kłaniam się.

 

@Finkla

Przeczytałam drugi raz, żeby sprawdzić, czy nic nie przeoczyłam za pierwszym.

Jawny masochizm. Wybacz, postaram się nie wstawiać takich klocków.

Winnetou nie czuje się skrzywdzony, co by go przepraszać ;). Piórko nie zmienia nic. Głosowanie na piórko zmienia wszystko. Lożokomentarze to najlepsze, co się w tej całej idei opierzania zawarło.

 

Dzięki, zarówno za pierwsze jak i za drugie podejście. 

 

@Cobold

Ogarnąć się ze słabymi zakończeniami – odnotowane w kajeciku. W sensie – kolejny ptaszek dołożony do uwagi wyniesionej już z poprzednich opowiadań. Widocznie dostaję chrypy zanim skończę śpiewać. Trzeba potrenować z oddechem, zdaje się.

 

Fajnie, że znowu jesteś!

Fajnie jest znowu być.

 

Dzięki za wizytę :).

 

@Drakaina

Pierwszy komentarz był klasy jak najbardziej lożowo-piórkowej, chociaż rozumiem wymogi biurokracji. Osobiście wiem czego opowiadaniu zabrakło. Dobrego autora. Obecny jeszcze dojrzewa i trochę mu to zapewne zajmie ;).

 

Ponownie dziękuję.

Drakaino, ambiwalentne? Nosz… pozwolicie mi pozostać osobą najbardziej niechętną tekstowi? Naprawdę muszę czekać na Cienia? :P

Dobra, czas zmienić running joke, bo zaczynam się zapętlać.

 

Uwagi techniczne powolutku przetrawię (podobno te powinny wchodzić ekspresowo, ale nie w przypadku tego ptaszka. Nie, ten ptaszek jest oporny na wiedzę słowopoprawną. Szczęśliwie nie odporny). Jasne, niektóre “zagrania” były celowe (vide którowanie w ostatniej scenie), co wcale nie oznacza, że słusznie. Nad dialogiem z Gehennikiem pracuję w ramach ćwiczenia, bo zanim skończę, to pewnie będzie już dawno po wizycie ostatniego czytelnika ;). Retrowizje mają jednak pierwszeństwo, bo nie chcę powtórki z UFO, gdzie zabrakło, tak po ludzku, czasu.

 

Z uwagami nietechnicznymi jak najbardziej się zgadzam. Zakładam tylko, że nie wszystkie “niedopowiedzenia” rzeczywiście są niedopowiedzeniami, a po prostu trochę nazbyt subtelnie podanymi informacjami, do czego mam tendencję. Nie ujmuje to też wcale słuszności uwadze.

Natomiast (tak sobie bezczelnie zwrócę uwagę na to zdanie, żeby nie dało się przegapić :P) bardzo zastanowiła mnie ta introwertyczna narracja. Pierwszy raz spotykam się z terminem. Byłabyś w stanie rzucić jakieś odpowiednie źródło, bądź podać autora/utwór? Bo skoro już czymś takim operuję (nie do końca świadomie) to chętnie podpatrzyłbym, jak robią to lepsi, a google jest niespecjalnie pomocny w tym wypadku.

 

Dziękuję :).

@Wybranietz 

 

Wiązanie cegieł oznacza sposób ich nakładania w trakcie murowania.

Tutaj kilka wygooglanych przykładów wiązań:

Znalezione obrazy dla zapytania wiązania cegieł

 

Jeszcze się przyglądam, czy gdzieś nie walnąłem byka, bo “wiązać cegły” parę razy słyszałem, ale to pewnie potoczne jest. Natomiast “wiązanie” cegieł nie będące czasownikiem to, zdaje się, normalne hasło. 

 

Edit: Hmmm. Bo może powinienem był napisać w tekście nie “z cegłami wiązanymi po ostrym skosie,”, a “z cegłami o wiązaniu po ostrym skosie,”? Pomijając, że drugie nie brzmi na ucho w pełnym zdaniu i trzeba by pokombinować trochę bardziej.

Ej, macarena. Za mało mocy przerobowej w tym słowiczym rozumku. Pewnie o to Ci się rozchodziło. Jeszcze pomyślę i przepraszam za posądzenie o brak rozeznania w cegłach :P.

 

@Thargone

 

Ło matko, lożonominacja? Okej, czyli kompletnie nie potrafię oceniać własnych tekstów. W sumie, żadna niespodzianka.

A, już wiem o co się rozchodzi. Wy ewidentnie chcecie wkurzyć Cienia :P. Eh, a miało być do trzech razy sztuka. No nic. Do dwunastu razów sztuka? Niech cierpi. Podobno dusza wtedy rośnie.

 

Dzięki za gruby komentarz. Mam nadzieję, że Twoi przełożeni wybaczą spowodowanie spadku produktywności i skupienia pracownika ;).

Wybaczam. Aż się przez chwilę źle poczułem, że podobało mi się “I see fire” kiedy gruchnęło na koniec któregoś Hobbita ;).

 

Sam powiem, że wiem, że moja babka piaskowa jest największa, ale nie mam nic przeciwko, jeśli ktoś myśli inaczej :P.

Hm. Zajarałem się jak pochodnia, patrząc, że jakieś grubsze to to niż zazwyczaj ;). I opowiadań sporo! Szanuję, popieram, cieszę się.

 

Tak tylko wstępnie zwrócę uwagę, że walnięcie trzech opowiadań eksperymentalnych pod rząd (dwa ze względu na narrację, jedno ze względu na treść – bardziej właściwie niszową gatunkowo niż “eksperymentalną”) nie było chyba najlepszym posunięciem. Przydałoby się to jakoś wymieszać, bo jednak zdarzają się ludzie, co to czytają od lewej do prawej (tym razem, wyjatkowo, ja).

No chyba, że pozostałe opowiadania też są tak specyficzne, ale wtedy to już będę zły ;P.

 

EDIT: Cofam. Grubość taka sama, nie wiem skąd to pierwsze wrażenie.

;)

 

lk – zastanawiam się, czemu uznałeś za potrzebne ugryźć jakichś wykonawców (Sabaton na przykład) w tym samym komentarzu, który był odpowiedzią wynikłą z poruszenia tym, że Staruch ugryzł jakichś wykonawców. Ironiczne trochę, nie uważasz?

 

Jak ja nienawidzę dzielenia nie powiązanych moralnie aspektów życia na dobre/niedobre. Tak jakby powinno nas obchodzić, że czyjeś babki z piasku są wyższe ;).

– co w nich pozistanie z AKTUALNIE słuchanej muzyki?

 

Co to znaczy, co w nich pozostanie? Ma nie pozostać, bo kawałki których słuchają nie są znane przez 90% społeczeństwa? Nie rozumiem. Że niby zapomnę jak brzmią chłopaki z Lao Che, bo moi rówieśnicy ich nie słuchają, albo uleci mi z głowy Crackpot czy Dependent od Tune, bo nie przebili się na szerokie wody?  Znajomy przestanie śpiewać mi do ucha kawałki od “miracleofsound” (co robi od wielu lat), bo ten artysta ma tylko pół miliona subskrypcji na kanale? No, w tym ostatnim przypadku, to byłbym nawet wdzięczny ;). Stawiasz też, zdaje mi się, błędne założenie, że tylko dobra muzyka pozostaje w ludziach i tylko taką można się jarać (już abstrahując, że dzielenie muzyki na dobrą/złą to jest sprawa beznadziejna) – mogę nadinterpretować, oczywiście. 

Żeby było tak jak mówisz, musielibyśmy być już innym gatunkiem człowieka i pamięć, endorfiny czy emocje musiałyby działać nam inaczej. Na takie zmiany to chyba za mało czasu upłynęło ;). 

 

Bo czym dla jednostki różni się jej ulubiona piosenka od Twojego “Dark Side of The Moon” poza tym, że odtworzyć potrafi ją kilka osób więcej? I już pomijam tu, o czym jestem święcie przekonany, że gdyby popytać o ten kawałek ludzi na ulicach efekt raczej nie potwierdzałby Twojego argumentu.

Prowadzisz radio, jeśli dobrze widzę. Tego pokolenia jest całkiem sporo. Jak wygląda liczba słuchaczy? A w innych rockowiskach?

 

Ale… masz kontakt z rówieśnikami. Ilu z nich zachowuje się jak Ty?

 

Aj, podstępne pytanie. Oczywiście, że taki kwiatek jak ja, to jest tylko jeden na świecie ;). Ale! Jeśli chodzi o udział muzyki w życiu, to najbliżej mogę sięgnąć po przykłady moich współlokatorów.

 

On (rówieśnik) – puszcza muzykę całodobowo (znaczy, kiedy siedzi w mieszkaniu), niezależnie czy programuje,  je obiad czy zbija bąki. Co prawda, większość kawałków, które męczy, balansuje na granicy świadomego kiczu (a niektóre bezczelnie ją przekraczają, niestety), ale nie ja jestem od ustanawiania granicy tego co można uznać za muzykę (w tym i “dobrą muzykę”). Niejedną sesję przechodziliśmy (stuprocentowi kinestetycy) w rytmie klasycznych utworów. Zakładam, że rozmija się to z Twoją definicją jarania się, ale pokazuje “istnienie” muzyki w życiu współczesnych gówniarzy przy oderwaniu od pozostałych mediów.

Ona (trzy lata młodsza, zdaje się), jego dziewczyna – fanka Rammsteina. Zaliczyli w zeszłym roku kilka koncertów. Pewnie wpisuje się trochę bardziej w definicję.

Znam też jednego audiofila ;). Pozostali raczej nie afiszują się z muzyką, bo zniknęły bumboxy a pojawiły się słuchawki. Z drugiej strony bandy dziesięciolatków puszczające rapsy na głośnikach idąc środkiem ulicy to wcale nie jakiś dziki widok.

To tylko kwestia jakimi ludźmi się otaczasz. I dlatego te przykłady uznaję za równie bezużyteczne (mała próbka) jak w sytuacji gdyby żaden z moich znajomych nie słuchał muzyki.

 

Co do zjawisk ogólnokulturowych na skalę o jakiej mówisz – wbrew logice, globalizacja sprawiła że świat zrobił się większy, a świat muzyki szerszy – pozwalający zaspokoić wszelkie gusta i dzieląc tym samym publiczność na mniejsze grupy. Tylko czy jaranie się muzyką w grupie znajomych na koncercie zespołu, który ma kilka milionów słuchaczy, a jaranie się nią na koncercie takiego, którym żyją setki milionów znacząco się od siebie różni? Ważna była dla was ta skala, kiedy bujaliście grzywami przy Thunderstrucku? 

Dałbym chłopakom z Grety trochę czasu. Są na etapie wchodzenia w rynek i nie wierzę, że nie znajdą swojego stylu. Łatka tego “drugiego, po kimś” nigdy nie satysfakcjonuje żadnego artysty ;).

 

Idź panie z tą atmosferą. Chcesz sobie zawłaszczyć wspaniałe uczucia, których nie da się przejawiać do niczego innego niż do muzyki. Jaranie się grami nie jest nawet podobne do jarania się muzyką. Wykluczasz możliwość ich koegzystencji. Nie pozwalam odbierać nam tego uczucia. Oddawaj :P.

 

Edit: A nie przejmuj się co ja mogłem poczuć :P. Dyskusje są nudne jeśli nie ma ognia. 

 

Edit2: Z Katowicami może być ciężko. Pewnie zależy kiedy. Organizujecie coś?

Dobra taktyka prowadzenia dyskusji Staruchu, tak wyciągać pojedyncze zdanie (nawet jeśli prawdą jest, że totalnie zboczyłem z tematu). Taka nie za przyjazna, bym powiedział ;).

 

Młodzi będą się jarać tym: “za moich czasów to były gry. Nie to trójwymiarowe barachło, nastawione tylko na kasę. Za moich czasów gry miały dusze – WoW, CS, Hearthstone. Nie to, co ten nowoczesny, komercyjny chłam”.

Jeśli to jest właściwa definicja jarania się, to myślę, że nie. Ja nie będę, bo nie chwytają mnie sentymenty do rzeczy rzekomo “straconych” (chociaż nie mogę ręczyć za swoje przyszłe “ja” w tej materii ;)). Będę natomiast odsłuchiwał kawałki, które chwyciły mnie za serducho za młodu. Pewnie przejdę się na jakiś koncert zespołów, które zestarzały się razem ze mną (co przy obecnej rotacji może być trudne), albo westchnę jak ktoś wrzuci moją ulubioną melodię do nowego filmu.

Wydaje mi się, że moje pokolenie żyje szybciej (niekoniecznie w dobrym znaczeniu) i nie ma zwyczajni czasu na porównywanie z przeszłością, zamiast się nią cieszyć.

A za 20 lat żaden z nas nie będzie pamiętał o tej dyskusji, która jest niczym innym jak kolejnym wydaniem tej samej pieśni pod tytułem “a wy młodzi…”, czyli opisu środowiska obserwowanego gdzieś daleko, z boku, przez mgiełkę własnych wspomnień (co oczywiście działa też w drugą stronę, chociaż w sposób pozbawiony mgiełki a pełen ignorancji, przyznaję – bo przecież ja też mogę oceniać Twoje pokolenie na podstawie osób otaczających mnie, a żadna z nich, w przedziale 40-70 lat nie jara ani nie jarała się muzyką, przy czym nie przytaczam tego jako argumentu, bo doskonale wiem jak bezsensowny jest).

 

Natomiast:

Mały Słowiku, w którym zawrzesz odniesienia do współczesnej muzyki, jak Fizyk111 w swoim tekście.

Jesteśmy ludźmi z wyobraźnią i przeraża mnie myśl, że możesz nie widzieć takiej możliwości. Dobry pisarz potrafiłby to napisać nawet nie będąc muzyką “zajarany”. Więc powoływanie się na tekst literacki w ten sposób ;) …

 

No. To poatakowałem że hej. Otoczyłem biednego faceta i biję  dziecięcymi rączkami. 

Od jakiej liczby słoi na pniu rozgraniczacie podział na “leśnych dziadków” i “tych drugich”? Bo niby wiem, gdzie powinienem wylądować, ale tak trochę bez pewności siebie ;).

 

Dorzucę cegiełkę, ale bez, jakby to Pan Jasny ujął, obnażania się, bo wyszłoby że tak naprawdę nie mam gustu, bo przekrojem lubianych zespołów/melodii zahaczam o chyba wszystkie znane mi gatunki. I weź się tu zidentyfikuj. Ani “elita podrygująca do suity jazzowej Szostakowicza” ani “muzyczny neandertal miotany jak szatan w rytm klawiszy Deadmou5a”. 

Szczególnie w kontekście komentarza Starucha, który zdaje mi się tak oderwany od rzeczywistości, jak to tylko możliwe ;P. Bo już zupełnie pomijając to, że jak już trafisz na jakąś subkulturę, to zawsze ciągnie ich w kierunku jakiegoś konkretnego gatunku muzyki. Już pomijając, że tych subkultur jest więcej niż kiedykolwiek, tylko zmniejszyły się ich zasięgi (a stare subkultury przetrwały w młodych duszach, rozpraszając się jednak znacznie, tak i w przestrzeni jak i “ideologii”). Już pomijając, że przy takim natłoku powstającej muzyki (a jest jej więcej niż kiedykolwiek, nie tylko przez przyrost ludności, ale chociażby ze względu na rozrost twórców indywidualnych w mediach, które to umożliwiły – jak chociażby youtube) statystyka krzyczy prosto w twarz, że prawdopodobieństwo, że młode pokolenia nie słuchają/nie cenią muzyki jest bliskie zeru. Skoro powstaje to i siłą rzeczy musi gdzieś trafiać, bo “natura boi się próżni”, a youtubowe wstawki małej liczby wyświetleń ;).

Więc bezczelnie pominę to wszystko i przejdę do wypowiedzi powiązanej z grami. Siła przenikania się różnych form sztuki jest w tej chwili tak duża, że ciężko je od siebie oddzielić. Najwspanialsze filmy regularnie posiadają równie wspaniałą muzykę i bez niej nie działałyby tak jak działają. Z grami jest nie inaczej. Najwspanialsze tytuły posiadają również, całkiem regularnie, równie znakomite soundtracki. 

I nie ma, że nie jest to zauważalne. Zapewniam, że gdy poprosisz o pokazanie telefonu (zakładając naiwnie, że ktoś pozwoli Ci zajrzeć ;P) co drugą osobę jeśli nie częściej, znajdziesz zdecydowanie więcej muzyki, niż gier, filmów czy czegokolwiek innego.

 

Sam zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że muzyka w tej chwili jest w swoim apogeum, przenikając wszystkie formy rozrywki i często stanowiąc czynnik wciągający na podium. Chyba, że ktoś muzykę z filmów i gier traktuje jak jakiś podgatunek, bo Beatlesi to było to, a nie jakieś melodyjki mające zagrać na odpowiednich uczuciach. Ale nawet w takiej sytuacji “muzyczne dinozaury” znalazłyby świeże kawałki tworzone przez zespoły złożone z gówniarzy, grające tak jakby ukradli duszę swoim prekursorom (a czasem i głos – Greta van Fleet ktoś coś?).

Cholera, jeśli ktoś grał chociażby w Nier:Automatę (albo nawet i nie, jak ja), to zapewniam, że przynajmniej kilka razy zdarzyło mu się odsłuchać soundtrack poza grą, jeśli nie ma go bezpośrednio zgranego na komórkę. Ba, muzyka z gier wypływa do osób, które nawet po dane tytuły nie sięgnęły, czego sam jestem doskonałym przykładem (ostatnio – Anthem. Podobno gra beznadziejna, a ja się w  przypadkowo zasłyszanym soundtracku zakochałem, przynajmniej w niektórych jego fragmentach).

 

Jeśli natomiast chodzi o hasła typu “za moich czasów gry były lepsze” i “już nie robią takich gier jak Baldurs Gate 2” to padają one przede wszystkim z ust “leśnych dziadków” ;) i widać wcale nie oznacza to, że identyczne hasła na temat muzyki z ust tych osób już nie padają.

Zatem dla mnie, Staruchu, to już nawet nie generalizacja ale jakaś bandana założona na oczy i korki w uszach. Świat faktycznie idzie do przodu, ale pewne rzeczy pozostają uniwersalne i jestem przekonany, że nawet na etapie transhumanizmu muzyka pozostanie przy nas, chociaż niekoniecznie w takiej formie w jakiej widzimy ją dzisiaj. Chyba, że przemiana będzie implikować pozbycie się emocji i uczuć.

Wiem Finklo, wiem. Ostatni szaleniec znalazł się jakieś dziesięć minut temu, dosłownie dwie minuty przed tym, jak wybrałem (tfu, wylosowałem) fragment ;). Sam sobie winnym.

Hm, panowie i panie, ja właściwie nie wiem co odpowiadać na pochwały podobnego typu, bo się takowych zdecydowanie nie spodziewałem. Nie pod tym tekstem, nie w tej rzeczywistości. Chyba jednak trzeba jakiś fragment reprezentacyjny ogarnąć, jakby jeszcze się jakiś wariat z tą biblioteką odnalazł. Nie pojmuję, jak śpiew kocham, nie pojmuję.

 

@Wybranietz

Potrzebowałbym doprecyzowania co nie tak z tymi cegłami? Że wiązane czy że uciekły z kontekstu?

 

Zejście do piwnicy przewinęło się również na becie, w formie sugestii rozwinięcia wątku, bo podobno to okrucieństwo w taki sposób potraktować czytelnika. Tak zarzucić wędkę i nie wyciągnąć ;).

Tyle że to co dopisywałem nie wklejało się w klimat, nie pasowało zupełnie do historii, jak z jakiejś innej gliny ulepione. Dodawało liter, jeszcze bardziej spowalniało tempo. Można powiedzieć, że z tą piwnicą sam nie potrafiłem sobie poradzić. 

Bo jeśli smutek miałby swoje odcienie, to w piwnicy czekała czerń. Nie taka jak nocą, przejrzysta, a zwykła, najzwyklejsza. I ta barwa, na tle właściwych odcieni opowiadania, zupełnie mi nie pasowała. Tadam. Właśnie wyspowiadałem się z indolencji twórczej względem tworzenia własnego opowiadania. Tak widać władam literkami, że jak na mnie głośniej krzykną, to mi pióro zmienia trajektorię.

 

Dziękuję oczywiście za wizytę, za uwagi i za potwierdzenie występowania u mnie językowej huśtawki.

 

@Darcon

A tyś to chłopie już kompletnie odleciał :P. Oddawaj te skrzydła, ale to już! Jakby się brać słowicza dowiedziała, że ludzie też mogą tak beztrosko, w chmurach sobie… oj, byłaby wojna.

Znaczy wiesz, ja nie narzekam. Każdy autor chciałby słyszeć podobne komplementy, tylko ja za kruczy dziób nie rozumiem ich pod tym opowiadaniem :P. Założę sobie, coby nie popadać w samozachwyt, że chwyciła Cię jakaś niesamowita koniunktura nastroju, pory dnia i przepowiedni z horoskopu, a w to wszystko wpasowały się Szepty. Przypadek jeden na milion. Bum. Wygrałem w literackiego totka.

 

I jeszcze mi z jakimś poczuciem małości będzie wyskakiwał. Zapamiętaj sobie – na tym forum tylko ja jestem Mały, kapiszi?

No, to teraz dziękuję i zaczynam sprzątać ;).

 

Edit: No i masz, nie zdążyłem wybrać fragmentu. No sami wariaci ;).

Hm. Mam mieszane odczucia, bo z jednej strony wyjdzie z tego prawdopodobnie kilka opowiadań mniej przeczytanych w ciągu roku, z drugiej strony od dłuższego czasu nie potrafię wciągnąć ostatniego wydania (jako pierwsze skusiły mnie Ogrody Babilonu i utknąłem wynudzony jak nigdy), co miało miejsce również przy dwóch poprzednich “specjałach”. Dla kontrastu, miesięcznik zawsze wchodzi we mnie jak w masło. Czynnik objętości bym z miejsca odrzucił, bo zwyczajnie preferuję dłuższe opowiadania. Teraz kwestia, różnica w jakości czy może mój pokrętny gust?

Stąd jako czytelnik w czasie teraźniejszym nie stracę zdaje się tak wiele (poza okazjonalnymi perłami, które nie zostaną w ten sposób wyłowione). Jako czytelnik w czasie przyszłym mam tylko nadzieję, że jest to tylko samotny kroczek, za którym nie pójdą następne. Zdecydowanie też wolałbym jedno opowiadanie w miesięczniku więcej (z zachowaniem jakości) przy większej cenie, ale to już pewnie gdzieś było omawiane i nie ma sensu ćwierkać ;).

 

Życzę tylko, żeby oszczędzony czas i pieniądze dobrze służyły wszystkim zamieszanym w czasopismo (skądkolwiek by nie pochodziła decyzja).

 

EDIT.

 

Btw. Fenrirze – a mi się wydaje, że dwie kolumny to jest znakomita opcja dla czytania w podróży, bo wtedy wygodnie trzyma się jedną ręką, całość złożoną jeszcze na pół. Ale to może moja nieobyczajność w traktowaniu papieru ;).

Zostawiam takie zabawy na kolejne spotkania. Jeszcze trochę osób nie miało okazji nic mi wylosować. No i, cholera, kiepsko byłoby przeskoczyć z picia raz na cztery lata w pijaństwo ;). 

Regulatorzy, o nie nie nie. Nie mogę powiedzieć, że lubię bacikiem, bo by jeszcze wyszło, że za błędy robię sobie drobne przyjemności zamiast się karać ;).

 

Żonglerko, właściwie to wyszło mi, że nie zgadzam się z mniejszą liczbą podpunktów, niż odniosłem wrażenie po pierwszym przeczytaniu Twojego komentarza. Czyli, z odpowiedziami na komentarze też warto poczekać :).

Natomiast bardziej niż pracy nad tym konkretnym tekstem potrzebuję nad samym sobą. Problem z wykryciem tych zdań, gdzie na łeb spada mi poziom jest obecny odkąd piszę, a dostałem od tamtej pory naprawdę pełno porad w tej materii (między innymi tutaj, na tym forum). W drugą stronę działa to identycznie, bo i tych zdań, które podobno są naprawdę ładne, niekoniecznie potrafię odseparować. Czyli moje tworzenie jest nie do końca świadome (świadomie panuję, czy też bardziej staram się panować, nad rytmem i brzmieniem, bo tutaj jestem jawnym fanatykiem), a to bardzo bardzo bardzo niedobrze.

Kiedyś Nevaz zwrócił mi uwagę na podobnież ładny fragment w Android Porn, a ja wciąż nie rozgryzłem dlaczego taki jest, bo na ucho wcale się nie wyróżnia. 

Za wizytę bardzo uprzejmie dziękuję, a że dało się przeczytać bez krwi zachodzącej na oczy, bardzo cieszę. Kontynuacja nie jest planowana, bo autor bardzo szczerze nie lubi niniejszego tekstu. W sensie, że tak bardziej niż pozostałych ;).

 

Finklo, ano ostrzegałem, że ten cały współczynnik jest tutaj wyjątkowo skrajny. Fragment dialogu faktycznie potrzebuje dopracowania, chociaż możliwe, że widzę tutaj inny problem niż chciałaś wskazać. Ta narracja przydialogowa jest beznadziejna D: . Dzięki za wizytę!

 

NWMie, fajnie, że wpadłeś ponownie. Aż mi cholera przykro (i głupio przede wszystkim), że po uwagach na becie nie dałem rady podciągnąć tekstu ten chociaż jeden poziom wyżej. Nowe wersje wychodziły zwyczajnie słabsze :(.

 

Pfh. Poszedłem w porządną kimę dopiero gdzieś koło 15. Proszę nie wymagać wpisów w stanie wykluczającym z działania połowę zmysłów ;).

 

No, tego. Ludzie wspaniali, atmosfera świetna (nawet aspołeczna jednostka mojego pokroju się w miarę odnalazła – chociaż wciąż jestem znakomity w wyjątkowo niezręcznych pożegnaniach :P),  aż człowiek zaczyna łapać, czemu to forum jest takie wyjątkowe i ciągnie go do powrotów.

Tylko jednego nie rozumiem. Co za idiota wymyślił połączenie alkoholu i soku pomidorowego w tak absurdalnych proporcjach?!

W takim wypadku zasadnicza kwestia to czy Fun jest bardzo kościsty. Rozpoczynanie późniejszych tłumaczeń na temat “dlaczego boli mnie bagażnik” może być niełatwe.

Wiem, że z doskoku, ale jak już mnie Fun szturchnął, to znajdzie się jeszcze jedno miejsce przy blacie? :) Tak na 85% powinienem w sobotę wyrobić. Ewentualnie przepadnie mi zaliczka (jeśli da się jeszcze coś z rezerwacją zakombinować).

Znalazłem rozstrzał – poprawki naniesione na drugą wersję, a trzecia kontynuowana na pierwszej. Banan w takim wypadku to mało. Wciąż, część poprawek się pokryła z Twoimi uwagami, równie duża część nie (lejców, lejców nie wychwyciłem po tylu czytaniach. No naprawdę, jak Boga kocham, przecież już w Ostatniej Bajce miałem to wypomniane) – więc baty się należą dwukrotnie. Z hakami.

Plus nauczka na przyszłość – albo Słowik lepiej panujesz nad wersjami, albo nie traktujesz z automatu tej o najświeższej dacie za właściwą ;).

 

Tak więc w tekście wylądowało trochę więcej drobnych poprawek. Na dialogi zerknę, bo pamiętam rzeczywiście, że mogłem mieć tutaj problem czy coś “z paszczy” czy nie “paszczy”.

“Samym sobą” zostało wytknięte na becie przez Blacktoma, zaraz mnie zje :P. Nie poprawiłem, bo wciąż wydaje mi się, że jeśli sprowadzić do ogółu społeczeństwa, nie do jednostki, to takiej właśnie odmiany bym użył. To już seksizm?

Opuchnięty głos zresztą też, ale tego nie będę bronił, bo to jest przymiotnik, który według mnie doskonale oddaje sposób mówienia niektórych osób. Można uznać za widzimisię autorskie, błędne że hej.

 

Te lejce, te nieszczęsne lejce. I reszta chochlików, które wyglądają jakbym się nie uczył na przeszłych błędach. Muszę znaleźć jakiś inny sposób, żeby czyścić teksty, w tym te odleżane, bo aktualny chyba zwyczajnie nie działa. Zwłaszcza, że chociażby “nietutejszy” był już poprawiany. Ki czort, za dużo wersji, sam sobie bałagan robię. Muszę przegrzebać historię zmian w osobnych wersjach, to pewnie znajdę ten punkt wewnętrznego zidiocenia i nakleję je tutaj.

Eh. Banan nie Słowik.

 

Jak zawsze też, dziękuję za łapankę i cieszę się, że lektura nie wydziobała oczu :).

Dzięki za wizytę :). Tak jak wspomniałem, raczej nie trafi do wielu odbiorców. Nie mam pojęcia jakim cudem zdołałem napisać coś w stylu Niemna (oczywiście kunsztem o wiele, wiele poziomów niższym, chodzi wyłącznie o rozwleczenie narracji), będąc takiemu prowadzeniu historii zdecydowanie przeciwnym.

W kolejnych fragmentach ani narracja ani historia czysto subiektywnie nie przyśpieszają, więc jeśli rzeczywiście zdecydujesz się wrócić do opowiadania, będzie potrzebny do tego kubek gorącej kawy i jesienny nastrój :P.

Oj. W takim wypadku przepraszam dyżurnych. Najdłuższa wersja ma 67k, więc i tak nie pomoże przeskoczyć równie okrutnych wymagań! (a rozwodnienia znakami już tutaj wystarczy) :P

Tak tylko wpadam, żeby podziękować za Lunapark Dziewiąty.

Więc no, tego. Dziękuję.

 

No to znalazłem kilka dłuższych chwil, chociaż z obsuwą (zależy, jak interpretujesz "na dniach" :P).

 

Standardowo zacznę od rzyci strony i powiem, że niespecjalnie mi się podobało (zahaczając o mocno). Mówię to na samym początku, bo czasem zmienia to wartość niektórych uwag (co jako autor pewnie wyhaczysz, gdzie przeginam z własnym widzimisiem – a mój widzimiś to nie jest jakaś tam pluszana popierdółka z półek sklepowych, ale potwór co to żyje w jaskiniach i pożera małe dzieci). Dla dopełnienia obrazu dorzucę, że ostatnio naprawdę rzadko podobają mi się literki, które czytam. Przy takim "Cujo" Kinga chciałem autorowi robić rzeczy podobne, co tytułowa psina. A to nie jest zła książka, tylko rozwleczona o jakieś dwieście stron za bardzo.

Nadmieniam, bo i tutaj miewałem podobne wrażenie. Po kolei.

 

Początek ponownie uważam za przestrzelony, chociaż tym razem z innych powodów niż to miało miejsce w Twoim poprzednim opowiadaniu (z płonących żyraf zdaje się). Otwarcie powinno w jakiś sposób wciągać czytelnika (haczyk!) i wcale nie mówię tutaj o hitchcockowskim trzęsieniu ziemi, czy nawet "stylowych" fajerwerkach (jak u Funa :P), bo łowić można na wiele sposobów, nie tylko dynamitem. Wędka daje radę (wprowadzenie jakimś ciekawym wydarzeniem), ręką można próbować (główny bohater zaserwowany w ładny, choćby i obyczajowo-spokojny sposób), widziałem nawet wariatów, co walili z procy (pełne światotworzenie – co strawnie wychodzi rzadko, w opowiadaniach prawie nigdy. Popierając rzecz swoim kompletnym brakiem autorytetu w tej dziedzinie – odradzam metodę).

Czemu, moim zdaniem, nie dałem się złowić tutaj:

– otwierasz całość akapitem, w którym bohater "rozgląda się" po apartamencie i jedyne co dostaje czytelnik, to przymiotnik "wielki". Reszty muszę się domyślać sam.

– natychmiastowo pojawiają się też nazwy, czyli Miasto (zmieszane z Rajem) i Farmy. Dokładnie w momencie opowiadania, w którym takie nazwy latają mi koło piórek, bo nie ma ani kontekstu, ani powodu, ani zainteresowania. O ile miejsce nie jest na tyle niezwykłe, że ma to wpływ już na samą budowę sceny (ja wiem? brak grawitacji?), to do czego jest Ci tutaj potrzebne? Ten błąd popełnia się kompletnie nieświadomie, a później jeszcze stara się go bronić jak cnoty (ja tak robię! Bo bezczelny jestem).

I mając te dwie informacje, otrzymujemy dialog. W wielkim apartamencie, gdzieś w Mieście – to wszystko co wiem. Widzisz problem? Nagle pojawiają się szklanki, chociaż widzę tylko gadające głowy (a nawet to niekoniecznie). Po prostu czytam dialog pozbawiony mięska, nawet jeśli są to tylko dwie linijki. I z tej pustej przestrzeni wychodzą na korytarz, który szczęśliwie można już zobaczyć oczyma.

I tutaj problem nie tylko pierwszych akapitów, ale całej sceny otwierającej. Budujesz tutaj zawiązanie intrygi, wprowadzasz w rdzeń fabuły, ale robisz to po lini najmniejszego oporu. Wszystko wykładasz w (dla mnie) sztucznym dialogu ojca z synem, którzy wyjaśniają sobie rzeczy, które prawdopodobnie doskonale wiedzą, a już na pewno sobie mówili. Same dialogi tutaj brzmią mało naturalnie z prostego powodu – po początkowym wrzuceniu odrobiny mięska w postaci opisu korytarza, postacie ponownie zaczynają iść (zakładam, że szli) pozbawieni zewnętrznej narracji, poza drobnymi prztyknięciami, które były miłym, ale niesamowicie drobnym akcentem. Bo gestami (tak, narracją, nie dialogiem!) takimi jak schwycenie za ramię powiedziałeś o postaciach więcej, niż ich własnymi słowami. Mowa ciała jest moim zdaniem w opowiadaniach równie ważna, a czesto ciekawsza niż same dialogi, które zdecydowanie potrzebują w niej oparcia (oczywiście, nie przesadzając w drugą stronę).

Jednym z powodów dla których narracja przydialogowa jest tutaj prawie wykastrowana może być brak zobrazowania bohaterów, zwłaszcza wizualnego. To bardzo pomaga. Sam obstawiałbym przede wszystkim, że przy tej scenie nie miałeś jeszcze przemyślanych samych postaci. Pisałeś ją, kiedy były jeszcze tylko kukiełkami, które miały opowiedzieć o idei historii i o czym będzie opowiadanie. Szkoda. Usłyszeć coś od fajnych, zbudowanych (nawet przelotnie, kilkoma zdaniami, reakcją, szczegółem) postaci jest dużo przyjemniej. Nawet kiedy czynią zakamuflowany infodump.

 

A, no i mędrkujący gówniarz wzbudził u mnie irytację swoimi pompatycznymi kwestiami. Nie wiem, czy taką reakcję na głównego bohatera próbowałeś osiągnąć.

 

Dla efektu "mocnego słowa" uciąłbym scenę zaraz po "zabić można tylko żywą istotę". Władowałeś tutaj niezwykle dużo infodumpu, który jest jeszcze bardziej uwydatniany przy naprawdę zgrabnym zbudowaniu relacji ojciec->matka i syn->matka. Druga sprawa – matka jest jedyną tak dokładnie opisaną postacią. Takie nieuzasadnione zderzenie z faktem, że ojciec i syn to wciąż dwie gadające głowy.

 

"Petor był złym człowiekiem, był tego pewny, ale nigdy nie podzielił się z Nisą swoimi odczuciami, nie chciał jej zranić." – mini byłoza, w dotatku sugerująca, że to Petor myślał o sobie, jak o złym człowieku. Będę wynotowywał tylko te drobnostki, które mocno rzucą się w oczy. Tekst jest jednak długi i według mnie styl nie jest jego największym wrogiem.

 

"– Choć, przejdziemy się trochę, opowiesz mi wszystko." Oooooo, ustrzelony ^^.

 

Zwracasz uwagę, że Petor musi mieć silne układy, skoro lata swobodnie, wnioskując po tym, że może sobie polecieć na arenę. Tyle, że mówisz to zaraz po tym, jak Artis wspomina, że sam tam bywał. Wtedy cała idea "silnych układów" znika, chyba że chciałeś pokazać, że chłopak/jego ojciec też takowe mają, ale w takim wypadku nie powinno to Artisa martwić.

 

Eh. Ponownie niewykorzystana narracyjnie okazja. Mówisz, że ogrody zasymulowane przez Nisę są piękne/niezwykłe i tyle. Czytelnik musi uwierzyć na słowo. A można było całkiem nieźle zbudować tym charakter Nisy – pokazać jaka jest, poprzez to jak tworzy świat. To mogło być DOSKONAŁE wprowadzenie postaci, odmalowane nawet kilkoma szczegółami. Przepuściłeś wszystko przez palce.

Zwłaszcza, że w zamian serwujesz kolejny, mało ciekawy dialog (może nawet trochę niezręczny, zwłaszcza tutaj: "– To prawda, sam nie wiem, dlaczego ciągle łapiesz mnie na tym.").

I znowu mamy gadające głowy, tym razem w "pięknym ogrodzie" – co jest dosłownie wszystkim co wiemy o miejscu, w którym toczy się "akcja". 

A dalej ponownie pompatyczne dialogi bez mięska. Bleh :(. Wyszła taka trochę sprzedaż idei. Tak jakby do drzwi czytelnika ktoś zapukał. Po drugiej stronie – akwizytor, który zaczyna opowiadać, że ten produkt jest tak zajebisty, jak tylko może to brzmieć. Ale, do cholery, po co mi ten odkurzacz basenowy, jak jeszcze nawet dziury nie wykopałem? Daj mnie coś ciekawego, nie Wielkie Słowa Równie Wielkiego Wybrańca, Ale Bez Kontekstu, Bo Ten Będzie Później. Dej dej dej. Jestem wymagającym czytelnikiem (i beznadziejnym komentatorem, że tak zaasekuruję swoją gburowatość)! Chcę czytać o czymś, co się dzieje, nie o puszczonych w powietrze IDEACH, albo rzeczach, co to działy się poza soczewką narracji. Nie opowiadaj mi świata. Pokaż mnie go!

A już zwłaszcza słowami postaci, która mnie odpycha (co ma zapewne olbrzymi wpływ na odbiór całego opowiadania). Zawsze jest takie ryzyko, więc opieranie budowy świata na dialogach to nie jest bezpieczna inwestycja (już pomijając, że zazwyczaj nudna).

Co zabawne, w pewnych momentach sam zauważasz narracyjnie, że postacie mówią sobie rzeczy, które już wiedzą. Wiesz, że grzeszysz i nic z tym nie robisz :P.

 

Teraz uwaga stuprocentowo widzimisiowa (co by poudawać, że pozostałe nie są :F) – ogólnie przez większość dialogów przebija mi się taka straszna… naiwność? Ciężko mi znaleźć właściwe słowo (no koniec świata, przytkało rozgadany słowiczy dziób). Jeszcze ciężej znaleźć właściwą przyczynę. Te wszystkie relacje między postaciami wydają się jakieś sztuczne. Sam winiłbym pewnie głównego bohatera i jego "buntownicze" dialogi. Po prostu coś mi nie gra, coś gryzie z tyłu czaszki.

Dochodzi nawet do tego, że SI, która sama powinna brzmieć naiwnie, w kontekscie nieporadnego przecież naśladowcy (jak dziecko u władzy!), nie dościga w tym Artisa.

 

Więc mówisz, że Petorowi zaimponował krzyczący głośno smarkacz, wypowiadający się tak, że w tle słyszę echa poddenerwowanego tuptania dziecięcych stópek? Zdaje się, że przez to, jak odebrałem Twojego bohatera, rzutuje on na odbiór wszystkich pozostałych postaci. Niszczy je jedna po drugiej :(. #OdczuciaKapryśnegoCzytelnika #DajMiInnegoBohatera

 

"– Czy nie wiesz już wszystkiego? – sarkastycznie skomentował Artis." – nie. Sto razy, tysiąc, milion razy nie! Tak się nie stosuje narracji przydialogowej (tak, nie mam pojęcia, czy taki termin istnieje). To samo dotyczy haseł typu "stwierdził cynicznie". To jest wkładanie czytelnikowi opinii, którą powinien budować sobie sam. Na podstawie mowy ciała, sposobu wypowiedzi, wreszcie samych słów. Oczywiście, pewnie przesadzam, zapewne tak można, może nawet ktoś Wielki tak kiedyś napisał. Mam to gdzieś, nienawidzę podobnych dopisków. 

Przykładem lżejszej wersji jest na przykład "powiedział groźnie" – bo po co pokazywać rzeczy (zmarszczoną brew, zaciśnięte zęby, głębszy ton, rozedrgany głos, "niebezpieczna nuta" albo "akcent" w zdaniu, słowie, czymkolwiek), skoro można powiedzieć "groźnie" i po sprawie. Pokaż mnie to. Dej dej dej.

Oczywiście, stawiam tutaj wielkiego, wyszczerzonego Widzimisia.

 

No a dalej kolejne Wielkie Dialogi. Znowu IDEE. Całe opowiadanie zdaje się zlepkiem rzucanych w twarz czytelnika MYŚLI, a nie na tym polegają opowiadania. WIELKA MYŚL może być (cudownie, kiedy jest!) wynikową opowiadania. Pozostawiona do przemyślenia czytelnikowi. Nie rzucona mu w twarz, ale będąca wynikową liter, które pobudzą do myślenia. A tutaj nie ma myślenia. Są tylko pompatyczne słowa jakiegoś smarkacza, którego nie potrafię potraktować poważnie. To jest straszny kontrast względem chociażby niedawnej sceny z gwałtem na Nisie. Opowiadanie chce być poważne, a główny bohater na to nie pozwala.

Wybacz mi miejscowego capslocka. Głosy w głowie powiedziały mi, że tak będzie lepiej widać co mam na myśli. Przy okazji pokazuję też, że jestem złośliwy i nie nadaję się na nauczyciela. Dobrze. Dooobrze (a tutaj Słowik próbuje naśladować głos Palpatine'a – przy okazji mówiąc o sobie w trzeciej osobie).

 

Odhaczam kolejną uwagę, ale już dostrzegam, że te zaczynają się powtarzać. Ponownie, wyrzuciłeś całe mięsko z opowiadania. Wielki, krwawy turniej opisany w trzech linijkach. Trzech linijkach! Czy ja mogę wreszcie dostać trochę fajnych, obrazowych scen? W ten sposób sam Mothua też nie został wprowadzony tak, jak powinien. To oczywiście wciąż mniejszy błąd niż to, co zrobiłeś Nisie, ale na pewno taki, który ucina sporo fajnych możliwości w budowaniu postaci. Przegapione okazje, wszędzie przegapione okazje. Tak jakbyś wszystkie postacie traktował po łebkach. Są, bo historia tego wymaga, nic poza tym. Liczy się tylko główny bohater i jego wielkie słowa (powstrzymałem się od wielkich liter, ha. Doskonalę sztukę krytyki. Może kiedyś będę mógł być złośliwy i nawet dostawać za to pieniądze!).

 

Eh.

"– A czy równie bez znaczenia jest, że twój ojciec jest szpiegiem, którego tak poszukujesz? – Maszyna wzniosła się triumfalnie.

– Tak… mogłem się tego domyśleć. Przemocą każdego można zmusić do wszystkiego."

Czy widzisz, jak to wygląda bez podparcia narracją? Coś jak: A, to był ojciec? No luz, zdarza się. Że Nisa oberwała bez powodu? W sumie też się zdarza.

 

W opowiadaniu już od momentu nasłania "zabójcy" na Nisę wszystko się sypie. Logika. Postacie. Relacje. Gdyby to miało charakter bardziej baśniowy, wylewającą się zewsząd naiwność byłbym w stanie przetrawić, może nawet zrozumieć. Tyle tylko, że opowiadanie chce być poważne. Stara się. Pokazuje sceny. Gorzej, że nie pokazuje konsekwencji. Pobita Nisa nie ma za złe Artisowi "Inaczej Postrzegasz Świat" Riganowi. Złota "Lubię Jak Się Stawiasz Chłopczyku" Kula wybiera Artisa, bo potrafi odróżnić ludzi od robotów (xD), w tym samym argumencie starając się pokazać, że gówno prawda i przeczy sama sobie (inteligencja xD). Tak, wiem, że zmyślał. Chyba tylko po to, żeby podważyć własne wyjaśnienia.

 

Od ostatniego obrazka zaczynasz przyspieszać. W pewnym momencie pojawiają się literówki, dziwne szyki. Wyskakują znienawidzone przeze mnie wielokropki, mające symulować emocje, które można by opowiedzieć narracją. Narrację to sobie właściwie odpuszczasz. Lecisz seriami dialogów, gadające głowy, które czasami spojrzą z wyrzutem albo niechętnie czy gniewnie.

Przy scenie poświęcającego się Mothui głośno parsknąłem śmiechem. To znalazło się w tym samym opowiadaniu co scena przedgwałtu i obicia twarzy kobiecie. Barbarzyńca szarżujący na wielkie, metalowe maszyny, w heroicznym akcie bóg wie czego. Poświęcenia za "dług" dla dzieciaka, któremu bzykał kobietę. Tego samego, któremu robił za ochroniarza, za praktyczne darmo, bo po prostu wyciagnął go z farm, żeby dalej zabijał, ale w nowej scenerii xD. To jest po prostu kumulacja źle poprowadzonej postaci, bo w trakcie tekstu nie widać żadnej przemiany. 

Postaram się odrazu powiedzieć, dlaczego. Tak, w tym miejscu ląduje zajebiście wielki Zdajemiś, sadza dupsko zatykając jedyne wyjście z pokoju i rozgląda się po białych ścianach mojego osobistego wariatkowa. 

Otóż – brak narracji. Przemiana bohaterów nie ma szans zawrzeć się w samych dialogach. Potrzeba mięsa. Potrzeba wydarzeń. Potrzeba widzieć coś więcej, niż gadające głowy. Przemiana następuje najpierw w ruchach, reakcjach, spojrzeniu. Tutaj nie ma tego żadna postać, chociaż faktycznie to właśnie przy barbarzyńcy próbowałeś to wprowadzić, chociaż jego eskpozycja ogranicza się do "macham mieczem i obracam cudze kobiety" (taki Conan, ale bez moralnego kodeksu xD). Artis jest taki sam jak na samym początku opowiadania, mimo że minęło 80k znaków, a i wydarzeń trochę było (w tym nasłał zbója, co by przefasonował twarz ukochanej). Ojciec jest taki sam. Nisa… Nisie zmieniły się rysy twarzy xD (wybacz kiepskie żarty, jest pierwsza w nocy, a ja od prawie 2h piszę ten zdecydowanie zbyt długi komentarz), jeśli by pominać epilog, bo ten uważam za beznadziejny. To moje święte, czytelnicze prawo.

No, a niemoralny Conan ulega przemianie tylko dlatego, że tak właśnie, w ostatnich scenach, postanowił autor (bo jeśli był taki od początku, to by raczej nie zabawiał się z kobietą dzieciaka, który wyciągnął go z Farm). Nie ma mięsa przy dialogach – nie ma rozwoju bohaterów.

Końcówki nie będę próbował oceniać. To raczej oczywiste, że ze względu na apatię względem głównego bohatera i raczej nieszczgólne zaangażowanie względem Wielkich Idei, nie byłem w stanie potraktować go poważnie. Zbyt zawiódł mnie department postaci, żeby przejmować się ich losem, czy planami.

Na co szczególnie zwrócę uwagę przy zamykaniu tego monstrualnego komentarza (z wciąż wpatrującym się we mnie Widzimisiem, przez którego nie mogę wyjść z pokoju). Od początku do końca postawiłeś w tym opowiadaniu na to, że będą działy się wielkie rzeczy, za którymi będą szły mądre słowa. Problem w tym jest jeden.

To trzeba było najpierw postawić na tych małych bohaterach, których zlałeś w trakcie opowiadania. Po pierwsze, zacząłeś od dialogów wyjaśniających istotę opowiadania. Nie od bohaterów, ale powodów pchających fabułę. Nie od akcji, ale od nie znączących jeszcze nic słów.

Wciąż nie wiem jak wyglądają Riganowie (ojciec i syn). Mam nadzieję, że przegapiłem to w opowiadaniu. Musiałem ich sobie sam wyobrazić.

Przy Nisie zawaliłeś okazję do świetnego pokazania postaci i ewentualnego zbudowania gruntu pod epilog (który aktualnie wydaje mi się kompletnie z tyłka). O wyglądzie też chyba nie wspomniałeś, co później nie pozwoliło ci dokładnie opisać, jak wyglądała w stanie pokiereszowanym, żeby nadać scenom więcej dramatyzmu. Zupełnie jakbyś sam nie miał tych postaci w głowie. Jakbyś miał tylko idee im przyświecające, a to za mało na dobre opowiadanie.

Przy Mahui też zwaliłeś świetną okazję na wprowadzenie postaci, ucinając walki gladiatorskie (dokładnie te same, które tak barwnie zapowiadałeś przez początkowe fragmenty). Opisałeś je na zasadzie – tłukli się długo i krwawo. Tadam, masz tutaj ochroniarza, który da się zaskoczyć gówniarzowi przy pierwszym spotkaniu.

Wracając do Artisa "Mam Swoją Wizję Świata" Rigana, zwrócę uwagę, że masz tendencję do tworzenia Mary Sue w męskiej wersji (chyba Gary Stu na ten twór mówią, ale nie znam się). Mamy tutaj smarkacza wypowiadającego wielkie idee, chociaż nie ma kompletnie doświadczenia życiowego, ani nawet nie wiadomo, skąd mu się te mądre myśli w głowie pojawiają. Dużo czytał, może oglądał filmy? Nie wiem, podobał mu się Wallace z Walecznego Serca, czy co? W ten sposób, nawet jeśli słowa wypowiadane są przez taką postać bez tła, zakrawają na śmieszność nawet jeśli są prawdziwe. Oczywiście można taki schemat oszukać, specjalnie wprowadzając konstrukcyjnego "błazna", ale Artis do takiej postaci zupełnie nie aspiruje, chociaż śmiech i drobne zażenowanie we mnie wywołał.

Do tego dochodzą mu umiejętności walki, jest wybrańcem, potrafi w telekinezę i ogólnie wszystko wie najlepiej.

Do tego całość okraszona jest szczątkową w dialogach narracją. W ogóle jest mało narracji, dużo dialogów. Pompatycznych, silących się na mądre myśli. A pod mądre myśli trzeba budować podłoże,argumenty, a nie smarować nimi twarz słuchacza.

Za mało opisujesz, a bez tego nie ma szans na zainteresowanie czytelnika, którego nie obchodzą idee. Przynajmniej nie w pierwszej kolejności. Gdyby pragnął mądrych myśli, to sięgnąłby po jakieś eseje filozoficzne od tęgich głów. Nikt nie siada do opowiadania fantastycznego, z głosem w głowie "to jaką mądrą ideę poznam tym razem". Nie. Te idee czasami wynikają z samego opowiadania, które nie przekazało tej myśli bezpośrednio. Doprowadziło do niej, a teraz ona wżera się w mózg nie pozwalajac biedakowi zasnąć. I jest jeszcze, ten masochista jeden, wdzięczny za to. W tym tkwi siła przekazu samych opowiadań, że potrafią trafić do ludzi, którzy nie szukali ani takiego pytania, ani takiej odpowiedzi.

Odleciałem, co? ;)

 

Znaczy, czas kończyć. Jak coś mi się przypomni, albo chciałbyś, żebym jeszcze coś dopowiedział, czy nawet zwrócić mi uwagę, że głupi jestem (to konkretnie wiem, pokaż mi lepiej dlaczego :P). Nie będę się też o tej godzinie silił na jakieś lepsze podsumowania,bo to nie ma prawa wyjść. Może później ułożę coś sensownego. Tutaj, na daną chwilę, masz zbiór pojękiwań BARDZO GROŹNEGO CZYTELNIKA, któremu wydaje się, że wszystko wie najlepiej i w ogóle, czemu nikt nie pisze tak jakby on chciał (a jak już piszą, to raz na rok, wstrętne mątwy). Pewnie można z tego wyłowić jakieś sensowne uwagi, kto wie.

 

To sfruwam, bo widzę, że Widzimiś odblokował mi wreszcie wyjście.

Trzymaj się!

No tak. Pewnie. Mhm. Chyba jakaś siła nieczysta wprowadza w życie diaboliczny plan i postanowiła wszystkie fajne konkursy z całego roku upchać w obrębie dwóch miesięcy.  No jak tak można?!  D:

 

NWM, dlatego wszystkie te słowa padają jeszcze na płaszczyźnie teoretycznej :P. Tekst domaga się trochę więcej niż prostych poprawek, a jeśli mam już coś pokazywać, to będąc niezadowolonym trochę mniej niż bardziej. 

 

Co do samej liczby opowiadań… błogosławieni niech będą ci, którzy zagłosują. Nie, że nie będę próbował. Jasne, że będę, ale znając własne zamiłowanie do długich komentarzy, mam złe przeczucia ;).

Właśnie spojrzałem na liczbę opowiadań (pół miesiąca przed terminem). To ja jednak poproszę o lincz. Czysto teoretycznie oczywiście ;).

Przy użyciu jak ciężkich batów odbywać będzie się lincz, jeśli ktoś obiecał udział, a się nie wyrobi? Czysto teoretycznie oczywiście. 

Gratulacje zwycięzcom odsłoniętym i tym jeszcze nieodsłoniętym :).

Fun, zepsułeś. Za mało łapówek. Książka mi przeszła koło nosa.

 

Jakie łzy? Ja jeszcze nawet piórka nie mam :D

Apetyt rośnie w miarę jedzenia :D

To tylko kwestia samego udziału (i mojego poczucia humoru ;)). Nie płacze się za podium tylko w biegu, w którym się nie startowało :P.

 

Eh, i jak tutaj kręcić gównoburzę przy tak pokojowo nastawionym rozmówcy. No nie da się. A fe D: .

 

Będąc zdania, że by dobrze pisać trzeba być stosunkowo inteligentną bestią (tak będę łechtać swoje ego, kiedy już zacznę dobrze pisać), wykluczam możliwość ślepej wiary w czyjekolwiek słowa. Bo jeśli ktoś nie potrafi odróżnić dobrej od złej rady (przemyśleć ich!), to jaką mu różnicę zrobi, kiedy ktoś wypowie się na dany temat autorytarnie, czy też pięć razy wspomni, że to tylko jego zdanie?

Również przypuszczam, że gdyby wymienione przez ciebie osoby trafiły na podobnego mędrca, nic by się nie zmieniło, bo robiliby swoje. Może nawet by coś słusznego z jego komentarza wyciągnęły. Więc i wniosek o szkodliwości jest niekoniecznie właściwy.

Niemniej uważam, że próby narzucania komukolwiek, jak ma pisać, są po prostu złe, głupie, bezprawne i cholernie niebezpieczne.

Odróżniłbym “narzucanie własnej woli” od autorytarnego sposobu wypowiedzi. Tu już chyba popadamy w ekstremum (zupełnie abstrahując od tego, że wypowiedź Marlowa wydaje mi się zupełnie naturalna, ale to już pewnie kwestia wrażliwości).

 

* -Może i brzmi fajnie, ale czy lepiej?

Gównoburze fajna rzecz. No i generalnie autorzy lubią je pod swoimi tematami, bo napędzają widownię. Stąd też, Zalthu, pewnie nie będziesz miał mi za złe, że się przyłączę. Większy komentarz do samego tekstu dorzucę za jakiś nieokreślony czas (jak i do pozostałych konkursowych, a tych narasta, że ho hu).

 

Cieniu!

Zdajesz sobie sprawę, że Twój komentarz uderza dość wyraźnie w naturę samego forum? Na moje, odbiera ochotę chcącym pomóc przy tekście osobom, bo trzeba jeszcze uważać, żeby przypadkiem nie wyjść na autorytatywnego dupka. Tylko, cholera, jaką różnicę robi to autorowi, który sam sobie jest władcą i może wybierać, co mu się z cudzych komentarzy podoba, a co nie? I to nawet wtedy, gdyby komentujący miał rzeczywisty autorytet na poziomie Dukaja czy Le Guin. 

Mówię to ja, człowiek, który we własnych komentarzach średnio co dwa słowa zaznacza, że to tylko moja opinia. Tak po prawdzie, na tym forum nie dostaje się aż takiego feedbacku (ale to chyba problem ogólny polskiego czytelnictwa parania się pisarstwem w tym pięknym kraju. Nie mówię też, że jest źle. Jest lepiej niż gdziekolwiek indziej.), żeby można było sobie wybierać, jak ktoś ma je pisać i jeszcze straszyć ludzi przestrzeganiem (odrobinę wydumanych) w tej materii konwenansów.

 

I cisnąc głębiej w gównoburzę, nie zgodzę się też z opinią do opinii. W sensie, jakoby zdanie przytoczone przez Marlowa było złym przykładem. Bo, niezależnie od czyjegokolwiek gustu, prawdą jest, że

potężną łapą zagarnął kawałki najbardziej wysuszonego drewna i ułożył w niewielki stosik.

oraz

łapą zagarnął suche drwa i ułożył z nich stosik.

przekazują identyczną informację. Czyli, w ekonomice i dynamice, drugie wygrywa bezsprzecznie. Czym wygrywa pierwsze zdanie? Czy lepiej, bardziej soczyście opisuje wykonywaną czynność? No chyba nie, bo obraz jest ten sam (ta sama informacja). Może dokłada jakieś informacje? Tak średnio (zaznaczenie “potężnej” może być istotne, ale ponownie, sama “łapa” już niesie podobny przekaz). To nie jest tak, że dodatkowe słowa z miejsca czynią w zdaniu barok. Na pewno nie ten dobry.

Bo tych dobrych upatrywałbym raczej w dokładaniu dodatkowych, teoretycznie zbędnych informacji (tutaj – na przykład opisując dodatkowo fakturę drewna, dookreślając barwę czy jego zapach), używając barwnych porównań lub zahaczając wyobraźnię czytelnika o coś znajomego. Dużo rzeczy czyni zdanie dobrym barokiem, ale w żadnym z powodów nie chodzi o większą liczbę słów samych w sobie. To jest raczej efekt uboczny.

Oczywiście, jest też kwestia wydłużania rytmu, operowania dynamiką i oddechem czytelnika. Dostrajanie struktury akapitu. Wtedy czasem potrzebne jest bardziej rozbudowane zdanie. Ale czy trzeba to osiągać przez puste kalorie?

 

Ponownie, mówię to ja, człowiek, którego można by o to podejrzewać najmniej. W tej kwestii walczę z własnymi demonami. Często, niekoniecznie wygrywam ;).

Na koniec zaznaczę, że chodziło mi tylko o to jedno, konkretne zdanie, bo z powodzią słów w tekście to się nie zgodzę. I tutaj już, rzeczywiście leży gust.

Właśnie popełniłem zbrodnię, zapewne odhaczając kilka podstawowych grzechów grafomana. Przy okazji, już dużo mniej prawdopodobnie, mogłem ująć piękne rzeczy.

 

W skrócie – opowiadanie na konkurs Jestem legendą, grube na circa 59k znaków. Na chwilę obecną potrzebujące (jak pluszowe misie potrzebują miłości) opinii przede wszystkim czytelniczej. Znaczy się, czy nudzi, gdzie nudzić zaczyna, może trzeba ciąć (zapewne), albo coś rozwinąć (o Boże, nie). Wreszcie, czy zakończenie jest satysfakcjonujące, a przede wszystkim, czy zrozumiałe. Z tym miewam przecież problemy. Jeśli ktoś chciałby pomóc od strony warsztatowej, przyjmę z uśmiechem na dziobie, ale i uwagą, że gotowy jestem wprowadzać ewentualne, nawet duże zmiany. Podsumowując – możliwe spore metamorfozy (pod, oczywiście, wpływem betopinii).

Tytuł na betaliście: Szepty Nieboga. Trochę filozofii, trochę ładnych i garść tych mniej estetycznych obrazków. Zdecydowanie fantasy, chociaż pozbawione krasnoludów oraz ich wyższych przyjaciół.  Wszystko dość kameralne, z kilkoma wątkami splatającymi się w, mam nadzieję, dobrze pozszywanym zakończeniu.

 

Wdzięczny Słowik może  pobetować  latem, nawet epopeje tak rozległe,  że scenariusz do brazylijskich telenowel z planem dwudziestoletnim może się schować.

Myślałem nawet o kilku, plus jakimś wątku politycznym zwieńczonym epicką bitwą, ale do tego potrzebowałbym przynajmniej kilkunastu znaków więcej. Aj, te bezwzględne limity.

O w jabłko jeża.

Zostało mi prawie 2k znaków do wyczerpania limitu! Trza pomyśleć nad dorzuceniem kilku wątków.

O to się właśnie rozchodzi, że nie mam już wyjścia. Myśli zostały złapane w klatkę. Będzie śpiewanie zza krat, więzienny jazz. 

 

No to dobrej współzabawy wszystkim :).

Nie rozumiem. Zupełnie. Jak można tak zacząć zupełnie bez fajerwerków, następnie delikatnie prowadzić akcję, a główny wątek rozwijać co najmniej subtelnie i… wciąż potrafić wciągnąć czytelnika. I z jednej strony mam żal, że w opowiadaniu wydarzyło się tak niewiele, z drugiej – nie pogniewałbym się wcale, gdyby to niewiele trwało dłużej. Po prostu była w tym czytelnicza przyjemność – w tym wypadku z tła, ze sposobu stawiania liter i klimatu. 

Kiedyś, pod jednym z forumowych opowiadań narzekałem, że chociaż autor umieścił je w Brazylii, to tej nie było czuć wcale (to się zresztą zdarza całkiem często, ale w tym wypadku chodzi o to, że tamto konkretne opowiadanie samo w sobie było napisane naprawdę sprawnie). Tutaj, zupełnie odrębny biegun. Przez smaczki, przez zachowanie bohaterów, przez odniesienia historyczne, no wdychałem to hiszpańskie powietrze.

Końcówka nieco rozczarowała. Niby nie było w tym wrażenia pośpiechu, a i była przecież konsekwentnym zamknięciem historii. Ale! Właśnie też niczym więcej, jak tylko dopięciem klamry, widocznej już od samego początku. Chociaż w tym jednym miejscu można było puścić jakiś fajerwerk. Ewentualnie przydać tych kilka liter więcej, żeby “naładowaniem wydarzeń” mniej odstawało od reszty opowiadania. 

 

Podobało mi się tło. Podobały karły, podobała Hiszpania i, przede chyba wszystkim, własna interpretacja nie tyle wydarzeń, co myśli za nimi idącej. Nie podoba się wniosek, że historia nie ciągnie całości, że pomysł wyjściowy zdaje się zbyt prosty, a stery zostały przejęte przez inne składowe opowiadania. Wciąż na duży, duży plus, chociaż Lothara postawiłbym wyżej :).

No i jeszcze raz – gratulacje!

 

PS: To jedyne chyba w tym wydaniu opowiadanie, w którym nie było żadnych chochlików (a przynajmniej takich, które ptaszek mojego kalibru mógłby wychwycić).  Było widzę porządne czyszczenie (i odrobina szczęścia – bo w pozostałych opowiadaniach chochliki często wyglądały, jakby pojawiły się w czasie końcowych edycji/druku).

:o!

 

Rozbudowany komentarz (w tym też pełno treści – pierwsza emotikonka wykrzykuje nieco wulgarne hasła, pełne pozytywnego zaskoczenia) – jak tylko dorwę WS.

 

 

:o!

 

(druga emotikonka wykrzykuje gratulacje)

Wpadam, wstrząśnięty, choć nie zmieszany. Wciąż zdziwiony.

 

Głosy oddane, ale mam przeczucie, że tylko dołożyłem się do rosnącej dominacji dwóch autorów. Jakościowo zdecydowanie kilka poziomów wyżej od pozostałych opowiadań (a jednego to nawet w szczególności ;)).

 

Ciekawe, że musiałem nadrobić tylko pojedyncze opowiadanie. Widocznie perły same się w ostatnim roku pchały pod wizjer. Komentarzy raczej nie nadrobię. Tu potrzeba jakiejś specjalnej mobilizacji przestrzenno-czasowej.

Finklo, dziękuję. No to już wiem, kogo męczyć o ewentualną transformację ;).

 

Srebrny, dzięki za linka, nie znałem. Naprawdę przyjemne.

Nie jestem do końca przekonany o tezie wyższości pisania w sposób najprostszy z możliwych. Zbyt wiele czynników (w tym moje ukochane brzmienie). Ale jak by się dało wszystko w jedno zsyntezować, to wszystkie nagrody Twoje.

 

Nie myślę dla kogo chcę pisać. Chcę pisać lepiej i jest to jedyny wyznacznik, tylko ze względu na subiektywną naturę zahaczający o target.

Naz (a kto Ci tak ładnie nick zmienił? Ja też mogę, jak już zacznę dobrze pisać, przeobrazić się w Dużego Słowika? :P),

skąd pewność, że to mój świat jest fikcyjny? Dobra! Żartowałem! Podstawowa zasada luźnej rozmowy, to niebudzenie w człowieku filozofa ;).

Kruca, nie udało mi się takiej drobnej melancholii i nuty miłości miedzy Pawła i Zuzę zapleść? Może za młody jestem, cholera, żeby to w tak krótkiej formie ująć. Doświadczenia mi brakuje. 

Dzięki za wizytę i uwagi :).

 

Fun:

 

 

 

to tak w zwięzłej odpowiedzi ;P.

 

To jest może drugi tekst napisany od tego pół roku, a żeby wpleść w niego uwagi z poprzednich doświadczeń (chociażby z “Adhezji”) musiałbym siąść i wygładzać (nie na zasadzie przecinków czy baboli, co robiłem, a na zasadzie zdań i ciężkostrawnej poetyki). No bo to nie jest tak, że mi to wszystko z miejsca w kości wejdzie. Ja tak grafomańsko właśnie piszę (i, co gorsza, trochę po kingowsku, bo totalnie bez planu) i to nie jest kwestia, że ja to na siłę udziwniam. Mózg mi tak działa, a z nim się idzie na wojnę, a nie ogłasza zwycięstwo po jednej bitwie ;).

No, tyle na płaszczyźnie nierozsądnych usprawiedliwień. Zupełnie poważnie – na płaszczyźnie zdań dałem ciała wielopłaszczyznowo (i tak stworzyłem wyobrażenie 3D!), bo pozwoliłem palcom pisać, co chciały. Wciąż jednak, jak już walnę takie zdania, to muszę wiedzieć, czemu są złe, bo we własnym zacietrzewieniu, słowiczy mózg nie jest łaskaw mnie o tym informować, ilekroć opowiadanie przeczytam. Stąd też chociażby komentarz Mjacka bardzo mnie ucieszył. Mojemu mózgowi trzeba przemówić do rozumu, właśnie w ten sposób.

 

Dzięki za wizytę i kopa w dupę :). Następnym razem załóż glany, nie żartuję.

 

PS: Miałbym takie opko (albo dwa), które wygładzałem, a do którego przydałoby mi się oko, które widzi nadmierną słowikowatość. W sensie ogólnej opinii, bo technikalia to już moja rzecz i nie chcę ludzi męczyć. Zapytam pewnie na privie czy masz wolną chwilę, jak już je uporządkuję (co może potrwać, bo kocioł trwa).

 

PS2: Dłonie zostały, bo ktoś je uznał za urocze, a ja lubię stawiać monumenty swojej głupoty. Takie jak pierwszy akapit w Bei Fengu chociażby.

Wohooo! Oprawię sobie w ramkę. Zdecydowanie najlepszy komentarz jaki kiedykolwiek dostałem pod opowiadaniem i chyba nawet jaki w ogóle widziałem. Kłaniam się bardzo serdecznie. Tym niżej, że ze sporą częścią uwag się nie zgodzę, a chciałbym ich kwestię przedyskutować, jeśli tylko masz czas (a którego już i tak dużo poświęciłeś).

 

Najgorsze, że nie wiadomo, czego właściwie przestraszył się główny bohater. Tego, że Nova kilkukrotnie majtała nogami, czy zachowywała się jak dziecko? Tego, że wygłaszała niezbyt mądre uwagi, w tym nadmieniając coś o istnieniu (do czego zresztą inspirował ją Paweł), albo w rodzaju “jestem pokojem”? Czy może tego, że była (sic) “do przodu”? Co to w ogóle znaczy? Do przodu w stosunku do czego i pod jakim względem? Dziewczynka nazywana jest przez niektórych komentatorów sztuczną inteligencją. To mocno na wyrost. Ja tam nie znalazłem w jej zachowaniu niczego, co by o jakiejkolwiek inteligencji świadczyło. Co w takim razie tak Pawła przeraziło?

 

Tutaj nawet nie wiem jak się odnieść. Myślę, że to w znaczącym stopniu kwestia kodu kulturowego (nie żebym zasłaniał się nim, jak jakąś tarczą). Świadczą o tym chociażby wspomniane dalej skórki, o których to nie wiesz, o co chodzi. Druga rzecz – czy jeśli napisane przez Ciebie opowiadanie (tutaj program komputerowy) zaczęło by Ci nagle kasować zdania i zastępować je swoimi, czułbyś, że wszystko jest w porządku?

Naprawdę nie mam pojęcia, w którym miejscu nie wskoczyłeś na właściwe tory, przez co nie jestem w stanie wyjaśnić samemu sobie, gdzie konkretnie popełniłem błąd. 

Zadam może zupełnie odrębne pytanie, które może mnie naprowadzić (w kwestii wspomnianego kodu kulturowego). Czytałeś może “Cyberpunk” Cetnarowskiego? Jeśli tak, jakie miałeś wrażenia?

 

Z tym “zakleszczeniem się” rąk na kubku, to rzeczywiście brzmi nieszczęśliwie.

Zaciśnięcie ma dla mnie wydźwięk niewystarczający. Miała to być niekontrolowana, nagła reakcja. Nerwowy tik. Zacisnąć można w poddenerwowaniu – ja potrzebowałem czegoś gwałtowniejszego.

 

“Przy pełnym wysiłku okrzyku, usiadł na krawędzi łóżka” Okrzyk nie może być pełen wysiłku, bo to jest dźwięk. Może za to np wyrażać wysiłek, świadczyć o wysiłku itp Niezależnie od tego budzi zdumienie, że Paweł krzyczał tylko siadając na łóżku. Za chwilę jest przecież wprost powiedziane, że nie bolało.

Uhm. Może powinienem zejść oktawę niżej. W sensie, pełne wysiłku stęknięcie? Ale znów, według tej logiki, to jest dźwięk. Tylko dlaczego dźwięk nie może nieść informacji o włożonym wysiłku? Czy to nie jest pewne zagalopowanie się w ograniczaniu logiki języka?

Młody jestem, gówniarz jak się patrzy, ale i mi, zwłaszcza w czyjejś obecności, zdarza się stęknąć w sposób znacznie “donośniejszy” niż tego rzeczywiście wymagała sytuacja, podczas wstawania z łóżka. Nie rozumiem niezrozumienia.

 

Syn Pawła i Zuzy “tylko zmienił pokój, w którym można się na wieczność zamykać”. Wynika z tego, że, po pierwsze, chłopiec ma jakiś pokój, w którym można się zamykać (na wieczność).

Hm. Czy zamiana “można” na “mógł” naprawia sytuację (bo nie jestem pewien, czy dobrze ją zrozumiałem)? Zmienił jeden pokój, w którym mógł się na wieczność zamykać, na drugi pokój, w którym mógł się na wieczność zamykać. Nie widzę w zdaniu nic niejasnego (w obrębie postawionego kontekstu, bo jedyna niejednoznaczność pojawia się w słowie zmienił, które w innych okolicznościach mogłoby oznaczać, że – na przykład – przemalował. Tyle że tutaj sytuacja jest rozrysowana), ale zdaję sobie sprawę, że to wina tego, że od początku wiedziałem, o co miało w nim chodzić i nie jestem w związku z tym obiektywny. 

 

Przepraszam, że to na razie wygląda, jakbym czepiał się każdej uwagi (właściwie, to na tą chwilę prawda), ale nie chcę przyjmować błędu na wiarę. Muszę go zrozumieć, żeby w przyszłości nie popełnić ponownie. 

 

Jak to “wrosła?? Czy fanaberia to roślina lub grzyb? Fanaberie się ma/miewa.

A czy metafora to niechciane dziecko prozy? ;) 

 

Nova ani razu nie majtała nogami stojąc. 1. Siedzi na obrotowym krześle. 2. Siedzi na krawędzi łóżka (dookreślę), a te bardzo często miewają pod sobą trochę pustej przestrzeni (powinienem to w opowiadaniu zaznaczać?). 3. Znowu siedzi na krześle.

 

W innym miejscu “niewinny głos, przekrzywiona główka” nazwane są “skondensowanym ładunkiem emocji”. To chyba gruba przesada.

W przypadku samoistnie wyuczonego przez SI odruchu, jest to wręcz niedookreślenie. Nie wiem, wydawało mi się, że dzieci mają takie właśnie gesty, od których truchleje serce.

 

Dalej są wspomniane “cybernetyczne konie ze skórkami w pakiecie” Za żadne skarby świata nie powiem, co to za skórki. Zwyczajnie nie mam pojęcia.

Określenie stosowane w wirtualnej przestrzeni, w odniesieniu do “nakładek” zmieniających wygląd, czy to odgrywanej postaci, czy używanej broni, czy czegokolwiek co posiada oprawę wizualną.

 

Jeszcze dalej o kimś/o czymś jest napisane, że wygląda, jak kilka obrazów Picassa jednocześnie. Co znaczy “jednocześnie”. Że się różne obrazy nakładają, są obok siebie, jeden za drugim, zazębiają się?

Postanowiłem tą kwestię pozostawić czytelnikowi. Ale uwaga jak najbardziej prawidłowa. Ostatecznie, to ja, jako autor, powinienem trzymać ster. 

 

Wróćmy do Pawła. Mianowicie on był “poniżony majtającymi nogami dziewczynki, jej uśmiechem, przekrzywioną niewinnie głową” A co w tych rzeczach poniżającego? Na tej zasadzie to mógłby czuć się cały czas poniżony każdy ojciec, który ma małą córeczkę.

Nie wiem, czy któryś z tych ojców nich musiał przeczołgiwać się pod nogami roześmianej córeczki, ledwo dysząc i przeczuwając pukający do drzwi zawał. Nie wiem, czy któryś z nich zdawał sobie sprawę z tego, co te gesty oznaczają. Wiem tylko, jak sam bym się na miejscu Pawła czuł.

 

Kawałek dalej Paweł “chciał przełknąć ślinę, ale nie mógł”. Brzmi to nieładnie, a przede wszystkim, kiedy ktoś coś chce, a nie może, mówimy po prostu, że usiłuje. Paweł usiłował przełknąć ślinę.

Po czym i tak musiałbym dodać informację, że ostatecznie nie mógł, bo usiłowanie informuje, że próba jest podejmowana – a o to w przekazywanej informacji chodzi, że stracił kontrolę nad ciałem.

 

A, abstrahując od wiedzy Pawła na ten temat, dlaczego czas w sieci płynął szybciej niż w realu?

Nie czas. Inna prędkość przesyłu informacji, w obie zresztą strony. W przeciągu czasu, kiedy ja odpisywałem na Twój komentarz, byt opierający się na tak znacząco wydajniejszym nośniku informacji (w pewnych aspektach oczywiście) zdołałby napisać już dwie książki, obalić kilka praw fizyki i okraść największe banki świata. Co poniekąd jest odpowiedzią na dużą część pozostałych pytań.

 

Resztę uwag, zwłaszcza względem końcówki, muszę przetrawić. Spora część wynika z pewnego niezrozumienia przedstawionej sytuacji (co jest moją oczywiście winą), a tego poprawiać nie mam jak, bez odkrycia momentu, w którym odczepiłeś się od historii (zgaduję, że nie przywiązała Cię ona zupełnie, co jest zrozumiałe). Jeszcze większa część jest słuszna.

Gdzieś tutaj z pewnością jest przekroczona granica ingerencji w styl, ale to już moja rzecz, żeby się w tym połapać.

 

Bardzo doceniam taki gros uwag. Postaram się z nich wyciągnąć jak najwięcej (jeśli mnie jeszcze w tych kilku miejscach delikatnie nakierujesz, to może być to całkiem sporo). Jak gdzieś tam też wspomniałem, nie przejmuj się jeśli złapie Cię wrażenie wyzłośliwiania (zupełnie błędne), zwłaszcza jeśli miałoby za tym iść jeszcze więcej uwag.

Również pozdrawiam :).

 

EDIT: Jestem natomiast zaskoczony poniekąd pozytywną uwagą na temat interpunkcji. W sensie, czego jak czego, ale OK interpunkcji bym się po sobie nie spodziewał ;P.

Darconie, nie wiem czy może nie przesadzam, ale dla mnie proza to również pokazywanie obrazami, tylko dużo bardziej “płynnymi” niż w przypadku telewizji. Obraz wizualny jak już powstanie, to w zaistniałej formie do czytelnika trafi. Obraz spomiędzy liter ma dużo większe możliwości ewoluowania w głowie odbiorcy i to już w trakcie czytania (a nie wraz z zacierającymi się wspomnieniami) – dlatego to medium jest znakomite. 

Powiedziałbym raczej, że rozstawiłem rekwizyty, które w miarę teksty miały zyskiwać lub pokazywać coś więcej niż tego dokonały na początku. Wiem też, że to w pewnym stopniu, ponownie, nadmierne wymagania wobec czytelnika i to ma prawo rozpłynąć się w trakcie czytania. Dlatego też nie opieram na tym osi fabularnej.

Moje granie na duszy jest właśnie kwestią ewolucji. Nie chcę się go pozbywać, a nauczyć stosować z wyczuciem.

 

Również pozdrawiam :).

 

Chołoto, dlatego też noszę o kilka rozmiarów większe spodnie, żeby nieustanny wzwód nie przeszkadzał w poruszaniu się.

Konstruktywna krytyka nie jest zbyteczna, ale haczyk tkwi w tym całym, krzykliwym przymiotniku.

 

No. Również powodzenia, może kiedyś spotkamy się na sklepowych półkach (tak sobie teraz smaruję, żeby podtrzymać wzwód).

 

Edit:

Coboldzie, papuga nie przemówiła, bo autor uznał, że gadający ptak nieco osadzi na ziemi atmosferę. Wyszło, że niewłaściwie, bo ostatecznie opowiadanie nie wybrzmiało jako horror. Znaczy, w koncepcji s-f bardzo chętnie bym scenę w opowiadaniu rozwinął.

 

Natomiast co do samego tekstu, to wisi na stronie, ale zadowolenie nie wynika tyle z jakości (hue, nie mam tego stempla), co przekazu (czy bardziej jego próby). Czyli trochę sprawa intymna :).

Darconie, dzięki za wizytę i solidny komentarz. Podyskutujmy :).

 

Zaczepiając jeszcze o sprawę Chołoty, nie podjąłem z nim sensownej dyskusji z tego jedynie powodu, że sensowna nie mogła być w samym założeniach. Naprawdę koło dzioba mi lata, w jakim tonie ktoś komentuje pod moim opowiadaniem, zwłaszcza jeśli coś wniesie (a sam Chołota wniósł, ale nie tyle, ile by mógł, gdyby rzeczywiście był gotowy na dialog). Ja nie mam miękkich piórek, dla każdego zamówiłem metalowe etui, ze specjalnym hartowaniem dla tych zakrywających mój kuper. Jedynym celem Chołoty było uprawianie bibliotecznej krucjaty, które objawia się szukaniem błędów na wyrost (podgryzanie języka zamiast wargi, bo to drugie jest… toporne? Poważnie?) i niezainteresowanie względem pomocy w wyjściu z problematycznego zdania, wskazania, dlaczego jest złe.

I nawet jeśli wskazał też zdanie rzeczywiście dyskusyjne (przyprószenie złotem), to nie byłby zainteresowany rozwinięciem tematu, bo nie ma “akademickiego zaparcia” oraz ewentualne (niemające już z krucjatą żadnego związku) zakrycie się mgłą frazesów, którymi rzuca zdecydowanie gęściej niż ja metaforami. Pozerstwo w najczystszym wydaniu.

A ja nie mam ani parcia na bibliotekę, ani nawet na piórka. Piszę, bo lubię, a i całkiem często – bo muszę. Wyróżnienia to efekty uboczne, których nie mam potrzeby analizować, a tym samym, wdawać się w dyskurs, który, gdybym potraktował poważnie, zamieniłby się w (wybacz internetową analogię) clown fiestę.

 

To teraz względem samego opowiadania. Nie jest to jego obrona, bo autor jest nad wyraz dobrze świadomy swojego miernego poziomu (raz w życiu byłem zadowolony z własnego tekstu). Ten poziom jest jednocześnie odbiciem oczekiwań czytelniczych i kontrolę nad nim mam tylko taką, że wciąż próbuję iść do przodu, a styl staram się ewoluować szybciej niż pokemony.

 

Teraz przedstawię, jak to wygląda od strony technicznej. Dlaczego coś zrobiłem, a czegoś nie. 

Krzesło. Budzik. Kolor oczu. Do pewnego nawet stopnia papuga oraz doniczki. Wszystkie wprowadzone rekwizyty zostały wykorzystane, bądź miały swój cel.

Krzesło, o którym powiedziałeś, że nie widziałeś do niego odniesienia – pojawia się później. Po pierwszym resecie. Zdobione fikuśnymi zakończeniami siedzidełko zamienia się w krzesło obrotowe, jako pierwszy znak nadchodzących wydarzeń. Jest to tak oczobitnie zaznaczone w samym tekście, że chyba bardziej nie mogłem. Stąd zaskoczonym. Papuga wykorzystana została jako element redukujący napięcie po drugim resecie, w celu przygotowania pod finałowe uderzenie. Stanowiła element powrotu do stanu sprzed resetów. W początkowych założeniach miała w pewnym momencie przemówić głosem Novy, w dobitniejszym pokazaniu kwestii “nie jestem w pokoju, to ja jestem pokojem”. 

Kolor oczu Novy zmienił się w trakcie opowiadania przynajmniej raz, co miało funkcję identyczną co krzesło i równie dobitnie zaznaczoną. Kwestia obecności budzika była zaznaczona kilkukrotnie, w celu oswojenia czytelnika względem tego, że odgrywa on później rolę. Hasło “upchnięta zieleń” koresponduje z strachem bohatera przed otwartymi przestrzeniami, który również jest zaznaczony kilkukrotnie, a który koreluje bezpośrednio z koncepcją “pokoju w pokoju”.

Tą samą rolę pełnię te nieszczęsne “przyprószone pola”, które swoją sprzeczną naturą w obrębie jednego zdania, miały pokazać ten właśnie niejasny strach. Że z jednej strony piękny widok, kłosy zboża po sam horyzont, widok który normalnie uspokaja, a z drugiej to wciąż otwarta przestrzeń. Nie potrafię wyobrazić sobie lęku przed przestrzenią lepiej niż w takiej właśnie sprzeczności. Prawdą jest, że do zrozumienia co oznacza “przyprószenie złotem” konieczne jest zachowanie w pamięci widoku z okna, który pojawił się trochę wcześniej, co pokazuje, że jestem wobec czytelnika nadmiernie wymagający. Pracuję nad tym, jestem świadom. Cobold i Fun (w kwestii prowadzenia narracji/zdań – bo na rzecz ogólny obraz rzucali mi właściwie wszyscy czytelnicy :)) zwracali mi niejednokrotnie uwagę (beta, proszę państwa, to jest właśnie miejsce, gdzie człowiek jest uświadamiany – zdecydowanie lepsze niż poczekalnia, która pozwala przede wszystkim badać większy przekrój reakcji, czyli ogólne wrażenia, jakie tekst generuje).

 

Wracając do samego zdania z krzesłami. Czy chciałeś zasugerować, że nie miałem wprowadzać potrzebnych mi rekwizytów czy też, że jeśli opisałem już tych kilka rzeczy, to powinienem opisać każdą dziurę w pokoju, bo czytelnik nie ma wyobraźni i będzie się biedny błąkał? To nie jest ton drwiący z mojej strony. Pokazuję, jakie dwa inne rozwiązania dla tego opisu widzę, co pozwoli Ci, być może, naprowadzić mnie konkretniej na to, co jest w tych zdaniach nie tak. Nadopis ograniczający wyobraźnię czytelnika uważam za grzech dużo gorszy niż tego opisu niedomiar. Nie robię inwentaryzacji.

Z identycznego powodu Nova to przede wszystkim głos, oczy i gesty. Reszta nie należy do mnie. Należy do woli czytelnika tak długo, jak nie jest mi potrzebny konkretny wygląd dziewczynki (zupełnie inna rzecz gdybym opisywał coś, co czytelnikowi może być obce – być może zuchwale założyłem, że ktoś kiedyś w swoim życiu, przynajmniej raz jakąś dziewczynkę widział). Przeraża mnie myśl, że wolność czytelniczej wyobraźni to mój kolejny autorski wobec nich wymóg i póki co taką świadomość odpuszczam.

 

Sumując: potrzebuję dokładniejszego pokazania dlaczego wskazane zdanie jest tak beznadziejne (dlaczego nie buduje dobrego obrazu? nie tak przecinki? szyk? może kolejność nakładanych warstw, może jakiś zgubiony podmiot), bo raz, że słoń mi na ucho nadepnął, dwa, że istnieje ograniczona liczba czytań, po których autor jest w stanie dostrzec własne błędy (i to już jest założenie całkiem bezczelne ;P. Jakem Słowik).

 

O fabule się nie wypowiadam. Jak mówiłem, była to swoista wprawka, nic w założeniach ambitnego. Co prawda starałem się wyciągnąć z motywu jak najwięcej soku, przez właśnie mocne sceny i bazowanie na “niepokoju” (co nie wyszło – ale próbować trzeba), ale to bez znaczenia, co ja chciałem.

 

I ostatni punkt tego kolosalnego komentarza (ej macarena, wiedziałem, że dwugodzinne okienka na uczelni to nie jest zły pomysł) – styl. Ja wiem, że moje literki mogą miejscami śmierdzieć grafomanią, że to jeszcze nie jest na do końca równym poziomie i miewam fragmenty lepsze i gorsze. Że, co ważne, nie zdołam nigdy w życiu przekonać do jakiegokolwiek stylu wszystkich. A do popkulturowego standardu żadne dłuto mnie nie zmusi, nawet gdybym sam nim operował. Chciałbym się uważać za autora świadomego, jakkolwiek nie mam możliwości odpowiedniej samooceny. 

 

No. Nic nie poradzę, że komentarze piszę lepsze niż opowiadania. Może trzeba się rozejrzeć za jakąś redakcyjną robotą? Nie, stop. Lubię pisać komentarze. Nie chcę przestać lubić.

 

Odmeldowuję się. Słowik, odlot.

 

Edit: Nie, nie było moim zamiarem. To ma grafomańska dusza gra takie nuty. 

Cholera, flagę już ściągnąłeś, ale miecz ciągle wisi u pasa i peleryna szeleści na wietrze ;). Ale cieszę się, bo mogę trochę rozprostować palce pomiędzy kolejnymi sesjami z literaturą wcale nie fantastyczną (a nie powinienem, psia kość, nie powinienem – rzekł Słowik, głosem podstarzałego alkoholika).

 

Powiem tylko, że żeby zrobić dobrą kawę trzeba odpowiednich proporcji cukru, ziarenek kawy i mleka. I bum, tatataram, puf, tak oto stałem się starszym baristą. Podważysz moje kompetencje? Uniesiesz ten miecz do góry, czy będzie tak tylko wisiał, beznamiętnie?

 

;)

No, pośmiałem się, chociaż klatkę to jednak będę musiał kupić. Trzymaj się mocno i żeby mózg Twój neuroplastycznym pozostał.

 

EDIT: Osoby nieświadome powyższego trollingu ostrzegłbym przed poradami z ostatniego akapitu (szczególnie), w tym całym morzu frazesów. Można sobie z brakiem kontekstu zrobić krzywdę, ujmując rzeczy tak skomplikowane w równie nietrafny sposób (i nie mówię o opinii o moim tekście, bo ta jest subiektywnie, jak wszystko zresztą, poprawna).

BioHazardzie, :). Ze względu na Hopkinsa będę musiał zerknąć kiedyś na sam serial (chociaż słyszałem skrajnie różne opinie).

 

Mytrixie, no kolejny, co mi przeszkadza zakłamywać rzeczywistość. Ale! Przy dobrych wiatrach wyekstrahuję kilka swoich osobowości do zewnętrznych nośników i za kilka lat będzie można złożyć drużynę bobslejową ;).

Z tymi dłońmi to chyba wychodzi tak, że ja naprawdę dobieram sobie rzeczywistość pod język, nie odwrotnie ;). Dzięki za wizytę.

 

Szyszkowy, każdy lubi takie historie, tylko jeszcze nie wszystkich uświadomiono :P. Kłaniam się.

 

Panie Marasie

Fajny, oryginalny styl. Pewnie po nim będą Cię kiedyś czytelnicy rozpoznawali.

po tym zdaniu me słowicze serce zaśpiewało bez strun głosowych. Zawału można dostać na podobne komplementy. Bo tak cieszą, rzecz jasna ;).

 

Uwaga do odnotowania (podpinając też komentarz Hrabiego) – popracować nad jednoznacznością wydarzeń. Za często mnie kusi do tych niejasnych rozwiązań, przez co nie mogę sprawdzić, jak by mi poszło coś skoncentrowanego na punktowym przekazie. Nawet, jeśli czasem te dwuznaczności dają czytelnikom satysfakcję, to właściwie ograniczają mój wpływ na ostateczne wrażenie, jakie tekst wywołuje.

 

Chołoto (kolejny po Staruchu nick, który wprawia mnie w zakłopotanie przy odpisywaniu… słabym psychicznie, oj słabym), tak więc nastał ten znamienny dzień, kiedy stałem się celem krucjaty o biblioteczną sprawę. Jestem szczęśliwy i smutny zarazem. Raz, że prawdą jest, że trochę ludzi mój nick przyciąga (dobre dusze i kilku masochistów), z czego się cieszę. A prawdą drugą, dużo smutniejszą, że zapewne straciłem garść ich obiektywności (druga rzecz, że nowych twarzy też w temacie trochę widzę i to głównie one bibliotekę kliknęły, więc to nie do końca tak oczywiste). 

Tylko, cholera, jak już wbijasz tu flagę z krzyżem, co tak ślicznie łopocze – trzeba wiedzieć jak się takie akcje przeprowadza. Co ważne – nie należy wyciągać kwestii bibliotecznej na końcu komentarza, bo wtedy intencje są zbyt oczywiste i pokazują pewne zaburzenie obrazu. Nikt nie informuje publicznie, że to on te linki w hamulcach przeciął.

No i jednak same zarzuty powinny mieć nieco więcej sensu (wykluczając kwestię podmiotu w zdaniu z krzesłem, gdzie w mojej opinii spokojnie można zastosować zasadę oczywistości, dokładnie tak jak przy wymiarowaniu w rysunku technicznym). W połączeniu z poprzednią uwagą po prostu nie pójdę na to, żeby przy wymienionych punktach wdawać się w dyskusję, co sprawia, że ślady krwi nie zabarwią krzyża. A być może byłoby warto (dla mnie), zwłaszcza względem zdania przyprószonego złotem.

Na Twoim miejscu bym się nie ograniczał i uderzył w teksty piórkowe, zwłaszcza moje. Tam to dopiero pokaz grafomaństwa – balowałbyś przez tydzień. Nie ma co się w krucjatach ograniczać. To jak wyprawa do Ziemi Świętej bez złupienia Bizancjum ;).

 

Oczywiście mógłbyś powiedzieć, że prowokacja zadziałała, bo odpisałem długim komentarzem. Cóż, na tej pięknej ziemi jestem znany z komentarzy dłuższych niż opowiadania autorów ;). Znaczy, chyba nie ma implikacji. 

 

No i tego, dzięki za wizytę. Skoro już się znamy, to widzimy się pod następnym moim opowiadaniem ;). Oczekuję równie solidnej krytyki, inaczej będę musiał przeprowadzić się ze swoim ego do większej klatki.

Czyli plebiscyt wygrywa s-f. Zmieniam .

 

Finklo, zgodnie z powszechnymi zasadami debiutanckimi, poleci wszędzie gdzie tylko podają maila ;). A tam, gdzie nie podają, będę wrzucał przez okna cegły z doklejoną kopią opowiadania.

 

NWM, Kchrobaku, dzięki za wizytę i krągłe komentarze.

 

Panie Marasie, czyszczę piórka w międzyczasie i życzę tych chwil jak najwięcej i jak najczęściej ;).

 

Blacktomie, poświęcenia dokonywane są tylko na polu poetyki i te, mimo że bolesne, uważam za słuszne. Fabularnie natomiast, już w założeniu miała to być przekąska. Miałem potrzebę pisania, a brak czasu na historie bardziej skomplikowane, ambitniejsze. Taki film, na którym bez wyrzutów sumienia można wcinać popcorn.

Te konkretne akapity miały zwiększać dynamikę tekstu w wybranych momentach. Jak tak teraz patrzę, to trochę czkawką zalatuje, ale nie wypracuję sobie nowych narzędzi nie eksperymentując.

Cieszę się przy tym, że wrażenia są pozytywne.

Dzięki za wizytę :).

 

Anet, :).

 

Coboldzie

Buhahaha ;)

Upraszam o mniej głośne wyśmiewanie tej idei. Już w tej chwili bardzo ciężko idzie mi zaginanie rzeczywistości. Może jak powtórzę to jeszcze kilka…dziesiąt razy, to może, może.

Fakt, kod kulturowy miewa przy literaturze spore znaczenie. Chwała Wielkim Literkom, że nie decydujące ;).

 

Dzięki.

 

Reg, słowiki z reguły nie potrafią warczeć. Ale za to głupoty świergolą całkiem często ;).

 

Silver_advencie – wydaje mi się, że przynajmniej jedna z postaci nie miała świadomości bycia sztuczną inteligencją. Z tym, że pudełko w pudełku zdecydowanie nie jest główną osią opowiadania (gdybym pociągnął historię dalej, zapewne by taką mogła być), więc raczej nie warto się zagłębiać. Obecnie jedynym, naprawdę wyraźnym tropem są słowa Novy w ostatniej scenie jak i fakt, że Paweł ani razu nie wyszedł z własnego pokoju.

Za to ostatni wniosek właściwie poprawny. Z tym tylko, że nie należy tego rozpatrywać wiekiem ani czasem. Raczej doświadczeniem i prędkością przepływu/przetwarzania informacji.

Ale znów – ja nie mogę mówić z pozycji autora, co jest, a czego nie ma. Po ostatniej kropce postawionej w tekście, moje prawa w tym względzie się skończyły ;).

 

Finklo – może przerwy mi dobrze robią? A i fabułę obrałem bez specjalnych zawijasów (w stajni czeka jeszcze “Tonący Murzyn N’gebego”, ale pewnie uderzę z nim do jakiejś redakcji. Już nawet nie pamiętam, jak dawno słałem cokolwiek gdziekolwiek).

Jak rozumiem, czytanie sprawiło trochę przyjemności, stąd i mi jest przyjemnie :).

 

PS. Zauważyłem kilka Twoich nowych komentarzy pod moimi starymi opowiadaniami, to żebyś nie musiała latać po tematach, napiszę tutaj, że je czytam i bardzo w imieniu tak przeszłego jak i teraźniejszego Słowika – dziękuję.

 

Łukaszu – czyli tak jak sądziłem, oznaczenie gatunkowe nie jest zupełnie jednoznaczne, bo i wcześniej inny głos się pojawił. Czyli, wciąż tchórzę.

Rad jestem, że trafiłem w czyjś gust :).

Rokitniku, Ocho, Blackburnie – bardzo fajnie, że sprawiło przyjemność. Różnie to z tym dawniej bywało ;). Dziękuję.

 

Reg – bo widzisz, z tą prostotą, to kwestia mojej perspektywy. Obiektywizmu w niej tyle, co dobrze postawionych przecinków w tekście. Śladowe ilości, znaczy się. Z drugiej strony, w ramach gatunku, fabularnie tekst jest niezaprzeczalnie bardzo prosty, nawet jeśli porusza kwestię “pudełka w pudełku” i narodzin SI jednocześnie. 

Forma to już inna bajka. Wybacz, że ja tak zawsze przemycam wszystko pod płaszczem. Jak jakąś kontrabandę.

 

Dzięki za wizytę. Cieszę się, że wpadłaś i opowiadanie nawet dało się przeczytać.

A, i rolety już opuszczam.

Jak się okaże, że to bawienie dłoni to moja fanaberia, to będę miał szok poznawczy jak przy dowiedzeniu się, że przez całe życie myliłem amplitudę z wartością międzyszczytową. 

Skoro “apropo” rzeczywiście rzuca się w oczy – zmieniam. Prawo czytelnika stoi ponad prawem dialogu, tak mi się wydaje :P.

 

Hrabio – w poprzek! 

 

Thargone – nabierająca prędkości końcówka miała współgrać z zagęszczaniem napięcia. Ostatecznie, w początkowym założeniu miało to być s-f grozy. Ale dzieciątko, jak widać, i tak postawiło kroki we własnym kierunku ;).

Doceniam początek komentarza w stylizacji około-Regowej :). I miły, końcowy akcent także.

 

Dzięki!

 

EDIT: Szukam po internetach i nie widzę. Znaczy, fanaberia :(. Uszkodzone korzenie gramatyczne.

Generalnie, pierwsze słyszę, żebym pisywał schludnie ;). To dość regularnie, z drobnymi wyjątkami, kopalnia usterek jest. Najgorsze, że na wiele wciąż ślepym (chociaż, jak zauważyłem, zależy to od tego, czy podejdzie mi styl historii). No i tutaj, rzeczywiście jest to pewnego rodzaju pośpiech. Potrzeba pisania, która nie pokrywa się z osobistym przyzwoleniem.

Poprawki wprowadzę, chociaż w dwóch miejscach powołam się na prawo dialogu. Jeszcze nie widziałem, żeby ktoś przy apropo stawiał odpowiednie akcenty :P.

 

Cieszę się, że czytało się przyjemnie. Ja generalnie piszę bardzo łatwe teksty, gdy je rozebrać na czynniki pierwsze. Czasem tylko trafi się jakieś drugie dno, rzadziej trzecie. Nie powiem, że odczytałeś opowiadanie zgodnie z moimi zamiarami, ale te nie mają przecież znaczenia. Wyszło jak wyszło.

Końcowy uśmiech można spokojnie uznać za niewypowiedziane: “w końcu jedziemy na tym samym wózku” :). 

 

Dzięki wielkie za bogaty komentarz!

 

PS: Naprawdę nie bawi się dłoni? To… dla mnie dziwne. Ten zwrot towarzyszy mi chyba od zawsze.

Finkli bałbym się na kogoś napuszczać. Wbrew pozorom mam serce ;).

 

W moim plemieniu krzyczą “howk” :P.

Nie będę owijał w bawełnę, nie odratowałem cholerstwa (jak i kilku innych plików, które poszły się kochać w informatycznym piekle). Stąd pozostało mi napisać komentarz z tej drugiej perspektywy – znaczy się tego, jak pamiętam tekst już po jakimś czasie (kolejne rzucenie okiem to zły pomysł – przy kolejnych czytaniach, gdy już znam fabułę na pamięć, robię się zbędnie marudny ;P).

Lecimy.

 

Początek był zdecydowanie przestrzelony. Nie wyczułeś, czym tak naprawdę mogłeś zainteresować czytelnika od pierwszych zdań, względnie się nad tym nie zastanowiłeś i skupiłeś soczewkę na przedstawieniu pełnej opowieści. W związku z czym wyszedł taki potworek w postaci pierwszego akapitu. Brak wcięć nie tylko pozbawia go dynamiki (a kompletny brak dynamiki na samym początku musi być rekompensowany czymś z przytupem), ale i sprawia, że trudniej się to czytało. Wsparłeś to dodatkowo tak dokładnymi opisami wszelkich czynności, że czułem się, jakbym przeżuwał chrust z tego ogniska. Naprawdę zastanowił bym się, czy potrzebowałeś tego wstępu. Jeśli miałbym gdzieś ciąć to właśnie tutaj i to nawet nie po to, żeby zmieścić się w limicie, a usprawnić sam tekst.

Dalej, generalnie, też bym ciął ;). Zastanowił się, które wątki były potrzebne, a które rozrosły się do punktu, w którym ani nie były pełne, ani nie zaczęły być satysfakcjonujące. Rozumiem w tej materii przede wszystkim sprawę rywala głównego bohatera (nie będę operował imionami, w głowie pozostały mi bardziej przyrostki niż one same) i samej kwestii polityczno-plemiennej “miasta”. W obecnej formie nie stanowią dla tekstu dobrej podpory.

Bo ta, satysfakcja znaczy się, wyskoczyła na mnie od momentu rozmowy z Mówiącym. Przyznam szczerze, że nie przepadam za konwencjami przebywającymi w pobliżu Conana (no cóż, Twój bohater to jeszcze większa Mary Sue niż umięśniony barbarzyńca z Cymerii – to nawet nie tyle drażniło, co zupełnie odseparowało go od czytelnika – w tym wypadku mnie), to jednak w jakiś pokrętny sposób następujące fragmenty podobały mi się znacznie bardziej. Trzeba przyznać, że byłeś w obranym kierunku bardzo konsekwentny, przez co, kiedy już pojawiło się coś interesującego (bogowie), to dało się wyczuć całkiem ciekawą nutkę klimatu. 

I gdybyś nie zepsuł sprawy bogów, mogło być naprawdę ciekawie. Mogli tworzyć znakomite tło dla tej stuprocentowej stereotypowości (Conan) świata przedstawionego, a zamiast poruszyć się w trochę bardziej dziewicze klimaty, ponownie poleciałeś stereotypami totalnymi. W ten sposób bogowie byli ani ciekawi, ani nie stanowili żadnej przeciwności losu dla bohatera. Jeśli już stworzyłeś taką Mary Sue, to czemu nie dałeś jej godnego, równie przepakowanego przeciwnika? Ich “starcie” w obecnej formie, jest piekielnie mało satysfakcjonujące, a tym samym finał nie miał odpowiednich podwalin do wybrzmienia.

 

Czyli, kiedy człowiek się już wczuł, było przyjemnie, ale nie dałeś rady tak samego klimatu, jak i zainteresowania utrzymać do końca. Z jednej strony to wina głównego bohatera, z drugiej – niewprawne operowanie napięciem u czytelnika. Nie zarzuciłeś haczyka i szlajałem się po tekście w poszukiwaniu wijącego się robaczka. A jak go już dostrzegłem z oddali, to wyciągnąłeś wędkę, zanim zdążyłem dopłynąć.

Tak, ta metafora wyszła zdecydowanie zbyt długa ;).

 

Trzymaj się i jeszcze raz przepraszam, że nie wpadłem z komentarzem “z pierwszego wrażenia” (poniekąd ten taki jest, ale czas robi swoje – poprzedni mógł być delikatnie bardziej rozbudowany).

Fun, Stn:

Czasami tak bywa, że międzygalaktyczne imperia, które zmusiłem do wyżynania się w pień, dogorywają w blasku ostatnich płomieni. I co ja biedny mam wtedy zrobić z całym tym popcornem? Wyrzucić? Na sucho jeść? Nie ma mowy ;).

 

Co do dyskusji o stylu, dorzucę coś od siebie w duchu powyższego opowiadania ;). Styl to jest taka skóra na klacie. Jasne, że nosisz jakieś koszule, bluzy, czasem kurtki czy inne płaszcze. Ale zawsze, gdzieś między tym trzecim a czwartym kocem, można dojrzeć jej fakturę. Wiadomo, że każdy nosi się inaczej. Niektórzy, to nawet ganiają z gołym cyckiem ;).

 

Ale racja, czasem cwaniaczy, jakby miał na sobie co najmniej pióropusz indiańskiego wodza. 

Nigdy nie możesz mieć pewności kto jest po drugiej stronie, ani jakie może być jego duchowe imię ;).

 

Howk.

 

Połączenie łabędzie + słonie trudno przeoczyć. Ale przyznam zupełnie szczerze, że już o samej Galatei wiem dopiero z “supertajnego wątku”. Nie zaskoczyła mi w trakcie czytania ;).

“Chyba lepiej usmażyć i podać gościom zwyczajnego schaboszczaka niż spitolić stek z przedstawiciela ginącego gatunku.”

Porażki rozwijają. A takie odniesione na obcym nam polu, to jest to, co tworzy pisarza. Tak mówiąc górnolotnie, jak na słowika przystało ;).

Generalnie, mając porządny warsztat aż bym się źle czuł nie szarżując na obce mi tereny :o (na tyle, że nawet bez warsztatu to robię ;)). Obiecuję, kiedyś spróbuję napisać harlekina. Nie ma że nie. Tylko tutaj to nie strach przed jego pisaniem, a strach, że mi się to spodoba.

 

Pogniewam się jeszcze kilka dni i mi przejdzie. Najpierw muszę przestać zachwycać się łabędzimi u-bootami, a dalej już będzie z górki ;).

To by się zgadzało. Kobieta to złożenie wielu różnych kobiet (taaadam!), z czego przynajmniej jedna jest szalona ;P.

 

Co do bety, nie ma sprawy. Będziesz mi tylko musiał dać trochę czasu na odsapnięcie no i mieć świadomość, że wtedy marudzę na tekst, że jasny pierun. Czepialstwem wybrukowana droga do doskonałości ;).

 

Hej. Ja tak tylko cichcem, skoro wrzucam wszystkie komentarze, że u Ciebie będę miał delikatną obsuwkę :(. Komentarz miałem zachowany w osobnym pliku, a że właśnie postawiłem laptopa na nogi (no, kilka chwil temu), to mam z tym jednym pliczkiem problem (w pozostałych szczęśliwie pokopało mi się tylko formatowanie). Jestem totalnym bananem, że zachciało mi się dwóch plików (w drugim miały leżeć opinie do tekstów przekraczających limit – spodziewałem się kilku więcej) :P.

Do jutra się postaram rzecz odratować, bo zdecydowanie wolałbym dać Ci raport z pierwszych wrażeń, niż pisać od nowa już po jakimś czasie. Wiadomo, że to zazwyczaj dwa zupełnie inne wrażenia.

Bardzo ładne oparcie konstrukcji opowiadania o narastające szaleństwo. Połączenie formalnego tła z absurdem dało ciekawą mieszankę. Motyw przewodni ciekawy, poprowadzony zręcznie, ale!

Ale akcent końcowy wydał mi się zupełnie niepotrzebny w ogólnej idei – dość doklejony. Wywód sam w sobie był na tyle atrakcyjny, że można było na nim pozostać i być może bardziej zaokrąglić ostatnie zdania dialogu. Być może nawet pójść krok dalej z samym konceptem, rozwinąć całość, nie poprzestać na tak małej scenie. Oczywiście, to by wymagało zupełnie innego podejścia, ale efekt mógłby być piorunujący.

Narracja i sam styl zdały się równie formalne, co tło, co może być związane z tym, że zabrakło mi tutaj ciekawszych wizualnie obrazków, lepszego wejścia w chociażby sam logotyp. Tak więc bez szarż językowych, zapadających w pamięć zdań czy punktujących myśli, ale za to z bardzo interesującym konceptem.

Jako scenka – bardzo fajne, ale ramka dla niej zdała się odrobinę zbyt ciasna.

Pomysł był mocny, żeby nie powiedzieć, że mocarny. Ciekawa, nawet jeśli pewnym stopniu moralizatorska idea w odpowiednio fantastycznym opakowaniu. Wpadnięcie tekstem w aspekty wielowymiarowości to był znakomity pomysł na samo opowiadanie w dalowskiej konwencji. Opisywanie niewyobrażalnego to wspaniałe wyzwanie, którego efekty siłą rzeczy muszą leżeć blisko abstraktu.

Ale mam wrażenie, że to jest właśnie to, co nie wypaliło. Zabrakło mi tutaj mięsa. Zabrakło mi cudownych opisów i obrazów, które połaskotałyby mi ten flak pod kopułą. A tutaj, niestety, gęsto oparłeś opisy o samą ideę nieopisywalnego, co skutkowało obrazami w stylu „a tutaj obiekt, którego panie drogi, nie można sobie nawet wyobrazić”. Zabrakło tego, co przebłyskiwało przy opisie „Sześcianów Wyroku”. Tam było dobrze, może jeszcze nie idealnie, ale przemawiało, dawało kapkę tego soku, którym opowiadanie w takiej rzeczywistości powinno ociekać.

W efekcie otrzymujemy słowa, takie jak przestrzeń Calabiego-Yau, czy hipersześciany. Słowa, a nie obrazy – czyli odwrotnie do tego, czego jako juror oczekiwałem po konkursowych tekstach. Miałeś niepowtarzalną okazję budować w głowach czytelników własne spojrzenie na rzeczy, na które nie da się spojrzeć jednolicie czy jednoznacznie, czy bardziej – stworzyć mi w głowie kształt, którego nie można dostrzec wyłącznie wzrokiem. W tym jest piękno słów, że można nawet więcej niż na obrazie.

Tak więc zawiodło to, co mogło być creme de la crem tekstu. Mógł być cudowny abstrakt z próbą wyjaśnienia niewyjaśnialnego, a było niewyjaśnialność jako wymówka od opisu samego w sobie.

Mniejszy zarzut mam do dialogów. Albo brzmiały sztucznie (co może być pochodną samej konwencji), albo brakło w nich, znowuż, mięsa. Mnogość wielokropków zastępujących punkty, gdzie można było uderzyć soczystą narracją; bardzo anglojęzycznie prowadzona narracja – na zasadzie, powiedział, wyjaśnił, odpowiedział – wszystko to bez ruchu w przestrzeni, bez wykorzystania rekwizytów, które sam sobie przecież budowałeś; wreszcie wszystko skrótowe i pospieszne, brak przemian, zwykły sznurek prowadzący od początku do beznamiętnej decyzji głównego bohatera.

I nawet jeśli sporo z tego można by wyjaśnić konwencją biblijną, to mnie rzecz niestety nie przekonała. Zwłaszcza, jeśli emocje (zwłaszcza początkowe akapity) wydały mi się ciężkie w sposób napuszony. To było takie rycie po mieliźnie tematu. Ale to może ja jestem bezduszny? :P

 

I nawet jeśli cały komentarz jest przepełniony marudzeniem, to opowiadanie nie jest złe. Ja zwyczajnie bardzo nie lubię niewykorzystanego potencjału, a ty go miałeś tutaj tyle, że hej! Druga rzecz, że ten potencjał znikąd się nie wziął :).

Jedno, bardzo proste zdanie: czułem się, jakbym czytał Dukaja. Nawet jeśli nie jest to specjalnie podobny styl, a i pomysł świeży, to ten klimat i cudowność pomysłów (jak i granice literackie, w których się tutaj przemieszczałeś) nie potrafiły mi krzyczeć nic innego, jak – dobre!

Otwarcie, nawet jeśli nie robiło olbrzymiego wrażenia, zostało poprowadzone solidnie. Pierwsze zdanie – mogło być lepsze. Ugrzeczniony wulgaryzm nie tylko nie pasował mi do reszty tekstu, ale i równie szybko narracja wskoczyła na inne, dużo ciekawsze tory. I na tych torach błyszczałeś jak cholerna lokomotywa Orient Expressu. Nektarynka, Król i Elefant to jest tak znakomite połączenie w jednej postaci (nie mam pewności co do Elefanta, ale po zrozumieniu idei traktowałem go jako największą przestrzeń do przetwarzania danych z wszystkich udostępnionych aktorów – mogę nie mieć racji, ale zupełnie szczerze, nie obchodzi mnie to, bo zbyt podoba mi się boska idea trójpodziału ciała w takiej psychodeliczno-elektronicznej aranżacji). Właściwie, to właśnie ta postać niosła Ci ten tekst, co wcale nie dziwi, skoro psychologia stanowiła potężną część przedstawianej historii. I doskonale zazębiła się potem z ideą sztucznej inteligencji.

A wszystko to przy ciekawej narracji, seriach kolejnych, surrealistycznie pięknych scen oraz wejściu w technologiczny trans, gdzie wszystko, pomimo szaleństwa wizualnego, miało rzeczywisty sens. Odrobiłeś lekcje i mam wrażenie, że z fizyką oraz informatyką jesteś za pan brat.

 

Więc tak: mrocznie, psychodzelicznie… Nektarynka! (jako plus nad plusy) i jest jeden jedyny powód, dla którego Funthesystem odskoczył od Ciebie w moim osobistym rankingu, o tych kilka decydujących kroków. Nie dopieściłeś, cholera jasna, końcówki. Narracja się tam delikatnie załamała (zgrzyty dostrzegalne ze względu na świetną płynność wcześniejszych fragmentów), pojawiały się literówki (wada do przeżycie, ale jednak), jakieś nieprzyjemnie brzmiące konstrukcje i wkradł się pewien chaos (nie mylić z szaleństwem – to było na przyzwoitym poziomie od początku do końca). Tak więc – po prostu zabrakło ostatnich szlifów, a czasu miałeś przecież multum (z drugiej strony wiem, że lato rządzi się swoimi prawami). Gdybyś jeszcze trochę nad zakończeniem przysiadł, ewentualnie nie spieszył się do ostatnich zdań tak bardzo – wtedy miałbym problem na miarę antycznych tragedii.

Jak można z powyższego wywnioskować, w moim osobistym rankingu wylądowałeś na drugim miejscu :).

"W ognisku płoną laski" – cholera, Fun, to było tak doskonałe w swoim niezamierzonym absurdzie xD.

 

Na poważniej! Była dzika przyjemność z czytania, takiego jakie lubię. W sensie, że pisać chłopie potrafisz, to zdajesz sobie sprawę i mówić raczej nie trzeba. Tutaj, nawet na tle wielu poprzednich tekstów, był prawdziwy ogrom zdań nie tylko ładnych, ale niosących jakąś myśl i to mi się właśnie podobało przede wszystkim – że w tym szaleństwie była metoda.

A szaleństwo spreparowałeś bardzo wzorcowo. Znakomity chwyt w pierwszej scenie, potem nelson i trzymasz skurczybyku do samego końca. Mocno pojechany klimat i bezpretensjonalnie serwowany absurd, jakby było to coś zupełnie normalnego. Klamra również ładna, ale jednocześnie mocno uwypukla tą jedną ideę, która mi się na ten cały tekst nie spodobała  – kwestię skwierczącej w ogniu twarzy. Jest obrazowe (chociaż jeszcze nie soczyste, można było zaangażować zdecydowanie więcej zmysłów), ale jednocześnie zbyt krzykliwe, wyskoczyło poza ten nawias miękko-twardego absurdu. To jednak, oczywiście, kwestia gustu takiego jak ja degenerata ;).

No, mrocznie, psychodelicznie, z naturalnym dialogiem (chociaż bez fajerwerków) i ukrytą w szaleństwie metodą. Dobrze wycelowałeś we mnie działa ;).

 

Byłeś pierwszy na mojej osobistej liście, aczkolwiek miałem bardzo dużą zagwozdgkę między Tobą, a Stn'em. I naprawdę, nie mam pojęcia jak bym was rozdzielił, gdyby facet przytrzymał tekst dłużej w dłoniach i dopieścił końcowe fragmenty. Było łeb w łeb, bym powiedział, ale zwycięzca mógł być tylko jeden ;).

Daj mi chwilę, Finklo, ja tu na razie walczę z formatowaniem komentarzy, bo dopiero co postawiłem laptopa w stan żywych i jest problem ;). Będę klikał jak tylko skończę.

Zacznę od nieprzyjemności, bo na przyjemnościach znacznie przyjemniej się kończy. Przez całe opowiadanie czuć było taką drobną nieporęczność językową. Nawet gdy co jakiś czas zaczynały przebłyskiwać perły, to nagle małż zamykał skorupę. Był i gubiony rytm i sypiąca się logika i nagłe, niepodyktowane niczym zmiany tempa. Ale jednocześnie przebłyskujące gdzieniegdzie, bardzo ładne zdania sugerują, że to wszystko jest tylko kwestia wprawy i doświadczenia. Kilka tekstów więcej i nie będę miał na co marudzić w kwestii językowej ;).

Druga rzecz to jednak dość nudna historia, za jaką się wzięłaś. Fakt okraszona bardzo fajnym motywem, z którym za bary wziął się również Podstuwak, jednak zabrakło w tym wszystkim jakiegoś mocniejszego punktu zaczepienia. Hasła, które wciągnęłoby czytelnika. Bo takie szlajanie się przed siebie, jakiś azyl majaczący z daleka, to wszystko było miliony razy. A jeśli chce się udźwignąć opowieść drogi, potrzebne są znakomicie dobrze zbudowane postaci i jeszcze lepsze dialogi. Tutaj obie te rzeczy wypadły jakkolwiek średnio.

Z drugiej strony pojedyncze sceny miały w sobie magię, a część wymalowanych obrazków robiła wrażenie. O ile sam twist wyglądał na mocno wymuszony, tak ostatni fragment to mistrzostwo takiego miękkiego szaleństwa. I tak, koncówka podobała mi się z całości najbardziej :).

Zgrabne sf o zabarwieniu mocno delikatnym. Całość mogła mieć przytłaczający ładunek psychologiczny, gdyby dialogom dodać nieco jaja. Bo na tym etapie były miałkie i o ile sam Michał odgrywał swoją rolę poprawnie, to nie miał szans błyszczeć przez kwestie bohaterki. Nie mógł wyciągnąć ze swojego potencjału więcej, bo druga strona rozmowy na to nie pozwoliła. W sensie – główna bohaterka nie udźwignęła ciężaru opowiadania, a ze względu na mocno psychologiczny charakter, to właśnie ona powinno ponieść je na barkach.

A było co nieść! Bo koncept wyjściowy bardzo fajny, nawiązanie mile drapiące tych kilka ptasich komórek pod kopułą. Język nie porywał, ale też wcale a wcale w niczym nie przeszkadzał. Zabrakło mi też odrobinę takiego błysku wyobraźni w momencie wystawy. Było pod tym względem na tyle źle, że to narratorka informowała mnie bezpośrednio, że wystawa jest niesamowita, a ja nie lubię takich chwytów (nawet jeśli tutaj jest uzasadniony sterami trzymanymi przez Michała). Można było z okolicznych kosmitów i bytów na "wyższym stopniu rozwoju" wyciągnąć znacznie więc, tak wizualnie jak i efekciarsko.

No i końcówka właściwie nie dorzuciła żadnej cegiełki, bo to wszystko było już wiadomo prawie od początku, za co taki tylko delikatny minusik, bo odpadający nos zrobił swoje.

 

Btw. jakimś cudem przedostało Ci się do opowiadania pełno literówek, co aż dziwne, bo całość bardzo schludna i tylko właściwie takie brzdące co jakiś czas wyskakiwały :o.

Uwaga. Marudzę. Beznadziejny tytuł. No, chyba tyle. 

Bo poza tym, bardzo dobre opowiadanie. Jest nutka obyczaju (cenię, nawet jeżeli w tym konkursie zagrano mi na niej całe koncerty :)), nutka dla wyobraźni (trochę zbyt mało jak na ptasie gusta, ale słowiki są chciwe) i sprawność w zdaniach. Dobrze poskładane sceny, umiejętne poplątanie linii czasowej (nawet wykorzystanie kamery zainicjowanej na samym prawie początku było na swój sposób satysfakcjonujące, chociaż samo czytanie z ust było już odrobinę niepotrzebne), fajne, naturalne dialogi, solidnie zbudowane relacje międzyludzkie. 

Dobra, żartowałem. Z tym marudzeniem znaczy się – że to niby koniec. Nie byłbym sobą. Odrobinę przeszkadzał jednostajny rytm narracji, zwłaszcza, kiedy fragmenty nie posuwały akcji do przodu (dużo takowych nie było – tworzą swój klimat, czym mają rolę w tekście, ale odrobina szaleństwa by nie zaszkodziła). Zabrakło mi tej właśnie odrobiny, bo to uzyskane w ostatniej scenie zdało się delikatnie sztucznym. Sama obrazowość zamknęła się w jednym motywie, na którym zbudowana została cała rzeczywistość, co nie zmienia faktu, że było to soczyste, a i wykorzystanie takich wstawek jak okładka Unknown od JD (nawet jeśli jej na myśli nie miałeś :P), dające surrealistycznie przyjemny smak. 

No i rzecz w pewien sposób wpisuje się w chore zainteresowanie Daliego atomem.

Generalnie, bardzo się podobało, nawet jeśli rozmija się w dużym stopniu z tym, czego od konkursu oczekiwałem.

Można uznać, że na mojej liście czwarte miejsce :).

Jak zawsze mocno stąpająca po ziemi Finkla :). Nawet kiedy w opowiadaniu sam Dali przemierza różnorakie wymiary, całość pozostaje utrzymana w realistycznej konwencji. Nie było miejsca dla odrobiny takiej czystej, malowniczej ekstazy. Było brudno, było wojennie, było brutalnie. Ale i brud był naturalny, wojna jak każda inna, a brutalność czysto ludzka. I w tej właśnie idei – żal mi za łabędzimi u-bootami. Pominięcie tego właśnie wymiaru było jak policzek w słowiczy dziób (tak, właśnie zgwałciłem metaforę na kilka różnych sposobów). 

Żebyś mi jeszcze tego nie pokazała, to bym nie był zły! A tak, od tej właśnie sceny czytałem mocno rozczarowany. Nie dlatego, że opowiadanie było złe, ale dlatego, że wybrałaś smak dużo mniej wyrazisty, mając w garnku obok coś znacznie ciekawszego (pod ręką, cholera, pod ręką!).

Ale wracając. Dobrze zamocowany akcent w pierwszym akapicie. Haczyk zadziałał odpowiednio i powiem szczerze, że gdyby nie on, z dużo mniejszym zainteresowaniem czytało by się dalsze fragmenty. Bo były też one opowieścią drogi, ale że użyję mocnych słów, taką bez duszy. 

Przykładem chociażby płonące tygrysy. To miało okazję być soczyste, tak naprawdę, naprawdę. Mogło zrobić wrażenie, wprawić w taki chwilowy zachwyt, może nawet zadumę. Tak, jak to kiedyś zrobił Kanadyjczyk w "Krajobrazie ze słoniem płonącym w tle". Ten sam akcent, a wrażenia dużo głębsze (nawet jeśli cierpienie zwierząt jest dość łatwym chwytem – trzeba to poprowadzić z odpowiednią gracją).

No, a gracji Ci przecież w stawianych literkach nie brakuje :). Jest dobrze, bez jakichś szarż, czy innych językowych eskapad, ale wszystko czyta się nad wymiar gładko i przyjemnie. No i finał. Finał, Finklo, jest znakomity. Tak znakomity, że prawie przyćmił niedostatki opowiadania i ukłucie tęsknoty za łabędzimi u-bootami.

 

Było fajnie, ale mogło być cudownie.  Mieć w głowie zwycięski tekst (:P) i tak beszczeInie go porzucić! I dlatego właśnie, droga Finklo, jestem zły :P.

Idealne uderzenie szaleństwa w najmniej spodziewanym momencie. Zostałem tak przyjemnie wytrącony z rytmu (w pewnym sensie, trzeba to powiedzieć, nastawiły mnie wcześniejsze konkursowe opowiadania, w których było tyle obyczaju, że i tutaj, po początkowym fragmencie, się tego spodziewałem – to mogło wpłynąć na wzmocnienie odbioru), tak fajnie to zadzwoniło w uszach, że dziękuję za ten moment zachwytu. Późniejsze balansowanie pomiędzy rzezywistością a szaleństwem ponownie bardzo fajne, kolejne sceny absurdalnie dobrze przedstawione w swoim absurdzie – no podobało się.

Anuncjata – piękne imię. Język – sprawny, w punkt, narracja bez zarzutu. Zabrakło – mocniejszego kontrapunktu dla szaleństwa, w postaci głównego bohatera. Zbyt bierny, zbyt spokojny – widzę, że to odrealnienie również w jego przypadku miało odbywać się stopniowo, ale w pewnym momencie dogoniło w tym całe tło (zdecydowanie zbyt szybko), co nie wyszło na dobre. Gdyby utrzymać kontrapunkt do końca, pozwalając bohaterowi pozostawać za szaleństwem przynajmniej te kilka kroków, byłbym zachwycony.

No i zabrakło też wyraźniejszego przekazu, żeby po ostatniej kropce w tym szaleństwie na powierzchni pływała wyraźniejsza metoda. Tutaj, wydaje mi się odrobinę nazbyt pod lustrem wody. Co by jednak nie mówić, duch Daliego zachowany (nawet jeśli jego bezpośrednie wykorzystanie wyglądało na nazbyt wymuszone. A z drugiej strony, nadaje całości sensu. Mam wrażenie, że można było subtelniej w tej materii, bez bicia istniejącymi obrazami po oczach).

No, generalnie – byłem bardzo kontent. Na tyle, że w moim rankingu wylądowałeś na trzecim miejscu :).

 

Nie myśl sobie jednak, że zapomniałem o tym anulowanym tekście! :P Prawdę powiedziawszy – normalnie jakby pisały dwie, zupełnie różne osoby. Jestem w szoku. Swoją drogą, mam wciąż komentarz dotyczący tamtego tekstu, ale od razu mówię, że kipi od niezadowolenia ;).

Mam z tym opowiadaniem pewien problem. Z jednej strony narracja wydaje się przemyślana, bo jest jednolita w obrębie całego tekstu. Ostro cięte zdania, punktowość, równe tempo i pewna doza wszechogarniającej naiwności. Tylko właśnie, w trakcie czytania, sporo z tej naiwności zdawało się zupełnie niezamierzoną i albo pewna granica została przekroczona, albo naprawdę wiedziałeś, co robisz.Narracja taka, sama w sobie, miała pewien urok, ale myślę, że większa liczba znaków mogłaby z tego powodu zmęczyć.

I w ten sposób dochodzę do kolejnego punktu, w którym powiem, że zdecydowanie można było tych znaków urwać. Konkretnie – samemu początkowi. Był nijaki, nudny i w mojej opinii, zupełnie niepotrzebny. Bo zdecydowanie można to wszystko było umieścić w kilku krótkich akapitach nadających rzeczy odpowiedni klimat (bo mówiąc szczerze – scena bijatyki nie współgrała z niczym – od narracji po budowany świat oraz ideę tej przytłaczającej naiwności). Ja wiem? Zaczynając "Pobiłem dzisiaj księcia rodu Montexertich. Czeka mnie noc między demonami.", to byłoby znacznie lepsze otwarcie, niż śniadanie głównego bohatera, trzeba by tylko zgrabnie nakreślić religijne tło. 

Czytelnika należy porwać od samego początku, trzeba wiedzieć, w którym momencie historii zacząć.

Bo właśnie od rozpoczęcia nagiej wyprawy zaczyna być interesująco, a narracja i dialogi (zachowane w podobnej jej konwencji) zaczynają rozkosznie współgrać z treścią. Tak, od tego momentu czytało się przyjemnie, było odpowiednio absurdalnie, a sam obraz został pociągnięty na tyle dalej, że nie można zarzucić tu zwykłej kserokopii.

Eh, gdyby tylko nie ta końcówka, próbująca niepotrzebnie zakotwiczyć nogi czytelnika w jakiejś dozie realizmu (już pomijając, że nie lubię "sennych" rozwiązań tekstów – to wyjątkowo tania rzecz, o ile nie jest naprawdę mocnym akcentem). Po co ściągać mnie z chmur, kiedy już przykleiłeś mi skrzydła?

Zakłopotany, kończę wywód hasłem, że dobrze iż opowiadanie znalazło się w bibliotece. Nawet jeśli ma wyraźne wady (było sporo niezręczności językowych i w obrębie samej logiki zdań) to jest po prostu ciekawe i narracyjnie niestandardowe.

Mocno w moim odczuciu nierówny tekst. Były sceny naprawdę fajne (otwarcie, plaże, wielkie tygrysy), było trochę ciekawych dialogów, a i sam świat został zbudowany na solidnej bazie – jest naturalnie pociągający. Z drugiej strony przeważały jednak sceny, które do mnie nie trafiły (głównie budowanie relacji między kochankami), a całość jest niestety do pewnego stopnia przykryta nimbem kiczu.

A jako, że kicz ten był główną osią opowiadania, to zdekonstruował mi dużo przyjemności z obracania się między kolejnymi obrazami. Między nawracającymi musznicami, między widmem zagłady i strachem przed olbrzymimi tygrysami. Sam kicz wynika z bardzo standardowo przeprowadzonych relacji między postaciami, a dodatkowo wzmocniony został przez kukiełkowatość jednej z nich. Na tej bazie nie dało się zbudować (albo było to cholernie trudne) interesującego związku – chemia, którą odczuwał główny bohater była tylko na papierze, nie w powietrzu.

Klimat od czasu do czasu wyrywał się ku powierzchni, ale kiedy tylko dochodziło do wynurzenia spod kolejnych liter, rozrywany zostawał przez nie najwyższych lotów dialogi. Narracja i styl miały swoje momenty, ale tutaj również nierówno. Trochę grudek, to tu, to tam, gubiony rytm i dziwnie brzmiące zdania – z tym, że to wszystko zdaje się wynikać z tego, że potrzebujesz jeszcze trochę czasu. Trochę czasu, żeby poznać siebie między literkami. Znaczy – kilka więcej napisanych tekstów i poziom będzie co najmniej satysfakcjonujący.

Kolejna rzecz, że dostałem tu trochę tego "szaleństwa", którego oczekiwałem od konkursu, za co serdecznie dziękuję :).

 

Niestety, wydaje mi się, że inspiracja twórczością Daliego była w tym opowiadaniu celem samym w sobie – a tym powinno być przecież opowiedzenie jakiejś historii. Tutaj, zwyczajnie, kroczymy pociągnięciami pędzla, które już zostały postawione, a nie tak powinna funkcjonować kreatywność.

Zwłaszcza w momencie, kiedy końcówka kwitowana jest prostym snem (nawet jeśli ostatnie zdanie delikatnie przełamuje motyw). To duży zarzut, ale przetrawiłbym rzecz w jakimś fajnym kontekście/wykorzystaniu, względnie gdyby wcześniejsze fragmenty mnie powaliły.

A co w nich przede wszystkim nie zagrało? Próba stworzenia horroru. Stworzenie takowego w dymie absurdu to jest wyzwanie. Sprawić, żeby czytelnik czuł w chwilach kiedy wydarzyć może się wszystko, jest paskudnie ciężko. 

Po pierwsze, trzeba by czytelnika jakoś przywiązać do bohatera. Tu nie zrobiłeś sobie pod to miejsca. Dostajemy kukiełkę która ma pokazać obrazy i tyle – plus, że było tu chociaż trochę sznytu i reinterpretacji, i szkoda, że nie chociaż te kilka garści więcej.

Po drugie, trzeba by postawić jakiś kontrapunkt, odniesienie. Wykrzywienie, spaczenie, rysy na rzeczywistości są mocne przede wszystkim wtedy, gdy widzimy, jak wyglądało lustro, zanim zaczęło pękać. To uwalnia szereg reakcji i emocji. Tak powstaje niepokój. Napięcie trzeba podciągać stopniowo (chociaż można startować z dużego pułapu), ale na pewno nie lecieć równym rytmem.

To są te dwie rzeczy, które przede wszystkim, dla mnie oczywiście, budują dobry horror, czy pozwalają uzyskać efekt niepokoju. Najlepsze z gatunku biorę właśnie za te, które mają w sobie więcej z kontrapunktu i świetnych bohaterów, niż samego wypaczania. Ale ja to z gatunku tych, co obyczajówek się nie boją (czytać, bo do pisania to trzeba mieć wrażliwość :P).

Tutaj zabrakło obydwu tych rzeczy i myślę, że dlatego właśnie nie wypaliło.

 

Akapit rozpoczynający – zdanie dotyczące kosmitów między kośćmi, tak beztrosko wplecione między normalny obrazek, było znakomite. Szkoda, że pociągnąłeś ten akapit nazbyt długo i efekt się przez to delikatnie rozmazał.

Później wpadły fragmenty dialogów pod sztandarem „A teraz wyjaśnimy parę rzeczy. Tak, suche fakty i wydarzenia z przeszłości podane na gołym talerzu.”. Jako czytelnik, nie znoszę takich manewrów. Bardzo to męczyło (zwłaszcza w połączeniu z absurdem – podawany w tej formie był niestrawny), gdzieś do zdania chłopca o czerwonym smoku.

A następnie zaczęło się robić całkiem przyjemnie. Wciąż, były to przede wszystkim olbrzymie bloki dialogów o specyfice absurdalnej, ale miejscami zdarzały się sympatyczne wstawki. Operowany rodzaj humoru średnio do mnie przemawia, ale gdyby całość podregulować mocno pod bajkę dla dzieci, byłoby znakomicie. Trzeba by wyrzucić te dziecięce główki (znam taką jedną osobę, co lubi przełamać klimat i robi to całkiem nieźle, ale tutaj to była ostra przesada, nawet w osnowie absurdu), bardziej skupić się na fantastycznych obrazkach i wywalić tonę zbędnych zdań i uwag.

To samo z fragmentami wyjaśniającymi kropka w kropkę rolę kosmitów, niepotrzebne daty i ogólne w tej materii przekombinowanie. Starałeś się dokleić tutaj uniwersum, które już wcześniej stworzyłeś (przedmowa), kiedy było to za konewkę potrzebne. Ba, zaszkodziło tekstowi (tak to z reguły bywa).

Było sporo niezręczności językowych, jakiś wujek zamienił się w samochód, jakieś poprzestawiane zdania, no i trochę zbyt dużo chaosu w niektórych dialogach (przez co samemu zdarzało Ci się zgubić). No i zakończenie. W tej formie pokopało mnie w raczej mało pozytywnym znaczeniu. Ostatnie zdanie jest tragiczne. Moralizatorski motyw jest dobry, zwłaszcza jeśli spojrzeć na całość, jako coś dla dzieci (ale nad tym też trzeba by mocno popracować), jednak w tej formie mało przyjemne w odbiorze. Zabrakło chyba zdecydowania, jaką formę opowiadanie powinno przyjąć.

 

Więc, ostatecznie – dużo wzlotów i dużo upadków. Bywało fajnie, ale nazbyt nierównomiernie.

No zwariować można! Zwariować! Ponownie, znakomity warsztat, świetna klawiatura i przyjemnie zbudowany klimat. Ale i ponownie – wszystkie kroki postawione na bardzo stabilnym gruncie, mocno zawieszone w realizmie. Zabrakło tej mocniejszej kreski (której promyk błysnął w scenie z nieumarłą królową, a która rozpierzchła się równie szybko co przestraszone motyle), takiego grubego maźnięcia odrobiną szaleństwa. Całość osadzona tak mocno w rzeczywistości, że wyszła bardziej obyczajówka, niż fantastyka.

A ja uwielbiam obyczaj ;). Całość płynie niespiesznie, jest dobrze sklejone, przez co nie ma mocnych szarpnięć; klimat równie subtelny, bardzo przystający zarówno do kobiecej narracji, jak i samej historii. Mogło w pewnych chwilach nużyć, bo wydaje mi się, że główna idea nie była dostatecznie porywająca (kwestia podejścia – rys psychologiczny dziewczynki zdał mi się odrobinę nazbyt zwyczajny, przez co rozmowy nie zachęcały do powrotu między mury szpitala).

Było trochę polityki, ale bardziej w tle, no i trochę Portugalii, ale zdecydowanie zbyt mało, by mogło stanowić atut. Całość zdała mi się bardziej jak westchnienie nad ideałem, przez co nie zostało pokazane charakterystyczne piękno kraju, a piękno zupełnie zwyczajne, uniwersalne. Zabrakło mi w tej materii, ponownie, mocniejszego dociśnięcia pędzla.

Czyli wszystko delikatnie i kobieco ;). Wyjątkowo ciekawe, że tak bardzo powykręcane dzieła spod pędzla są natchnieniem dla dzieł spod klawiatury tak mocno osadzonych w rzeczywistości. 

Woooo, chwyciło. Wooo, całkiem mocno. Tylko później palce puściły moje gardło i zostały tylko czerwone po nich ślady (które w końcówce ponownie delikatnie zapiekły :)). 

W sensie, środek był co prawda dalszym pokazem klawiaturowej sprawności (czytało się znakomicie, mamma mia! Żeby tylko odrobinę popracować nad monstrualnym akapitem w pierwszych fragmentach i początek mógłbym uznać za jedną z najlepszych rzeczy, jakie czytałem), tak kiedy wszystko zeszło pełną gębą w kwestię polityczną, zachwyt opadł. Nie wiem, czy można było to rozwiązać inaczej, niż poszerzeniem historii (sprawiając, że kwestia zarówno głównego bohatera, jak i samego państwa pozwoliłyby mi się ekscytować tym co się dzieje za kuluarami i w samej Unii), albo wkradnięciem się odrobiny akcji. Być może, gdyby tak wszystko działo się już pod oblężeniem? Hm.

Zabrakło też, w pewnym sensie, magicznych obrazów i scen, w znaczeniu czysto szalonym. Wszystko jest bardzo jak na Daliego gładkie, nawet jeśli odpowiedni klimat się znalazł. Przy takim pięknym języku łkam w kącie, że zabrakło tutaj odrobiny szaleństwa w malowanych opisach.

Tak czy inaczej, czuć było moc, która niestety poszła nie tam, gdzie bym chciał. Ale tak już bywa, że nie wszystkim się dogodzi, a całość zasługuje przynajmniej na bibliotekę. 

A to ja podziękuję na początek współjurorom – Coboldowi za sprawną organizację i Mirabell za nadanie motywującego tempa :). A następnie uczestnikom, za wyjątkowo mocne opowiadania. Było tak dużo obyczaju (kocham), że zaskoczonym jaki wpływ mogą mieć podobne obrazy. Gdybym na początku nie postanowił, że od opowiadań będę wymagał przede wszystkim nuty szaleństwa, to miałbym bardzo dużą zagwozdkę (a i tak pierwsze miejsce to był mocarny pojedynek).

No i oczywiste gratulacje dla wszystkich :).

 

A, i jestem zły na Finklę, ale to już w komentarzu do opowiadania będzie ;). Postaram się wrzucić wszystko jeszcze dzisiaj, jak tylko ogarnę laptop odmawiający posłuszeństwa (jakaś plaga chyba, Cobold miał problemy w trakcie, ja już po).

I meta! Meta w duszy, meta w żyłach, meta w komentarzu!

Wiadomo, Mirabell miała bardzo zgrabne plecy, a Cobold bardzo szerokie, stąd wolałem trzymać się z tyłu ;).

 

Przeczytane.

No nareszcie wiem jak nazywać pewne specyficzne ułożenie włosów.

 

Przeczytane :).

Na urodziny chcę łabędziego u-boota. Trzeba tylko ogarnąć, gdzie takie produkują.

Przeczytane :).

Dobra, jak wszyscy wrzucają, to wszyscy (dostałem w łapki dopiero dzisiaj. Przygoda z awizo, które nie zaistniało – przynajmniej w formie materialnej ;)). No i również dziękuję. Rzeczywiście, każdy po dwie :).

 

 

 

Nowa Fantastyka