Profil użytkownika


komentarze: 34, w dziale opowiadań: 31, opowiadania: 6

Ostatnie sto komentarzy

Joseheim, Funthesystem, Mr.Maras – dziękuję za kolejną porcje konstruktywnej krytyki i bardzo ciekawe sugestie zmian. Tekst musi odleżeć, żebym trafiła w odpowiedni ton, obawiam się też, że nawet wtedy rezultat nie usatysfakcjonuje wszystkich, ale na tym etapie widzę już mniej więcej, ile w tym mojej winy, a ile różnicy w gustach. Celuję w realizm magiczny, więc w tym opowiadaniu (jak i w mojej „Ulicy Bergamuta”) dużo więcej fantastyki pewnie nie będzie. Ale może być lepsza, bardziej treściwa, ciekawsza – nad tym zamierzam pracować. A literówki wolno poprawiać na bieżąco?

Funthesystem pytał, czemu „odidos” w tytule. „Odidos” jest tu podróbką, czymś, co ma udawać towar z wyższej półki (buty marki Adidas), ale okazuje się tandetą obliczoną na to, że ktoś nie zauważy różnicy. Ten element zawiedzionych nadziei, kłamstwa (producenci wszelkiej maści „odidosów” zakładają, że albo nabywca pomyli marki, albo weźmie udział w ich oszustwie i kupi z myślą „z daleka wygląda jak logo Adidasa”). Córka Reginy marzy o życiu prawdziwym (w jej mniemaniu oznacza to dobrą stopę życiową), ale widać, że nie osiąga tego celu w jego głębszej warstwie (prawdziwe, szczere relacje w rodzinie). Regina też żyje namiastką życia – marzy o powrocie córki, sama przed sobą ukrywa, że ich relacje są lepsze, niż są. Manuel również oszukuje – podaje się za kogoś, kim nie jest, próbuje osiągnąć teoretycznie szczytny cel bardzo nieetycznymi metodami. I żeruje na smutku Reginy, na jej pragnieniu, by nadać życiu sens, gdy wszystko się wali. Tak wyobrażałam sobie ten wspólny mianownik.

Co do kwestii, czy wszyscy na starość homogenizujemy się – nie, nie powiedziałabym i bynajmniej nie zamierzałam powiedzieć w opowiadaniu. Raczej założyłam, że od początku sytuacja Reginy jest dość typowa (i że ona sama reprezentuje pewien typ). Mam nadzieję, że typ, nie stereotyp (pokazałam kilka pęknięć w światopoglądzie i zachowaniu postaci). Gdyby ekscentryczna staruszka zaczynała się uczyć staroarabskiego, byłoby to po prostu jedno z zaskakujących działań w jej repertuarze. Jeśli robi to typowa staruszka, nawet niekoniecznie milsza czy życzliwsza od innych – sytuacja ma zupełnie inny wydźwięk. 

Przepraszam, tego tekstu nie ma w sieci. Po pięciu latach mam niby prawo go gdzieś wrzucić, ale korektę robiło wydawnictwo Yumegari, więc to nie jest już tylko moja praca. Pomyślę, co da się zrobić.

Szyszkowy Dziadku! Dzięki za przeczytanie, szczerość… i tyle.

 

Cieniu Burzy! Dla Ciebie podziękowań będzie więcej. Nie widzę najmniejszego powodu, by obrażać się za konstruktywna krytykę – a że krytyka, nawet konstruktywna, ma w sobie element oceniający, nie zawsze pozytywnie, to wynika z definicji. Za ciepłe słowa pod adresem stylu dziękuję, ale też przyznać bez bicia, że ominęła cię solidna porcja literówek, które Naz, nie mogąc patrzeć na ten obraz nędzy i rozpaczy, pozwoliła poprawić. Jeszcze kilka spraw technicznych zostało do wprowadzenia, ale to później. Watek fantastyczny nie podoba się nie tylko Tobie. Mogę jedynie uspokoić (?), że nie trafiłeś na tekst osoby ani tak wrednej wobec czytelnika, ani tak pewnej swojego warsztatu, by mogła się łudzić, że jak napisze coś głupiego i bez pomysłu, ale ładnie, to nikt nie zauważy problemu. Zakon maranaitów to mój stary, rozbudowywany w różnych kierunkach pomysł, wracającą w kilku tekstach – podejrzewam, że właśnie dlatego trudno mi było odpowiednio ocenić, ile tu powinnam powiedzieć, ile czytelnik wie i wiedzieć powinien z tekstu, a czego nie wie. Uświadomiłeś mi na przykład, że nie ma bardzo istotnej w scenie „oni sobie gadają, a staruszka skacze” informacji o tym, dlaczego mistrz, nie łamiąc praw zakonu, nie może jej fizycznie zatrzymać”. Ba – dlaczego w ogóle nie może, choćby nawet gwizdał na prawa. Fizyczna obecność tych istot jest iluzją. Mistrz ma faktycznie słabe argumenty (ich świat to świat bez religii, bez moralności i z dopiero raczkującą etyką), w dodatku choć czuje, że to, co robi Manuel, jest złe, nie może zaprzeczyć, że Manuel działa w interesie zakonu. Taki Raskolnikow rozbity na dwie postacie. Co do Reginy sprawdzającej, czy może się zabić – nie byłoby tak karykaturalnie, gdybym lepiej zasygnalizowała wątek wolnej woli. Manuel chce, aby kobieta skoczyła, ma jej los, np. to, że może po latach pogodzi się z mężem, głęboko. Ale jednocześnie jest w stanie jej tylko dokuczać (np. przykrymi wnioskami o rodzinie w Irlandii), nie byłby zdolny wypchnąć tę kobietę przez okno. Dramat Reginy to trochę dramat poczucia, że nie mamy kontroli nad własnym życiem i że to życie nie ma sensu, bo jesteśmy w nim sami (ale nawet nie „zdani tylko na siebie”, raczej bezsilni wobec niewiadomych). Twoja trzeźwa ocena tej scenki („ups”) oznacza, że skiepściłam. Co do tytułu – to autentyk. Chyba do dziś mam taką torbę.

PS. Moim zdaniem „happy end” ma w sobie tę nutkę ironii, którego „szczęśliwe zakończenie” nie posiada, poza tym działa w kontekstach dotyczących jedynie książek, filmów i gier, więc uznaję zasadność tego słowa w tekście.

MrBrightside – dziękuję za uwagi (poprawię!!!). Prawdopodobnie w tym konkretnym tekście obecność mistrza zakonu nie ma takiego znaczenia, ale ponieważ zakon żyje swoim życiem w innych moich tekstach, chciałam podkreślić, że to, co robi Manuel, nie odpowiada standardom zgromadzenia. Niemniej ten wątek jest do poprawy.

Łukaszu – jeśli masz jakieś konkretne pytania, chętnie na nie odpowiem, ale po komentarzach innych czytających pewnie już zorientowałeś się, że kwestię zakonu mogłam opisać lepiej… Więc to po stronie autorki, tj. mojej, leży wina.

Soku – dziękuję za przeczytanie. Miło mi, że pomimo moich błędów znalazłeś w tym tekście coś dobrego.

Regulatorzy – dziękuję za opinię i dokładną listę kwestii do poprawy, mogę  wprowadzić zmiany?

Coboldzie – właśnie nad kwestią, o której wspomniałeś, muszę popracować. Nie tyle „więcej fantastyki”, co „lepiej ugryziona” (proporcji zmieniać nie planuję).  Dziękuję za życzliwą lekturę.

Bellatrix – naprawdę miło mi, że pamiętasz tamten tekst, ale ja nadal nie zapomniałam, ile batów zebrałam wtedy za „świat jest, ale gdzie wątek obyczajowy?!”. Czyli nadal mam problem z proporcjami…

Dziękuję bardzo, Darconie! Choć obawiam się, że na polu staruszkowym nie ma po prostu dużej konkurencji… Co do wątku fantastycznego – świadomie go okroiłam, ale widać w sposób nieumiejętny. Wydaje mi się, że czasem wystarczą strzępki informacji, aby było ciekawie, a jednocześnie z niedopowiedzeniem. Tylko trzeba umieć zastosować taki zabieg. Sądząc po Twoim (i nie tylko) komentarzu, to daleka droga przede mną.

NoWereMan potwierdza tezę o słabości części fantastycznej. A więc nie ma nikogo, komu się podobała – poza mną (i to przed zgłoszeniem tekstu). Dziękuję Ci, taki feedback jest dla mnie bardzo ważny. Masz też rację co do stereotypowości (dlatego Regina na bohaterkę dłuższej historii by się nie nadawała), pozostaje mi tylko nadzieja, że ta typowość nie wyszła karykaturalnie, bo tego naprawdę nie chciałam.

Finklo, mnie Twój komentarz naprawdę bardzo ucieszył, bo choć sama lubię obyczajówki i tu stawiałam na więcej obyczaju, to o maranaitach marzy mi się cała książka. Pomysł sobie kiełkuje i dojrzewa, ale w kilku tekstach nie mogłam się powstrzymać przed sięgnięciem po ten koncept. Czy temu konkretnemu tekstowi wyszło to na dobre i jak wybrzmiało, to inna sprawa…

Majkubarze, dziękuję za życzliwą ocenę i interwencję biblioteczną (jak widać, udaną). Cieszę się tym bardziej, że oboje sięgnęliśmy po temat wiary i niewiary – choć oczywiście Twój tekst zasługuje na oddzielny komentarz, więc nie będę uprzedzała faktów. Co do refleksji nad Morskim Okiem, to uważam za Franklem, że potrzeba sensu definiuje nasz gatunek i nie ma nic dziwnego w tym, że tego sensu szukamy. Inne pytanie, czy jest to sens odczytany, zrekonstruowany czy stworzony od zera wg naszych (pewnie ułomnych) wyobrażeń. Może jednak to brak znaczenia byłby ciężarem nie do udźwignięcia? Domyślam się, ile problemów może sprawić pochopne, samowolne przypisywanie takiego sensu, na przykład wchodzenie w rolę, dajmy na to, męczennika. Z drugiej strony odmowa sensu, założenie, że naprawdę istnieje tylko strefa faktów, nieco smutne (?), również wymaga epistemologicznego optymizmu – że znamy te fakty.

Finklo, dziękuję za kolejny głos w dyskusji. Zakon nie miał grać pierwszoplanowej roli (nie tu), więc przemilczałam sporo całkiem świadomie, ale na przykład o ograniczeniach faktycznie wypadałoby napisać więcej w tym konkretnie tekście. Co do legendy, to wolałam uniknąć kilku najbardziej oczywistych tropów, może w rezultacie wyszło na to, że uniknęłam tematu? Do przemyślenia dla mnie.

Katio, dziękuję. Konkurs w zasadzie już spełnił swoje zadanie – dał mi impuls do zmaterializowania pomysłu, który chodził mi po głowie, dostałam też dużo konstruktywnej krytyki i materiału do zastanowienia się, co ja tu robię…

Niestety nie. A kontakty, jak na złość, mam tylko do japonistów i asyriologów. Mogę spróbować pomóc, ale nie będzie to nic profesjonalnego (a w kwestiach językowych zwyczajnie bez szans), wybacz. A pytałaś Deirdriu?

To ja dziękuję. Mogę jedynie żałować, że w samym tekście nie uzasadniłam tego wyboru lepiej. Chociaż  dwojga złego chyba lepiej powiedzieć za mało…

Werweno, Thargone, Deirdriu! Wasze ciepłe słowa powinnam sobie wydrukować i czytać od września do kwietnia, zaoszczędziłabym na ogrzewaniu. Dziękuję!  Za przestrogi również – bardzo podoba mi się fantastyka w stylu Le Guin, taka,  w której codzienne życie bohaterów, aspekt psychologiczny i socjologiczny są istotniejsze niż epickie światy, ale… po pierwsze, może to zła definicja Le Guin, po drugie – pewnie za wysokie progi. Szukam swojej formułki metodą prób i błędów (a „Odidos” jest dobrą egzemplifikacją tych ostatnich).

Deirdriu, pytałaś, czemu „Pszczoły”… Kilka powodów: z tej sury pochodzi motto, które (w dość szerokiej interpretacji) byłoby głosem przeciwko samobójstwu. Na tej płaszczyźnie tworzy się kontrast fragmentem Rumiego i zgrzyt z tym, co robi Manuel – aby pozyskać fragment księgi, która zabrania samobójstwa, de facto zmusza do samobójstwa Reginę. Po drugie, sama działalność zakonu maranaitów kojarzyła mi się z pszczołami zbierającymi nektar.  Po trzecie,  Sura XVI opowiada o logice świata stworzonego prze Boga, a jednocześnie o ludzkiej niewdzięczności (człowiek ostaje nazwany „jawnym przeciwnikiem” Boga), mówi o Bożej wszechwiedzy i Opatrzności. Jest w niej również wątek mówiący, że zaprzeczanie istnienia życia pozagrobowego to wyraz dumy (rozumianej jako pycha) – i to jest jeden z problemów Reginy, która boi się, że śmierć jej bliskich nic nie znaczyła, więc chce własnymi siłami wypracować sens tej śmierci (i wszyscy przejdą do legendy… no, poza Maćkiem). Ból sprawia, że Regina przestaje wierzyć w Boga, który ma jakiś plan, cel, nawet jeśli po ludzku coś jest tylko wypadkiem, przypadkową śmiercią. Ponownie kontrast. Nie chciałam dawać jednej z tych (wielu) sur, w których pierwsze skrzypce gra polemika z chrześcijaństwem, a raczej pewnym wyobrażeniem chrześcijaństwa, które zostało uznane za politeizm… W „Pszczołach” owszem, mamy wspomniane o dodawaniu Bogu „towarzyszy”, ale tekst nie skupia się na tym (i dobrze, bo nie tego konfliktu dotyczy opowiadanie). 128 wersów to nie drobiazg, ale Regina miała cały rok na naukę tylko tego. „Krowy” bym jej nie zaserwowała, ale maleństw typu „Jutrzenka” czy „Ludzie” wolałam nie dawać, bo 5 wersów to z kolei za mało.

Dziękuję bardzo i za wnikliwe poprawki, i za zgodę na poprawienie kwestii typu literówki. Wprowadziłam (z ulgą) 99,99%… znaczy zdecydowaną większość poprawek. Do kilku (Staruchowych) chciałam się odnieść: przy wole na tyle zmodyfikowałam frazeologizm, że zmiana przyimka więcej by posuła, ni faktycznie pomogła (bo, jak sam podałeś, czasownik te jest inny i wymaga innej składni); mecz –  chodziło mi (i tu pokręciłam) o towarzyski, czyli praktycznie bez konsekwencji (a Andrzej i taksówkarz to ci wierni kibice, których boli nawet taka przegrana). Ale pewnie faktycznie nie było to czytelne i z wyjazdem lepszy pomysł, dziękuję. Przy suto zastawionym stole zostałam, bo to z perspektywy Reginy, która czuje, że się szarpnęła.

Co do treści – tu wszystkie zmiany muszą zaczekać, ale sama widzę, że jest kłopot z proporcjami. Maranaici to koncepcja, nad którą pracuję (wystąpili m.in. w jednym z opowiadań z ulicy Bergamuta… tylko samo biedne opowiadanie jest za daleko fabularnie, więc czeka w szufladzie, aż dopiszę brakujące ogniwa…). Tu nie chciałam zdradzać za dużo i możliwe, że ta skrótowość robi dziwne wrażenie. Ot, klasyczny problem autora, który czasem się gubi, co ma w głowie, co na papierze, co w tym tekście, co w innym… Do przemyślenia dla mnie, a Wam bardzo dziękuję za podzielenie się wrażeniami!

Bellatrix, Staruchu (piękna ksywka, od razu brzmi fajnie w wołaczu)! Bardzo dziękuję za uwagi, będę musiała przemyśleć, czy kwestię zakonu da się jakoś odratować i czy fantastyka to na pewno moja nisza… I od razu mam pytanie – takie kwestie jak literówki wolno poprawiać na bieżąco, czy lepiej zaczekać?

Chciałam, żeby potem była bardziej uległa i wycofana… Ale dziękuję za opinię, muszę się nad tym aspektem zastanowić. Pozdrawiam!

Dziękuję za uwagi, muszę je przemyśleć. w kwestii “puszczenia” – lepiej byłoby wyjaśnić więcej o samym zakonie? Czy raczej chodzi np. o szczegółowość opisów?

Tolkien był dla Yeskova znakomitym materiałem  wyjściowym – stworzył epos, którego bohaterowie mogli uchodzić za rycerzy bez zmazy. W „Ostatnim powierniku pierścienia” założenie brzmi, że cała Wojna o Pierścień to relacja stronnicza, ugładzona, mitologizowana na potrzeby propagandy jak północnokoreańskie historie o cudownych narodzinach Kim Ir Sena. U Yeskova nie istnieje absolutne zło – Sauron to dziedziczne imię władców Mordoru, a wiadomo o nich tyle, że jeden przeprowadził reformę edukacji. Być może Śródziemie w wykonaniu Yeskova jest bardziej prawdopodobne – ale ograniczenie się do tego wniosku zakładałoby tylko jeden typ fantastyki, taki, w którym obserwowana na co dzień ludzka małość zostaje przeniesiona w jakieś nieco dziwniejsze realia. Tolkiem pisał inną fantastykę, bardziej, powiedziałabym, normotwórczą, wyrastającą z jego wiary, że światem nie rządzi przypadek, a zło nie ma ostatniego słowa. W moim odczuciu Yeskov nie chciał podważać tolkienowskiego typu fantastyki, tylko przeprowadzić eksperyment myślowy – i być może ostrzec przed zbyt uładzonymi wizjami historii (bardzo zdrowy odruch, biorąc pod uwagę jego narodowość). Aczkolwiek… rozumiem traumę po takim Gandalfie. Pod żadnym pozorem nie uznałabym tej książki za plagiat czy odcinanie kuponów od cudzego sukcesu – chociaż o za takiego Nika Pierumowa („Pierścień mroku”) czy Michaela Ridpatha („Gdzie zaległy cienie”) już bym nie ręczyła…

W moim odczuciu (i zamierzeniu) hołd dla Tolkiena i Carrolla miał polegać nie na tym, że poświęcam cały tekst ich opowieściom, ale – że traktuje je jak część ogólnie znanego dziedzictwa wyobraźni i o mumakilach albo żmirłaczach piszę tak jak o dżinnach. Taki zabieg oznacza dla mnie, że istoty, które stworzyli/nazwali, są częścią rzeczywistości znaną czytelnikowi. Jak pisałam wcześniej, z mumakila się wycofałam (skoro równie dobrze mogę za Księgą Machabejską napisać „słoń”), a żmirłacz został. Chciałam wyjaśnić, dlaczego. W „Wyprawie na żmirłacza” żmirłacz jest Wielkim Nieobecnym. Występuje tylko we śnie jednej z postaci. Poza tym cecha tego potwora jest to, że późno się budzi i dużo czasu zajmuje mu zrozumienie dowcipów, a walczy się z nim widełkami, naparstkiem i akcjami kolei. Jest więc u Carrolla częścią purnonsensowego świata, w którym bóbr dzierga koronki. Ja chciałam zaproponować żmirłacza na serio– kontekst wskazuje, że to naprawdę groźne bydlę i że może brać udział w walce.

Po głębszym zastanowieniu dochodzę do wniosku, że najlepszy hołd, jaki mogę złożyć Tolkienowi, to nie pisać fantastyki, do której nie mam map i języków. Czyli raczej wcale jej nie pisać. Albo ograniczyć się do niewielkiego formatu –  jak w tym opowiadaniu.

A Aragorn w szopce to pyszny pomysł (dziękuję za ten obrazek). Był królem w starotestamentalnym stylu, na pewno chciałby doczekać takiego dnia. Jego pożegnalna rozmowa z Arweną zawiera przeczucie wiary w zmartwychwstanie. I z pastuszkami też by się dogadał…. Ja jestem za.

Dwa dni…!

Racja. Zwierzątko jest Carrolla, polska nazwa zwierzątka to pomysł Roberta Stillera, a “Wyprawę na żmirłacza” wydano w 2005 r. Tłumaczyć w ten sposób nazwę innego zwierzątka byłoby plagiatem. Użyć nazwy zwierzątka jako aluzji literackiej (zważywszy na jej częstotliwość występowania w tekście i rolę zwierzątka w samej historii) – nie sądzę. Ale może mamy na sali prawnika?

Jury dziękuję za życzliwy werdykt, Czytelnikom – za uwagi i opinie, które dały mi do myślenia (na większość udało mi się wreszcie odpowiedzieć), wszystkim – za cierpliwość. Szczególne podziękowania jestem winna dwóm wspaniałym dziewczynom:  jedna uświadomiła mi, że brak pomysłu na opowiadanie wynika z mojego zbyt powierzchownego rozumienia tematu, druga  uchroniła mnie przed popełnieniem kilku idiotycznych błędów merytorycznych (przy których zbledliby najwaleczniejsi „żołnieże”). Już nie dodam, że ona sama miała pomysł na fantastyczny tekst, który nawet powstał, ale ostatecznie go nie zgłosiła. Polecam ten przypadek uwadze wszystkich zwolenników surowych metod wychowawczych.

 Gratuluję Autorom, dla których ten konkurs był okazją do stworzenia tekstów, z których są zadowoleni i które pozwoliły im zrobić choćby mały krok w kierunku ukochanej strony mocy – pokazać swój świat, poćwiczyć warsztat, zrealizować pomysł, który dopiero się wykluwał.

Bardzo podoba mi się projekt okładki – symboliczny, a jednocześnie niejednoznaczny, trochę niepokojący, ale może dający nadzieję… Gołąb jest symbolem niewinności, łagodności, pokoju. Więc można zinterpretować ten obraz jako triumf pokoju (i dobra) nad śmiercią (złem). Ale jeśli założymy, że to za sprawą gołębia ta czaszka się pojawiła…

Przyznam, że zdziwił mnie zaproponowany tytuł. Temat konkursu brzmiał: „Zło dobrem poczynione”, a antologii „Dobro złem czyń”. Mam wrażenie, że chodzi o dwa zupełnie przeciwne ujęcia. „Zło dobrem poczynione” to na przykład „dobrymi chęciami piekło brukowane”; narzędziem/metodą działania jest dobro, ale skutkiem zło. Natomiast w „Dobro złem czyń” narzędziem będzie zło, ale skutek dobry. Coś w stylu „cel uświęca środki”, „czyń dobro, używając choćby i zła”. Ewentualnie– „zmień dobro w zło, nazwij dobro złem”. Do tematu konkursu pasuje tylko ta druga opcja, zastanawiam się więc, czy nasz tytuł wypada adekwatnie do treści. Być może istnieje jeszcze inna możliwość odczytania, której zwyczajnie nie zauważyłam i niepotrzebnie panikuję. Chciałam jednak spytać o Waszą opinię.

Dziękuję za wszystkie opinie, uwagi, podpowiedzi, konstruktywną krytykę i wnikliwą jak zwykle korektę (Ci „żołnieże”…  Mogę tylko zacytować siebie samą: „Nie wieżę!”…). Większość poprawek natury ortograficznej, interpunkcyjnej i stylistycznej wprowadziłam (z wielką ulgą, że nie będą dłużej szpecić tekstu). W kilku wypadkach zdecydowałam się na zachowanie starej wersji, gdy powtórzenie albo aliteracja były celowe, gdy słowniki dopuszczają dwie formy („bluźnić komuś/czemuś” lub „przeciw komuś/czemuś”)…  Albo w tych miejscach, gdzie jeszcze potrzebuję czasu do namysłu. Wstyd mi, że sprawiłam tyle kłopotu.

Chciałabym odpowiedzieć na komentarze poszczególnych czytelników (w porządku jako tako chronologicznym).

BELLATRIX – Skojarzenie z „Diuną” to piękny komplement, choć troszkę niezasłużony. Ofir nie jest przyprawą, sądząc po składnikach, to jakiś roztwór. Sama nazwa pochodzi od bliżej niezlokalizowanego miasta w Azji, które było przysłowiowym centrum wydobycia złota. Tak jak w Starym Testamencie cedry prawie zawsze pochodzą z Libanu, tak złoto jest z Ofiru. Wody nikt nie otacza tu czcią w sensie czci religijnej. Po prostu jest bardzo cenna – tak bywa na pustyni. Ale coś pewnie jest na rzeczy. Takie lektury jak Herbert  pozostawiają w człowieku ślad. To dotyczy również Zbigniewa.

FINKLA – Jeśli mam być szczera, to mnie na początku nie podobał się temat konkursu. Pomyślałam, że jest taki cyniczno-efekciarski. A potem uświadomiłam sobie, że to tylko moje rozumienie problemu było bardzo wąskie.  Dziękuję za ciepłe słowa. Bergamuta nie tyle opuszczona, co rozkopana, ale nie oddam jej bez walki.

BEMIK – Dziękuję Ci bardzo. Myślę, że autor nie powinien odpowiadać wprost na takie pytania jak to, które zadałaś, więc ujmę sprawę bardziej opisowo. W Izraelu pod okupacją rzymską najsurowszą tego typu karą było czterdzieści razów bez jednego, co brało z przekonania, że właśnie czterdzieści batów mogłoby człowieka zabić. Święty Paweł w drugim liście do Koryntian (11,24) pisze, że wykonano na nim taki wyrok pięć razy. Piętnaście batów pewnie nie zrobiłoby na nim wielkiego wrażenia.  Ale Neftali jest kobietą, i to delikatnej budowy (oczywiście bez przesady, skoro udało jej się ukończyć szkolenie wojskowe).  Skutki działania ofiru dzielą się na takie, które dotyczą tylko momentu przemiany w golema (skóra twarda jak pancerz, gigantyczne ciało), oraz te, które towarzyszą bojownikom przez resztę życia (opalizująca poświata, nadludzko wyczulone zmysły) – oczywiście post factum widzę, że w samym opowiadaniu powinnam lepiej to wyjaśnić. W tym momencie ofir na pewno jej nie chroni. Więc kara nie jest tylko symboliczna. A czy Willigis chciałaby śmierci przyjaciółki, czy wierzyła, że śmierć będzie dla Neftali lepsza niż życie ze świadomością popełnionych czynów? Uważam, że tu powinnam zawiesić głos.

REGULATORZY – Mam poczucie, że wiem, o jakim wrażeniu piszesz. Samej akcji jest bardzo mało, fabuła pojawia się w retrospekcjach i dialogach. Przyznam, że osobiście lubię taki zabieg.  Na bitwę z dżinnami, słoniami i żmirłaczami prawdopodobnie nie starczyłoby mi nawet 60 000 znaków. Co może dowodzić jedynie braków warsztatowych.

BARDZOGRUBALOLA – Dziękuję za pozytywne ujęcie tematu akcji. Ale dla spokoju sumienia muszę poważnie przemyśleć, czy na pewno nie zrobiłam jedynie tchórzliwego uniku. Opisywać bitwę, brr…

FLEURDELACOUR – Kolejna opinia do przemyślenia, a to zawsze cenne. Dziękuję.

BARUARLAB – Skojarzenie z „Monster High” niszczy system. O ile mi wiadomo, tak postacie wykazują jakieś cechy swoich rodziców, czyli różnej maści potworów i straszydeł. Zastanawiam się, czy przy Lewi to faktycznie nie działa w podobny sposób (na pewno miała budzić grozę, ale może i podziw). Sama idea pochodzi z ludowej tradycji nadawania imion w taki sposób, aby zmylić przeciwnika, którym są spadające na ludzi nieszczęścia. Chorobom nadaje się ładne imiona (gościec, czyli gość, różyczka – tak pieszczotliwie), a ukochane dzieci wyzywa od znajd. W tradycji opisanego ludu ma to jeszcze uzasadnienie religijne, o czym wspomniałam w opowiadaniu. Dziękuję za wyrozumiałość dla „żołnieży” i innych potworności straszniejszych niż całe stado lewiatanów.

MIRABELL – Słuszna uwaga – działanie ofiru należało wyjaśnić dokładniej. Myślę, że odpowiedź na Twoje pytanie zawarłam w próbie uniknięcia odpowiedzi na pytanie Bemik. Nad dynamiką historii zdecydowanie muszę popracować. Na potrzeby dłuższego tekstu (albo kilku opowiadań) musiałabym chyba jednak lepiej wiedzieć, jak działa opisywana tu religia. Taka wypadowa judaizmu i islamu na pewno by nie wystarczyła. Do poważnego przemyślenia (dla mnie).

JOSEHEIM – Kolejna kwestia do przemyślenia, za którą jestem bardzo wdzięczna. Lubię historie, które wydają się fragmentem większej całości (nawet niekoniecznie tym najistotniejszym), ale może nadużywam cierpliwości czytelników. Albo takie miniaturki muszą mieć wyraźniejsze ramy. Ponieważ nie wprowadziłam poprawki po Twoim skądinąd bardzo trafnym spostrzeżeniu, że kasztanowe i czarne włosy to duuuża różnica, wyjaśnię: chodziło mi o subiektywne wrażenie Willigis, że nie taka duża, jak między kasztanowymi i blond.

PSYCHOFISH – Swoje podejście do proporcji opisów, fabuły i akcji obiecuję przemyśleć. Co do ewentualnych planów pisarskich: chciałabym do tego podejść odpowiedzialnie. A to wymagałoby znacznie lepszej znajomości życia nomadów, przydałby mi się starohebrajski albo arabski, żebym mogła pokombinować z językiem, no i trzeba wymyślić religię. Nie wiem, czy się podejmę. Niewidzialna ulica na Mokotowie wymagała jednak mniejszego researchu. Tak, żartuję – ale sama uwielbiam taką fantastykę, w której można autorowi zadać dużo pytań o realia i wierzyć, że on wie. To ideał, do którego naprawdę daleka droga.

ŚNIĄCA – Dziękuję za głos w sprawie fabuły i światełko nadziei (odwracające uwagę od wiadomych przedstawicieli armii).

NIMROD – Już po pseudonimie można zgadnąć, że mam do czynienia ze znawcą tematu. Co utwierdza mnie w przekonaniu, że byłoby nieodpowiedzialne pisać dłuższe teksty bez dokładnej znajomości religii ludu, który pragnę opisać. Ale kwestie onomastyki wyjaśnię. Lewi, córka Lewiatana – oczywiście zależało mi na tej aliteracji (i wrażeniu fałszywej etymologii). Lewici byli jednym z dwunastu plemion Izraela, jedynymi, którzy nie dostali przydziału ziemi, bo ich „działem” była służba w Świątyni. Kiedy Mojżesz rozmawiał z Bogiem na górze Horeb, a wyprowadzeni z Egiptu Izraelici sporządzili sobie złotego cielca, właśnie (przyszli) lewici na wezwanie Mojżesza chwycili za miecze – więc był w historii narodu wybranego taki moment, gdy ta kapłańska  gorliwość miała wymiar dość radykalny. Dlatego pasowało mi to do kobiety pełniącej rolę kata, a jednocześnie ogłaszającej boskie wyroki. Lewiatan jest potworem morskim, czasem tłumaczy się go jako krokodyla. Ale np. w księdze Hioba (40,25 i nast.) lewiatan zostaje opisany jako  mocarne stworzenie, którego potęga jest dowodem wspaniałości świata stworzonego przez Boga. Bóg odpowiada Hiobowi, że człowiek nie jest w stanie ujarzmić dzikich zwierząt, więc nie może oczekiwać, że będzie mądrzejszy od ich Stwórcy. Tam lewiatan wydaje się wręcz personifikacja potęgi natury. Nie ma więc takiego negatywnego zabarwienia, jakie potem nadano mu w kulturze (np. w traktacie Hobbesa). Ale… te uwagi dotyczyły źródła inspiracji. A w samym opowiadaniu została przywołana tradycja nadawania imion potworów jako „rodziców”, aby przypomnieć ludziom je noszącym o ich pogańskich przodkach i… na postrach innym potworom.

Szeol jest dokładnie tym Szeolem, o którym piszesz. Bywa też personifikowany, a przynajmniej animizowany („paszcza Otchłani” – to tez było o Szeolu). Stąd idea, że w wierzeniach opisywanego tu ludu może uchodzić za potwora. Na podobnej zasadzie śmierć zostaje Śmiercią – staruchą z kosą.

Mumakile i żmirłacze – źródła rozpoznane bezbłędnie. Opisywana tu historia rozgrywa się w krainie przypominającej Tolkienowski Harad, pomyślałam więc, że ukłon w stronę Mistrza nie zaszkodzi. Słowo „mumakil” stworzył, naturalnie, Tolkien, ale samo zwierzę to zdecydowanie nasz swojski słoń (nie jakiś zmutowany mamut – wbrew intencjom Petera Jacksona), wydawało mi się więc, że nawiązanie nikomu nie będzie przeszkadzało. Jeśli jednak ma przeszkadzać… Za Twoją namową zmieniłam na słonia. Co do żmirłacza, sprawa jest o tyle skomplikowana, że to akurat stworzenie narodziło się w wyobraźni Carrolla na tyle wcześnie, by wyprzedzić ustawy o prawie autorskim. Co prawda tak bardzo poważnie rzecz ujmując, mumakil też nie jest znakiem handlowym (trade mark) – w przeciwieństwie do np. Hogwartu ™. Podoba mi się brzmienie tego słowa, więc żmirłacza zostawiłam. Ale uważam, że poruszyłeś problem dużo ciekawszy niż kwestie prawne: na ile literatura fantastyczna ma być dobrem wspólnym, na ile warto nawiązywać do dzieł wcześniejszych, czy autor tworzący swoje uniwersum ma je budować od zera – a może próbować wpisać je w jakiś szerszy kontekst? Baśnie, mity, legendy, eposy… Dla fantastyki to najurodzajniejsza gleba. Co nie znaczy na pewno, że zawsze i ze wszystkiego należy korzystać (nawet pomijając pytanie: „Czy wolno w majestacie prawa?”).  W sumie jestem bardzo ciekawa opinii Twojej i innych twórców z forum NF.

W zdaniu o okrucieństwie dobra miałam na myśli to, że czasem kontekst (także psychologiczny) zmienia ocenę moralną czynu. To zresztą myśli Willigis. Dobro w sensie absolutnym nie może być okrutne – dlatego jako przymioty Boga wiele religii wskazuje i sprawiedliwość, i miłosierdzie. Willigis opiera swoją argumentację na przesłance, że Bóg potrafi pogodzić te cechy, a człowiek nie. Czy Willigis ma rację? Myślę, że każdy czytelnik odpowie na to pytanie we własnym sercu.

CIEŃBURZY – Dziękuję za krytykę bez krytykanctwa i szczerość. Dzięki innym Twoim komentarzom wiem, że nie marudzisz dla sportu, a znając teksty, które Ci się podobały, mogę ocenić, w których miejscach moje opowiadanie nie dorosło do Twoich oczekiwań, a w których mamy po prostu inny gust. Te pierwsze to obszar, nad którym muszę popracować. A na te drugie niestety nie poradzę.

Jeszcze raz dziękuję wszystkim za tak bogaty materiał do przemyśleń.

Dziękuję bardzo za dotychczasowe komentarze. Tenszo, autorka nie odpisuje, bo wie, że tekstów konkursowych nie wolno poprawiać przed jego rozstrzygnięciem, a głupio jej pisać: “Dzięki za trafne uwagi, tu jest błąd, ale poprawię go, jak już będzie można”.

Adamie! Postaram się nie nadużywać Twojej cierpliwości i skończyć przed osiemdziesiątą siódmą odsłoną. Chociaż na brak pomysłów nie narzekam… Tylko jakość poniektórych zmusza do ostrej selekcji.

Niestety, czasami wpadam w ciągi pisania o określonych postaciach lub problemach i wtedy istnieje niebezpieczeństwo, że teksty staną się, mówiąc wprost, na jedno kopyto. Na przykład teraz spisuję zarys historii o żonie ambasadora… Tyle że ambasador niedawno występował, a poza tym klimat też byłby zbliżony do ostatniego opowiadania. W takich wypadkach chyba lepiej zanotować ogólną wizję i pozwolić, aby idea trochę dojrzała…

 

Alex! Ucieszyłaś mnie niezmiernie tym, że zwróciłaś uwagę na staruszków. To od nich zaczęła się cała ulica Bergamuta. Moje pierwsze opowiadanie (sprzed bodaj dwóch lat) rozpoczynało się właśnie w ten sposób, że biedacy znajdowali trupa w szafie. Potem tekst poszedł w innym kierunku, i ostatecznie nie byłam z niego zadowolona na tyle, aby kogokolwiek narażać na lekturę…

Co do ZOM – fakt, że mieszkańcy Bergamuta mają bardzo ograniczony dostęp do dóbr konsumpcyjnych, sprawia, że produkują stosunkowo niewielką ilość śmieci, i to głównie organicznych. Część na pewno palą. Złom i szkło najpewniej zabiera Zenobia, bo to straszny chomik, a nigdy nie wiadomo, co się może przydać do kolejnego eksperymentu…

 

Śniąca ma oczywiście rację – szlafrok będzie więc albo bordowy, albo biały. W zasadzie oba są równie prawdopodobne, a znając ambasadora, to nie zdziwiłabym się, gdyby był gotów mówić w ten sposób o nawet o BIAŁYM szlafroku ( “bordowy” jeszcze brzmi, ale “biały”… to takie pospolite!).

Dziękuję bardzo za wszystkie komentarze i – jak zwykle – wnikliwe poprawki. Lwią część z nich wprowadzam bez zbędnego marudzenia, co najwyżej odnotowując w pamięci konieczność kupienia sobie okularów (albo mikroskopu). W dwóch wypadkach nie zdecydowałam się skorzystać z – bardzo trafnych skądinąd – sugestii, więc będzie lepiej, gdy wytłumaczę, gdzie leży pies pogrzebany.

 

Finklo! Masz rację – normalnie nie oczekujemy, by koszula zapinana na haftki miała guziki (chociaż, od biedy, można się zastanawiać nad mankietami). Ale na ulicy Bergamuta guziki są środkiem płatniczym. Chciałam zasugerować, że koszula Owidiusza na początku, owszem, miała guziki, ale potem trzeba je było zastąpić haftkami. Jeden z braci Pisano swój zapas guzików przepił. Co do Owidiusza, podejrzewam, że je przejadł…

 

Regulatorko! Ja również nie wiem, jaki kolor ma wytrawne wino. Podejrzewam natomiast, że ambasador ma na ten temat jakąś teorię. Ciuch przypominający coś pomiędzy frakiem i szlafrokiem nie jest najpewniej szczególnie elegancki, ale zawsze można dodać mu szyku, jeśli odpowiednio nazwiemy jego kolor, prawda?

 

(W obu wypadkach moja wina polega na tym, że nie udało mi się w materii opowiadania odpowiednio pokazać, że chodzi o sposób funkcjonowania tych konkretnych guzików/punkt widzenia tej konkretnej postaci. Ale myślę, że w pierwszym wypadku dłuższa dygresja zaburzyłaby tok czytania. A w drugim – muszę jeszcze trochę pomyśleć nad jakimś dopowiedzeniem typu „jak to nazywał właściciel”.)

 

Adamie, cieszę się, że nie zrezygnowałeś jeszcze z moich bajek. Śniącej bardzo dziękuję za taką dobrą ocenę (chyba na zachętę?). Miło mi słyszeć, że opowiadanie broni się jako samodzielny tekst. Kwestia autonomii poszczególnych opowiadań sprawia mi sporo trudności, bo nie chcę powtarzać informacji, które pojawiły się w innych „bergamotkach”, a jednocześnie widzę, że czasami ewidentnie brakuje opisu postaci albo wyjaśnień, jak funkcjonuje ta rzeczywistość. Wyjątek stanowi zdanie otwierające to opowiadanie. A konkretniej – sam początek pierwszego zdania. Planując ten cykl, chciałam każdą kolejną część zaczynać tym samym fragmentem, ale okazało się, że do niektórych fabuł taki zabieg nie pasuje.

 

PS. Czy jest jakaś postać, o której chcielibyście przeczytać?

Domku, Ocho! Bardzo dziękuję Wam za komentarze. A Regulatorce również za skrupulatną korektę. Bardzo chciałabym już wprowadzać poprawki, ale chyba jeszcze nie wolno? A może wolno?

Widzę, że opinie o zakończeniu są podzielone. Myślę, że skończyłam akurat w tym miejscu, które wydawało mi się odpowiednie, ale postaram się pilnować, by następnym razem wybrać… cóż… mniej kontrowersyjne miejsce.

Porównanie Bergamuta z Pokątną wprawiło mnie w zakłopotanie. Bo, z jednej strony, wychowywałam się na książkach Rowling, mam do nich spory sentyment i fakt, że ktoś dostrzegł w moim opowiadaniu coś z magii tamtego świata, jest dla mnie wielkim komplementem. Z drugiej strony, kiedy myślałam o spisywaniu historii z niewidzialnej ulicy, inspirowałam się opowiadaniami Brunona Schulza. Oczywiście klimat “Sklepów cynamonowych” jest nie do podrobienia i nie stawiałam sobie tak ambitnego celu, ale chciałam, podobnie jak Schulz, opisywać zwykłą-niezwykłą codzienność. Sama jestem zaskoczona, że w tych opowiadaniach cokolwiek się dzieje. A cykl o Harrym to jednak przede wszystkim akcja i wręcz kryminalna intryga… Tak przynajmniej to odbieram. Mh…

Adamie! Bardzo miło mi to słyszeć. Będę musiała rozważyć taką ścieżkę…mh… kariery? Cieszy mnie, że myszy się podobały, bo sama lubię tę scenę.

Finko! Dziękuję za tak wnikliwą korektę, będę poprawiać! Kilka razy sama się za głowę złapałam (wierze… nie wieżę!… znaczy, nie wierzę, że tak napisałam) Tak, słupy nadal stoją – przynajmniej w okolicach Skrzetuskiego i Wernyhory, gdzie toczy się akcja. Sprawdzałam!

Alex! Niezmiernie mnie ucieszyłaś stwierdzeniem, że da się to czytać samodzielnie. Przez jakiś czas miałam yorka i, faktycznie, nasz kot bił go pod względem sprytu na głowę.

Katko! Dziękuję!

Dziękuję za wskazanie kwestii do poprawki i… komplement? Nie jestem pewna, czy tak powinnam odebrać propozycję z pisaniem bajek – może to taka gryząca ironia? Oj, bałabym się, że rodzicom by się takie bajki nie podobały. Bo w dzieciaki to akurat wierzę.

Nazgulu, z Twojego komentarza wnioskuję, że zabrakło jakiegoś mocnego akcentu, kropki nad i? Założyłam, że najważniejsze, aby bohater zrozumiał konieczność rozwiązywania problemów własnymi siłami. A metodę, jaką obierze, zostawiłam już wyobraźni czytelników. Uważasz, że niesłusznie – więc będę musiała to przemyśleć jeszcze raz. Chciałam tylko wyjaśnić, że to niedopowiedzenie było celowym zabiegiem. Co nie znaczy, że koniecznie udanym.

Po zapoznaniu się ze wszystkimi powyższymi komentarzami muszę przyznać, że ocena opowiadań jawi mi się teraz jako dyscyplina stokroć trudniejsza od ich pisania. Tym bardziej dziękuję.

Za jeszcze jedno jestem szczerze zobowiązana. Należę do grupy osób, które zarejestrowały się na portalu dopiero przy okazji konkursu. Wcześniej zaglądałam tu sporadycznie. Moi piszący znajomi zachęcali mnie do założenia konta, powołując się na własne pozytywne doświadczenia, zwłaszcza – konstruktywne komentarze czytelników i motywację, jaką daje kontakt z Prawdziwym Odbiorcą (wiadomo, krewni-i-znajomi pogłaszczą, będą wspierać… ale to nie to samo…).  Przekonał mnie temat. Nagle uświadomiłam sobie, że wymyśloną wieki temu historię o smoku mieszkającym w zegarku mogłabym połączyć ze światem, który bardzo chciałam opisać. I tak się zaczęło.

Jednak jeszcze więcej nauczyłam się przy opublikowaniu drugiego opowiadania (miesiąc po konkursie). Tekst, mimo moich najszczerszych chęci, był słabszy, o czym czytelnicy nie omieszkali mi powiedzieć. (Może zawiniło to, że powstał na fali entuzjazmu i nie miał dość dużo czasu, by dojrzeć w mojej głowie?) Ale wszystkie komentarze dały mi do myślenia, pozwoliły wprowadzić dużo poprawek (przy tekście konkursowym, podlegającym ocenie, to nie byłoby możliwe) i… i teraz pracuję nad kolejną historyjką z ulicy Bergamuta.

Jeżeli za sprawą ogłaszanych konkursów ludzie zaczynają pisać, a potem, dzięki opiniom innych użytkowników i lekturze ich opowiadań, doskonalą swój warsztat – to czego chcieć więcej?

 

Bardzo dziękuję za wyjaśnienia! (Czy powinnam pisać “Pani Regulatorko”?) Rozumiem zastrzeżenie, choć mogę się jeszcze słabo bronić, że opis wnętrza (nawet kuchni) również mówi o (części) przybytku. Chociaż bliższe prawdy będzie stwierdzenie, że korzystałam z konstrukcji na takiej samej zasadzie, jak wtedy, gdy mówimy “pani na włościach” (nie opisując wspomnianych włości). Zaskoczyło mnie podejrzenie, że zaimek wskazujący ma odsyłać do kreacji, chociaż… na kurdybankach się nie znałam, więc może z kreacjami i przybytkami też jest krucho? Nasz przybytek ma 5 definiowanych znaczeń (http://sjp.pwn.pl/szukaj/przybytek.html), w przysłowiu, które przywołałaś, chodzi o pierwsze, a w opowiadaniu o czwarte. Zrobiło się zamieszanie, ale cóż… chyba właśnie na tym polega zabawa z pisaniem. Jeszcze raz dziękuję za wnikliwe poprawki!

Dziękuję za wytropienie błędów. Tensza ostrzegła mnie, że teraz nie wolno poprawiać tekstów, ale wprowadzę niezbędne zmiany, gdy skończy się smoczy konkurs.

Ciągu dalszego tej konkretnej historii nie napiszę (ona naprawdę była pomyślana jako opowiadanie), ale mam nadzieję, że jeszcze zechcecie ze mną wrócić na ulicę Bergamuta. Może w kolejnych tekstach uda mi się naświetlić sygnalizowane tu wątki.

Dziękuję bardzo za wszystkie komentarze, zwłaszcza te krytyczne. Uświadomiliście mi, że popełniłam sporo drobnych błędów oraz jeden bardzo poważny. Tak podobało mi się nazwisko projektantów wieży w Pizie, że zapragnęłam koniecznie wrzucić je do tytułu jako swoistą grę słów. Niepotrzebnie. Bracia są w tym opowiadaniu znacznie mniej istotnym elementem, niż moglibyśmy oczekiwać. Dlatego zmieniam tytuł. Wprowadziłam też większość sugerowanych zmian. Faktycznie, roślina, o której myślałam, nie jest kurdybankiem.

 

Dziękuję za głos użytkowniczki podpisującej się jako Regulatorzy, która tyle czasu poświęciła mojemu tekstowi. Skorzystałam prawie ze wszystkich rad. Niestety, nie zrozumiałam też zastrzeżenia dotyczącego kreacji i przybytku. „Właścicielka przybytku (tudzież dworku, posesji, posiadłości, domu…)” to wyrażenie zastępujące imię „Beruthiel”. A Zuza miała okazję podziwiać kreację (suknię) Beruthiel.  Wydaje mi się, że masz na myśli inne znaczenie tego słowa niż ja.

 

W kilku wypadkach (dotyczy to zwłaszcza powtarzania nazwy „hakatka”) wolałam zostać przy swojej wersji. Wiem, że różnica między anaforą a niecelowym powtórzeniem jest subtelna. Pewnie źle świadczy o mnie, że nie potrafiłam ukazać celowości tego zabiegu (tj. powtórzenia), ale będę nad tym pracować.  Hakatka jest stworzeniem, które mieszka tylko na niewidzialnych ulicach (tak jak hobbit mieszka w ziemnej norze, ale takiej z wygodami). To nazwa gatunkowa. Obiecuję, że w innych opowiadaniach z ulicy Bergamuta też co nieco o hakatkach będzie. Więc (jeśli starczy Wam cierpliwości do mojej pisaniny) pewnie sami wyrobicie sobie pogląd na to, czym/kim są te istoty.

 

Korzystając z okazji, odrobinę przeredagowałam tekst. Wiem, że nie wyjaśniłam kilku wątków, a niektóre może jednak powinny zostać rozwinięte. Zastanawiam się, czy nie dopisać mniejszego opowiadania, które byłoby jednocześnie epilogiem tej historii. Jak uważacie?

Tenszo! Jak najbardziej jestem zainteresowana dalszymi losami tekstu. Tylko nie orientuję się, kiedy wolno zacząć zmieniać coś w pracy zgłaszanej na konkurs, więc wolałam odczekać.

Nowa Fantastyka