- Opowiadanie: Robert Oszczyk - Z MROKU NOCY... - cz. II

Z MROKU NOCY... - cz. II

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Z MROKU NOCY... - cz. II

Jednak Jaworskiemu samo nie przeszło. Co gorsza, nazajutrz okazało się, że z identycznymi objawami leży czterech kolejnych żołnierzy. A wśród nich, srogi wachmistrz Iskierka. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Wieść, że we wsi może być zaraza, lotem nietoperza obiegła kwatery. Ludzie poczęli sarkać i boczyć się na siebie. Andrzej zaś zaczął poważnie się martwić, co też z tego może wyniknąć. Patrzeć, jak lada chwila ludzie skoczą sobie do łbów. Przy takiej zbieraninie rozbitków z różnych oddziałów, nie trudno o to. Na wszelki wypadek nakazał oficerom i wachmistrzom mieć oko na żołnierzy i tępić w zarodku wszelkie przejawy łamania dyscypliny.

 

Na szczęście przyszły też i lepsze wieści. Wieczorem przybył umyślny od pana Rodowicza. Rotmistrz donosił, że chłopów dogonił, opornych zniósł, wszystkich zaś pobił, złupił do gołej skóry i rozgonił na cztery wiatry. Teraz wraca ku nim, a że mnogo dobra wiedzie ze sobą, więc ze trzy dni mu jeszcze zejdzie. Na pociechę zaś przesyła panom oficyjerom antałek przedniego węgrzyna, jaki był przy chamach znalazł.

Wielce ucieszyła pana Andrzeja ta wiadomość. Wiedział, że powrót towarzyszy i dobre żarcie uspokoi nastroje wśród żołnierzy. Oczywiście, o ile nie będzie nowych przypadków tajemniczej niemocy, która nawiedziła jego ludzi. Andrzej w zarazę nie wierzył. Nigdy nie słyszał o zarazie dającej takie objawy. Coś, jednak musiało być na rzeczy. Bo właściwie, dlaczego chłopi opuścili wioskę? Z ich powodu? Wątpliwe. Umyślny od Rodowicza nic mu w tym temacie nie objaśnił. Zdaje się, że rotmistrz nie trudził się rozpytywaniem chłopów o motywy ich postępowania.

Ściemniało się, kiedy Andrzejowi doniesiono, że odzyskał przytomność ranny oficer odjęty Moskalom. Czym prędzej udał się ku niemu, ciekaw co też ranny im opowie. W izbie tłoczyła się gromada żołnierzy. Oficer wciąż był słaby, ale już przytomny. Gorączka spadła. Z głową wspartą o ścianę wodził wzrokiem po obecnych. Z jego twarzy niewiele można było wyczytać. Andrzej podszedł do niego, trzasnął obcasami i skłonił się.

– W czyim jestem ręku? – spytał spokojnie oficer.

– Jesteś waszmość między swymi. Polskim wojskiem jesteśmy.

Oficer wzniósł oczy ku powale i rzekł egzaltowanym tonem:

– Tak oto dobry Bóg moc szatańską kruszy i swemu wiernemu słudze szczęści. Jestem Jacek Gozdawa. Jenerał wojska litewskiego i przyboczny pana hetmana Sapiehy.

– Czołem waszmości!

– I czołem wam, panowie bracia! Komu mam dziękować za ratunek?

Andrzej skłonił się jeszcze raz.

– Jesteśmy tym, co pozostało z chorągwi świętokrzyskiej imć pana wojewody Samuela Harasimowicza (świeć panie nad jego duszą). Po bitwie z armią tego arcyzdrajcy, księcia Szejn-Daniłowicza, cofamy się ku Smoleńskowi, myśląc gdzie w drodze spotkać nasze wojska. Jam jest Andrzej Zdanowicz, namiestnik chorągwi pana wojewody. Przy mnie jest tutaj komenda. To zaś moi najlepsi oficerowie i towarzysze: Mój przyboczny i prawa ręka, pan Marcin Krysiński z Warszawy i pan Stefan Tarnowski, chorąży dragoński. W drodze podgarnęlim też pododdział lisowczyków pod komendą pana Konstantego Rodowicza oraz drużynę rajtarów pruskich pana Garetta Fleminga. A oto nasi żołnierze, którzy pozdrawiają waszmości i życzą rychłego powrotu do zdrowia.

– Czołem waszmości! – rzekli chórem.

– I ja was pozdrawiam, przyjaciele. I dziękuję za wybawienie z rąk heretyków.

– Ale mówże waszmość, na Boga, jakżeś popadł w tak srogie termina! Skąd ty, jenerał, w takiej leśnej dziurze, w towarzystwie tych pachołków szatana?!

– Zdążałem z polecenia pana hetmana z misją do Warszawy. Jednak w drodze wpadlim na podjazd moskiewski. Ludzi moich ubito, a mnie tęgo poraniono. Dowódca podjazdu kazał mnie odwieźć do sztabu Szejn-Daniłowicza, ale u tych heretyckich synów dyscypliny nie masz za grosz. Woleli w lasach zapaść niż na gościńcu się pokazywać i karku nadstawiać. Mnie nie ubili jeno dlatego, że kombinowali sobie życie za mnie wyhandlować, gdyby w polskie ręce wpadli.

– Nie wyhandlowali – rzekł Andrzej.

Jenerał pokiwał głową.

– Takem i od razu pomyślał. Był też z nami starzec… On jeden mną się zajmował. Okłady robił, pić dawał…

– Tego oszczędzilim. Jak waszmość chcesz możem go zawezwać.

– Dobrze się stało – rzekł po chwili pan Gozdawa. – Dość on w życiu wycierpiał. Wezmę go na służbę, jeżeli Bóg pozwoli cało głowę z opresji wynieść.

Gdy wprowadzono starca do izby, ten od razu ucapił się jeneralskiego leża niczym zbawienia. Tak, że i czterech dragonów, by go nie oderwało.

Pan Zdanowicz rzekł:

– Będzie, jak Bóg da. Wydobrzeje waszmość, to mu komendę nad oddziałem zdam.

Pan Jacek pokręcił głową.

– Za ratunek waćpanu dziękuję. Ale komendy mi kawalerze nie zdawaj – rzekł. – Dość już nieszczęścia z mojego komenderowania wyszło. Jeno śmierć moim ludziom, a mnie ciężka niewola. Dobry ja jestem do sztabu, ale w polu niech rozkazują ci, którzy się na tym znają. Twoi to ludzie i twoja tu komenda. Niczyja więcej. Zabiorę się z wami, póki bezpieczni nie będziem. A potem ruszę dalej. Do Warszawy.

– Wola waszmości.

Zapadła chwila milczenia.

– Ale powiedz no mi waćpan – rzekł jenerał. – Mniemam, iż oną przeklętą wioskę, w której mnie znaleźliście, już opuścilim?

– Niestety. Wciąż tu jesteśmy.

– Więc uczyń to waćpan natychmiast! Albowiem wszyscy jesteśmy w potwornym niebezpieczeństwie!

– Nie mogę. Jeszcze nie teraz.

– Opuść ją waćpan jeszcze dziś! Mną się nie przejmuj. Dam sobie radę w siodle. Zresztą, dałbym się nawet wlec za burą suką, byle tylko się stąd wydostać.

– A ja waszmości powtarzam, że nie mogę. Oprócz waszmości, mam tu jeszcze pięciu chorych ludzi. Poza tym muszę czekać na powrót podjazdu, który po prowiant wysłałem.

– A ci ludzie, co? Ranni? – spytał niespokojnie jenerał.

– Nie. Tutaj się pochorowali. Dziwna rzecz…

Pan Gozdawa otworzył szeroko oczy.

– Boże! Już się zaczyna! Znowu… – jęknął. – Każ waćpan wyjechać! Natychmiast! Z podjazdem w drodze się spotkasz. A na chorych kiń ręką. Już im nie pomożesz. Jeżeli tutaj zostaniesz – wszystkich wytracisz.

Andrzej kręcił głową. Patrzył uważnie na generała, próbując zgadnąć, o czym ten nie chce mu powiedzieć. Rzekł:

– Czego się waszmość boisz? Moskwy? Mam tu trzysta luda. Wszystko żołnierz zaprawiony w boju. W ogniu hartowany. Żaden podjazd nas tu nie ruszy. Chyba żeby sam Szejn-Daniłowicz z całą armią w te lasy przyszedł. A może jest jeszcze coś innego? Zaraza?

– Zaraza? Nie. Przynajmniej nie w takim sensie, o jakim waćpan myślisz. To, co nam zagraża, stokroć jest gorsze. Zabija nie tylko ciało, ale i duszę.

Andrzej wycelował palcem w pana Jacka. Rzekł z naciskiem:

– Co może być gorszego niż zaraza? Mów waszmość jaśniej.

– Upiór – rzekł po chwili jenerał, ściszając głos.

Zapadła grobowa cisza. Rezuny wybałuszały oczy, nie wiedząc, czy się przesłyszeli, czy jenerał zwariował od gorączki. I nagle ktoś z tyłu wybuchnął idiotycznym, rechotliwym śmiechem. Towarzystwo, jak na komendę, poszło jego śladem. Aż karczma zatrzęsła się w posadach. Andrzej nie czekając, kiedy pan Gozdawa do szczętu zrobi z siebie idiotę, wydał rozkaz Krysińskiemu, aby zabrał ludzi z karczmy. Ten ryknął na cały głos:

– No, dosyć tej zabawy, zasrańcy!!! Nie macie nic do roboty?! To ja wam znajdę! Uprząż wyczyścić! I przyodziewek! Macie wyglądać jak polskie wojsko, a nie jakieś moskiewskie pachołki! Sprawdzę! No już, jazda z karczmy! Poszli won!

Wkrótce karczma opustoszała. Pozostali tylko Krysiński, Tarnowski oraz Kalisz, który akurat miał służbę w sztabie. Andrzej rzekł po chwili:

– Wybacz waszmość moim ludziom. Ale po tym, co tu usłyszeli, nie mogło przecie wyjść inaczej. To nie cacana straż miejska, która wieczorami na wartowni straszy się historiami o upiorach. Większość jest w boju od dziecka. Brali udział we wszystkich wojnach, jakie za ich życia toczyła ojczyzna. Całe życie oglądali pomordowanych, patrzyli na mordowanie i sami mordowali. Nawet ten młokos Jaremka. Widzieli takie rzeczy, od których innym miesza się w głowach. Rzeczy wyrządzane przez ludzi, nie przez upiory.

– Nie musisz waćpan przepraszać. Sam wiem, jak to brzmi – rzekł spokojnie jenerał. – A jednak słuszność jest po mojej stronie.

Milczący do tej pory Tarnowski, rzekł:

– Waszmość powiedz nam jedną rzecz: Dlaczego chłopi uciekli z wioski? Ze strachu? Przed nami?

– Ze strachu. Ale nie przed wami.

– A przed kim? Przed upiorem? – Krysiński uśmiechnął się mimo woli.

– Nikt tu nie chce waszmości kłamu zadawać, ale niezwykłe rzeczy prawisz – odezwał się Andrzej. – Wyjaśnij nam to, proszę. Dlaczego chłopi uciekli? Co tu się wydarzyło? Co jest moim ludziom? Co się, u diabła, dzieje w tym przeklętym miejscu?! Ludzi odprawiłem. Nikt się z waszmości śmiać nie będzie.

– Dobrze rzekłeś, panie kawalerze. Przeklętym. To się zaczęło jeszcze przed moim tutaj przybyciem, więc nie o wszystkim wiem. Poza tym większość czasu leżałem nieprzytomny i mało co widziałem. Coś jednak przecie do mnie docierało. Trochę też objaśnił mi Borys… Waćpanowie! Co tu się działo! Włos się jeżył. Borysa spytajcie.

Zwrócili wzrok na starca. Ten, jednak skurczył się tylko u jeneralskiego leża i zaczął mamrotać coś, z czego zrozumieli jedynie: Priaklate Paliaki. Zniecierpliwiony pan Gozdawa machnął ręką i rzekł:

– Sam opowiem. Jeno mi nie przerywajcie. Słabym jeszcze i nie będę się powtarzał. To było wczesną wiosną. Do wsi zajechał nasz podjazd. Wiecie sami, co to zwykle oznacza dla wieśniaków. Chłopi wpadli w panikę. Aby przypodobać się naszym i ochronić wioskę przed gwałtem i grabieżą, uprowadzili córkę najbiedniejszego we wsi gospodarza i podsunęli ją chłopcom. Dziewczyna pono była piękna. Krasawica. Na Boże Ciało miała iść za mąż. Prócz ojca i przyszłego męża nikt się za nią nie ujął. Każdy wolał pilnować własnej komory. Co jej zrobili nasi, chyba nie muszę objaśniać. Znacie to przecież. Chłopcy, jednak popełnili błąd. Po wszystkim, nie zabili dziewuchy. Wyjechali, a dziewczyna krążyła po wsi jeszcze czas jakiś, kołowata ze wstydu i zgryzoty. W końcu przeklęła Polaków, chłopów, cały świat i powiesiła się. Co było później – nie wiem. Ale chłopi twierdzili, iż niebawem dziewka powróciła z zaświatów. Pod postacią upiorzycy, rusałki, czy też innej wiły. Słabo się na tym wyznaję… Miała rzekomo krążyć po okolicznych lasach, a nocami zachodzić do chałup i całować chłopów na śpiku. A którego pocałowała – ten się już nie budził. Leżał sztywny przez kilka dni, po czym umierał. Ponoć potrafiła wnikać ludziom do snów i męczyć ich tam w straszny sposób, póki duszy z nieszczęśnika nie wytrzęsła.

Oficerowie spojrzeli po sobie wymownym spojrzeniem, a pan Jacek mówił dalej:

– Tak więc ludzie zaczęli umierać. Wtedy my zjechalim do wsi. Wam łatwo się śmiać, ale ja tu jestem od dwóch miesięcy. Chociaż ranny, wiele widziałem. Widziałem, jak ludzie modlili się, jak barykadowali drzwi na noc. I jak wywozili kolejnych zmarłych. Widziałeś waść cmentarz? Musieliście przecie tamtędy przejeżdżać. Same tam świeże mogiły. Potem pogorszyło mi się i niewiele pamiętam. Z tego, co wiem, chłopi w końcu mieli dość i uciekli. I wam radzę zrobić to samo. Bo coś mi się widzi, że diablica wciąż tu siedzi.

– A Moskale? Dlaczego nie uciekli z innymi?

– Chyba niewiele do nich docierało. Cięgiem nurzali się w pijaństwie i rozpuście. Potępieńcy!

– Więc, dlaczego im nic się nie stało, skoro upiorzyca pozostała? Dlaczego wam nic się nie stało, panie Gozdawa?

– Nie wiem. Może dlatego, żem nie spał swoim snem, jeno leżałem w malignie i złe nie miało do mnie przystępu? A Moskale? Diabli ich tam wiedzą, heretyków przeklętych!

Zapadło milczenie. Po chwili Andrzej spytał:

– A ten upiór. Jak wygląda? Można go spotkać? Uchronić się przed nim? Zabić go?

– Wiele pytań. Na większość nie mam odpowiedzi. Czy można go zabić? Uchronić się przed nim? Nie pytajcie mnie. Wiem o upiorach tyle, co i wy. Ale jak dowodzi przykład chłopów – chyba nie. Nie wiem też, w jaki sposób przenikał do zabarykadowanych chałup, ani jak usypiał czujność gospodarzy. Bo przecie i oni mieli się na baczności. A czy można go spotkać? Pono byli tacy, którzy twierdzili, że go widzieli. I to w biały dzień.

– I jak wyglądał?

– Podobno jak rusałka. Piękna, wysoka dziewczyna z bladym licem. Czarnowłosa, o błyszczących źrenicach. Odziana w białą, powłóczystą szatę. Taką, w jakiej ją pochowano.

Kalisz, aż podskoczył.

– No to przecie taką samą na zwiadzie widziałem! Czarna, w białej kiecce! I gały na mnie wybałuszała! A błyszczały!… Jak psu jajca, nie przymierzając! Wypisz – wymaluj, rusałka! A Jaremka mówi: Wilk. Dupa nie wilk! Rodowicza się bojał zasraniec! Od razu mówiłem, że z Jaworskim to jakieś czary… Suka mać!

Krysiński zmarszczył brwi. Jego twarz powoli nabrała grymasu wściekłości.

– Rusałka… Rusałka, tak?! Dam ja wam rusałki, suka mać!!! Cięgiem jeno baby wam we łbach! A w izbach jak w chlewie! Wojsko, suka mać! Galopem mi do miotły, bo każę tuzin nahajów wypłacić!

Kalisz pochwycił miotłę i chyłkiem wybiegł do drugiej izby. Andrzej milczał dłuższy czas. Myślał. Nie przerywali mu. Zresztą, co niby mieliby powiedzieć? Sytuacja była co najmniej dziwna. Rusini w takich razach mówią: I smieszno i straszno. W końcu Andrzej rzekł:

– Proszę się tym nie przejmować, jenerale. Poradzimy sobie i z tym. Nic tu waszmości nie zagraża. Chodźcie panowie, trzeba sprawdzić posterunki.

Ruszyli do wyjścia. Ale zanim wyszli, pan Gozdawa zapytał jeszcze:

– I co pan zamierza, panie Zdanowicz?

– Tak, jak powiedziałem. Zaczekamy na Rodowicza. Potem wyjedziemy. Nie zwlekając.

– Oby nie było za późno.

Wyszli przed karczmę. Było już ciemno. Andrzej zaczął nabijać fajkę. Tarnowski zapytał:

– Co pan o tym myśli, panie Andrzeju?

Zdanowicz wzruszył ramionami.

– Diabli wiedzą co myśleć. Rzekłbyś: Bajanie bab na jarmarku. To oczywista, że nie ma żadnego upiora. Jednak ludzie od czegoś się pochorowali. Może być, że coś przywieźli ze sobą i teraz im wyłazi. A może i nie. Chłopi przecie też z jakiegoś powodu opuścili wioskę. Z jakiego?!… Ech! Nie podoba mi się to miejsce. Nie zamierzam spędzić tu ani dnia dłużej niż to będzie konieczne. Pchniesz zaraz trzech ludzi do Rodowicza. Niech tam ruszą dupy i nie mitrężą po drodze!

– A może by…

– Co? Troczyć juki i wyrywać jeszcze tej nocy? Nie, panie Tarnowski. Mam pięciu chorych żołnierzy i rannego jenerała. Mam gromadę wynędzniałych ludzi i zabiedzonych koni. Wszyscy musimy odpocząć. A przecie sprawa może się jeszcze wyjaśnić po naszej myśli. Nie pozbawię ludzi i zwierząt szansy na przyzwoity wypoczynek, bo ktoś, kto dwa miesiące leżał w malignie, nagadał mi bajek o rusałkach. Na razie wzmocnić posterunki i nakazać ludziom czujność.

Rozeszli się.

 

Andrzej nie wrócił na kwaterę. Chodził po wsi do późnej nocy. Wypytał Jaremkę o szczegóły zajścia na zwiadzie. Potem jeszcze raz obszedł posterunki. Zaszedł nawet do koniuchów na majdan. Gdy wrócił, wioska już spała. Przysiadł pod ścianą jednej z chałup i zagłębił się w myślach. Nie były wesołe. Czy słusznie czyni, pozostając we wiosce? Co tu się dzieje? Andrzej Moskali się nie bał, a w upiory nie wierzył. Jednak pewnym było, że we wsi zaszło coś, co zmusiło chłopów do ucieczki. Ale co? I czy dziwna choroba jego ludzi ma z tym związek? Należało szybko znaleźć odpowiedzi na te pytania. Zanim ludzi ogarnie panika. Wszystko jedno – przed upiorem, czy zarazą. Tak rozmyślając, zasnął w końcu pod tą chałupą.

Obudził go poranny chłód. Dniało. Cała wioska tonęła w oparach mgły. Ledwie widać było kilka najbliższych chałup. Wstał, aby rozprostować zdrętwiałe nogi. Wtedy zauważył jakąś zwiewną postać przemykającą między dwoma najbliższymi domostwami. Natychmiast ruszył w tamtą stronę, dobywając szabli. Lekkim łukiem wyminął obie chałupy, chcąc zajść tamtego z przodu. I zatrzymał się jak wryty.

Stała dosłownie o kilka kroków od niego. Wyglądało, jakby na niego czekała. Nie. Nie wyglądało. Ona naprawdę na niego czekała. Wysoka, czarnowłosa, piękna. W białej, powłóczystej sukni. Takiej, w jakich na Słowiańszczyźnie chowa się dziewice. Choć już nie całkiem białej. Poniżej lewego ramienia wykwitała spora, czerwona plama zaschniętej krwi. Andrzej poczuł, jak mimo woli włosy stają mu dęba. Trwało to, jednak tylko krótką chwilę. Zaraz się uspokoił. Uśmiechnęła się.

– Właśnie odwiedziłam kilku twoich ludzi… Jesteś zaskoczony, że jednak istnieję? Prawda?

To niesamowite, ale powiedziała to czystą polszczyzną. Zupełnie bez akcentu.

– Raczej rozczarowany – odparł.

– Wolałbyś zarazę?

– Co zrobiłaś z moimi ludźmi, diablico?!

Wciąż się uśmiechała.

– Widzę, że chyba nie zostaniemy przyjaciółmi. Co z nimi zrobiłam? Dałam im sen. Śpią teraz, jak pacholęta i śnią o mnie. Tacy nieszkodliwi. Niedługo wszyscy będziecie o mnie śnili. Cała wioska śpiochów.

O ile wcześniej mogło mu być nawet żal tej dziewczyny, to na pewno nie teraz.

– Odczaruj ich – warknął.

– Ja nie czaruję. Nie jestem czarownicą. Ja tylko całuję.

– Co oni ci zrobili?

Przestała się uśmiechać. Oczy jej zabłysły.

– A co zrobili mi inni twoi rodacy?! Zobacz, co zrobił mi twój lisowczyk! – wskazała wzrokiem czerwoną plamę na sukni.

– Szkoda, że nie odstrzelił ci łba. Ale to jeszcze niestracona sprawa…

Skoczył do przodu, jak ryś i ciął na płask, aż powietrze zawyło. Ale cięcie, które powinno było odjąć wiedźmie głowę, przeszło przez nią, jak przez mgłę. Andrzej stracił równowagę. Poleciał za ciosem i wylądował kilka kroków za nią. Odwrócił się na pięcie. Dziewczyna śmiała się.

– Jeszcze nie zrozumiałeś, głupcze? Nie możesz mi zrobić krzywdy. Nie tutaj. A swoją drogą – kiepsko całujesz jak na Polaka.

Mimowolnie dotknął swoich ust.

– Tak, tak. To ci się śni. Skąd niby miałabym znać twój psi język?! Ale powiem ci coś jeszcze lepszego. Ty mi nie możesz zrobić krzywdy, ale ja tobie – owszem. I zrobię.

Rzuciła się na niego jak tygrysica. Znowu przyciął szablą i znów bezskutecznie. Uderzyła go dłońmi w pierś. Uderzenie było tak niewiarygodnie mocne, że przeleciał kilkanaście kroków w powietrzu i wyrżnął plecami o ścianę najbliższej chałupy. Zatkało go. A ona ruszyła w jego stronę. Wyglądało, jakby płynęła w powietrzu.

– Przeklęci Polacy! Wszystkich was zabiję! Nikt nie wyjedzie żywy z tej wioski! – syczała jak żmija. – Nie będzie nawet komu was pochować! Kruki zeżrą twoje ścierwo!

Złapała go za poły delii i poczęła szarpać nim wściekle. Jego głowa odbijała się od ściany jak szmaciany gałgan.

– Zabiję! Zabiję! Zabiję! – huczało mu w uszach.

Zrobiło mu się słabo. Zaczynał tracić przytomność. Zapadał się w pustkę. Wciąż jednak czuł szarpanie.

– Wasza miłość! Wasza miłość!

Otworzył oczy. Jakiś mężczyzna stał nad nim i szarpał za delię. Rozpoznał go. Był to wachmistrz Zasępa. Rozejrzał się nerwowo. Wciąż siedział pod tą ścianą, pod którą wczoraj zasnął. Otaczało go kilku dragonów.

– Patrzcie! Budzi się! Bogu niech będą dzięki! Wasza miłość, jużeśmy myśleli, że i was dostała!

– Dobra. Dobra! Nie szarpcie mnie już, u diabła! Już wstaję. Co się dzieje?!

– Musiałeś tu zasnąć w nocy, wasza miłość. Od samego rańca za tobą ganiamy. Aleś nam stracha napędził. Jak zobaczylim, że wasza miłość śpi, od razu pomyślelim…

– Wiem, co pomyśleliście. Stało się co?!

Wachmistrz machnął ręką.

– Ech, wasza miłość. Głowa mała. Prawdziwa plaga. Doliczylim się już przeszło dwóch dziesiątek. A Jaworski zmarł. Ludzie chcą uciekać. Zgroza!

– Gdzie pan Krysiński?

– Pod karczmą. Z panem Tarnowskim. Radzą co czynić.

– Idziemy.

Andrzej po drodze zastanawiał się nad swoim snem. Ale czy naprawdę był to tylko sen? Był niemal pewien, że dragoni jednak uratowali mu życie.

Krysiński siedział na schodach karczmy z dzbanem wina w dłoni. Tarnowski chodził w kółko i wymachiwał szablą z bezsilnej wściekłości. Towarzyszyło im kilku dragonów oraz rotmistrz Nowicki. Zauważyli go. Niemal biegiem ruszyli w jego kierunku.

Tarnowski zawołał:

– Na Boga! Gdzieś waść był?! Jużem wysłał dragonów, żeby cię szukali! Ty wiesz co tu się dzieje?!

Andrzej machnął ręką.

– Nie uwierzycie, waszmościowie, co mi się przytrafiło. Aż głupio o tym gadać. Ale póki co – meldujcie. Jaka sytuacja?

– Zachorowało kolejnych dziewiętnastu ludzi. Razem to będzie już dwudziestu czterech. A właściwie dwudziestu trzech, bo Jaworski zmarł. Wśród nich kapitan Fleming i łapiduch. Temu jenerałowi znów się pogorszyło. Od Rodowicza żadnych wieści nie masz. Ludzie ze strachu nie wiedzą co ze sobą zrobić. Jedni prawią o zarazie, drudzy o upiorze. Wolentarze i panowie towarzystwo sejmikują. Uciekać chcą! Co robić?!

Pan Zdanowicz zmarszczył brwi. Rzekł z trudem hamowaną wściekłością:

– Polskim wojskiem jesteśmy, nie zgrają moskiewskich zasrańców! Pytacie, co robić? Ot, co! Zasępa, weźmiesz swoich dragonów i tych od Iskierki. Jak po drodze spotkasz jakichś lisowczyków, ich też weźmiesz. Zrobicie mi zbiórkę całego wojska. Całego powiadam! Od oficerów, po ostatniego ciurę. Z całym dobytkiem, bronią i oporządzeniem. Za wyjątkiem tych, którzy koni doglądają i na czujkach po lesie stoją. Tym, co będą zwłóczyć albo dyskutować – po tuzinie nahajów! Wszystkich chorych przenieść do karczmy. Wykonać!

– Rozkaz waszej miłości!

– Co waść zamierzasz? – zapytał Krysiński, gdy żołnierze pobiegli wykonać rozkaz. – Koni nie kazałeś przyprowadzić, więc chyba nie wyjeżdżamy?

– Zanim wam objaśnię, co zamierzam, posłuchajcie waszmościowie, co mi się w nocy przytrafiło…

– Napij się waść – Krysiński podał mu dzban. – Dla spokojności.

Andrzej zaczął opowiadać o wydarzeniach minionej nocy, a im dłużej opowiadał, z tym większym zdumieniem oni go słuchali. Zakończył tymi słowami:

– Ot i wszystko. A teraz mówcie, co o tym myślicie. Jeno szczerze. Jak powiecie: E tam, Zdanowicz; przyśniło wam się i pieprzycie głupoty! – nie pogniewam się. Ale po mojemu nie masz takiej zarazy, która by zdrowego chłopa, ni z gruszki – ni z pietruszki, z nóg zwalała. I to jeno nocą! Dlaczego nikt w dzień nie zachorzał?! Nawet sraczki żaden nie miał!

– Prawda to – zgodził się Krysiński. – I mnie się zdawało n iepodobnym, aby to mogła być zaraza.

– Zatem uważasz, panie Andrzeju, że z onym upiorem to prawda? – spytał niepewnie Tarnowski.

– Pewien nie jestem. Uważam jednak, że liczyć się z taką możliwością musimy.

Zapadło milczenie. Wrócili pod karczmę i usiedli na schodach. Puścili dzban kilka razy wkoło. Krysiński rzekł:

– No dobra. Przyjmijmy zatem za pewnik, że upiór jest. Co nam tedy czynić? Wyjechać?

– A chorzy?! – oburzył się Tarnowski. – Jak zabrać w pochód przeszło dwie dziesiątki nieprzytomnego chłopa? A gdyby nawet – wymrą nam po drodze jak Jaworski!

– Wymrą albo i sami się w upiory pozmieniają. Mus ich ostawić! – rzekł twardo Krysiński.

Tarnowski zerwał się na równe nogi.

– Jakże to ostawić?! Ja swoich żołnierzów w biedzie nie ostawię! Suka mać! – grzmotnął się kułakiem w pierś. – Ani jednego!

– Nie ostawisz?! Mamy trzystu żołnierzy, a chorych jeno dwudziestu. Chcesz waść wszystkich wytracić?!

– Nie ostawię!

– Więc co nam czynić?! Po czarownicę słać? Bo ja się na upiorach nie wyznaję!

– Trza diablicę ubić! Ot, co! Za łeb i ubić!

– Ba, ubić. Ale jak?! Kołkiem osinowym? Wodą święconą? Robiłeś to waść już kiedyś?! Tedy daję pole!

– Upiór nie upiór, jak dobrze szerpentyną przez łeb weźmie – paść musi!

– Zamknijcie gęby waćpanowie! – uciął Andrzej. – Nie trza nam się kłócić jeno radzić! Tarnowski może mieć rację. Dziady bajają, że jak wąpierza ubić, to i z jego ofiar zły czar pryska. I wyzwalają się spod diabelskiej mocy.

– E tam, dziadowskie bajania! Skąd wiadomo, że to naszym pomoże?!

– A skąd wiadomo, że nie?!

– Przecie my nawet nie wiemy, co to jest. Upiór, rusałka, wściekły lis? Bo chyba nie wąpierz?! Ten pono krew wypija i ślady kłów na szyi ostawia. A u nich nie masz niczego takiego. Byli już tacy co sprawdzali, suka mać! Ech, we łbie się kotłuje od tych głupot. Szczęście, że nas Rodowicz nie widzi, jak się na upiora zmawiamy. Ze śmiechu by się nogami nakrył.

– Rodowicza tu nie masz! A nam mus ludzi ratować! Jak się raz zaczniemy w kłopotach ostawiać, to żaden z nas do domu nie wróci. Trzeba spróbować!

– A ja jeszcze raz zapytam: Jak waść zamierzasz bestię ubić?! A przede wszystkim – jak chcesz ją złapać? Na wnyk?! I najważniejsze: Co waść zrobisz, kiedy jutro się pokaże, że pół sotni pokotem leży i ślepiami przewraca?!

– Trzeba znaleźć jaki sposób.

– Mów waść co zamierzasz, bo przecie darmo żołnierzów zbierać nie kazałeś. Łowy z nagonką?

– Jużem nad tym myślał, jakem tu szedł. Nie ma co za upiorzycą ganiać, bo ona cwańsza niż wyższa. Nasze rezuny to nie barany, które dają się podejść byle komu. A ona przedtem podchodziła chłopów, teraz podchodzi nas i nigdy noga jej się nie powinęła. Za wyjątkiem razu, kiedy Jaremka ją strzelił. Chłopak myślał, że wiejską dziewuchę ranił. Ja też tak zrazu pomyślałem. Ale to musiała być ona. Przywlekła się tu za nami.

– Więc czemu dała się strzelić, kiedy taka sprytna?

– Może wlazła na nich przypadkiem? Może światło księżyca ją zaskoczyło? W każdym razie mieli farta. Ale my na fart nie możemy liczyć. Trzeba nam tak zrobić, żeby to ona przyszła tam, gdzie my chcemy. Strzelił ją Jaremka to i my damy radę.

– A mówiłeś waść, że broń się jej nie ima.

– Nie ima się, ale jeno we śnie. Wiedźma wchodzi ludziom do snów i tam z nimi dokazuje. To dlatego tak zęby ściskają i ślepiami przewracają. Koszmary śnią! Diablica zamęcza ludzi przez sen.

– To jakeś się waść wyratował?

– Tego nie wiem. Możem był za słabo uspany? Może w czas mnie przebudzono? Ważne jest to, że na jawie można ją zranić, więc pewnie można i zabić. Na wszelki słuczaj kule ulejem ze srebra.

– A jak chcesz ją zwabić? Na tańce prosić?

– Tak myślę, że ona groźna jeno dla śpiących. Naszych wartowników przecie nie atakowała. Nawet tych, co sami po lesie na czujkach stoją. Zrobimy tak: Całe wojsko rozłoży się obozem pod karczmą. Nikt spać nie będzie. Teren oświetlimy. Chorych wartownicy będą w karczmie pilnować. A my się w ostatniej chałupie zasadzim. Jeden pójdzie spać na wabia, a dwóch schowa się na stryszku i będzie mieć baczenie. Zbierz tam, panie Krysiński, trochę srebra od swoich. Przynajmniej na sześć kul. I niech kowal uleje.

 

Na stole leżało sześć identycznych pistoletów. Rotmistrz Nowicki kończył ładować ostatni. Odłożył go na stół razem z innymi.

– Gotowe, wasza miłość.

– Nie zawiodą? – spytał Tarnowski.

– Nie może być. Sam wybrałem najlepsze. Starczy jeno kurek odwieść i spuścić.

Andrzej podniósł się z ławy, która służyła mu za pryczę. Przeciągnął się.

– Dziękuję wam, Nowicki. Możecie odejść – rzekł.

Żołnierz odmeldował się i wyszedł. Andrzej popatrzył na Jaremkę. Chłopak był nieco blady, ale nie tracił rezonu.

– Jesteś pewien, że chcesz? – spytał Andrzej.

– Jeżeli było tak, jak wasza miłość mówią, to wiedźma do mnie szczególny rankor czuje. Tym pewniej w odwiedziny przyjdzie.

– Chcesz gorzałki? – spytał Tarnowski. – Łacniej uśniesz.

– Nie, wasza miłość. Jegomość jenerał prawili, że sen musi być prawdziwy.

– Żołnierz śpi na rozkaz i na rozkaz wstaje – Krysiński uniósł się na posłaniu, które mu poczyniono w kącie izby.

Jenerałowi Gozdawie poprawiło się nieco. Patrzył na te przygotowania z troską w oczach. Modlił się cicho, patrząc co chwila w sufit. Andrzej otworzył drzwi do głównej izby karczmy, gdzie ulokowano chorych. Zajrzał do środka.

– Światła pilnować – nakazał strażnikom. – A jak który zaśnie, to już może sobie gałęzi szukać!

– Nie zaśniemy, wasza miłość – odrzekli chórem.

Andrzej zamknął drzwi. Chodził chwilę po izbie. Wyjrzał przez okno.

– Ściemnia się – rzekł. – Wyspałeś się, panie Krysiński? Czas już.

Krysiński wstał z podłogi. Podszedł do stołu. Wziął dwa pistolety i zatknął je za pasem. Andrzej i Jaremka uczynili to samo. Wszyscy ruszyli do wyjścia. Pan Gozdawa pożegnał ich znakiem krzyża.

Na placu przed karczmą zgromadzili się wszyscy żołnierze. Nie trzeba ich było zbytnio zachęcać. Na nahaje załapał się tylko pyskacz Laskowski. Andrzej, po namyśle, kazał ściągnąć nawet tych, którzy stali na czujkach poza wsią. Nie chciał ryzykować, że nocna zmora znajdzie sobie inną ofiarę niż ta, którą on jej naznaczył. Dziś we wiosce tylko Jaremka miał prawo spać. Brak było też kilku zaufanych dragonów, których wyznaczono do pilnowania koni na majdanie.

Żołnierze mieli nietęgie miny. Kupili się do siebie wokół kilku sporych ognisk. Nawet Niemcy, zwykle trzymający się na uboczu, dziś siedzieli razem ze wszystkimi. Każdy broń miał pod ręką.

– Zasępa! – zawołał Andrzej.

Wachmistrz podbiegł natychmiast. Trzasnął obcasami.

– Na rozkaz waszej miłości!

– Jak jest?

– Wedle rozkazu waszej miłości. Ognie rozpalone. Zapas opału przygotowany. Broń w pogotowiu.

– Dobrze. Dla pewności podpalić jeszcze najbliższą chałupę.

– Wedle rozkazu!

– Mówiłem już raz, ale jeszcze powtórzę. Nikt nie ma prawa spać. Niech śpiewają, grają w kości, aby tylko nie spali. Kto zaśnie – temu tuzin nahajów!

– Wedle rozkazu! Koniuchów sam dopilnuję.

– Jeżeli nam się co stanie, dowodzi pan Tarnowski.

– Wedle rozkazu…

– No, Zasępa… Czuj duch!

– Czuj duch!

Tarnowski odciągnął Andrzeja nieco na bok.

– Pozwól waść iść za ciebie.

– To był mój pomysł i ja pójdę. Jak chcesz, żeby coś było dobrze zrobione, to zrób to sam.

– Weź chociaż więcej żołnierzów.

– Nie trzeba mi, żeby jakiś patałach przez nieuwagę spieprzył całą zasadzkę. Słuchaj, panie Tarnowski. Nie sądzę, aby nam się co stało, ale gdyby – to pamiętaj, co mówiłem. Wyjedziesz z samego świtania. Chorych ostawisz. Ostawisz, powiadam! Wioskę spalisz do ostatniej żerdzi. Z Rodowiczem spotkasz się w drodze. I koniom nie żałujcie, bo jeszcze powlecze się za wami. No… To do rana!

– Do rana.

Przed ostatnią chałupą czekał już na nich z zapalonym kagankiem stary dragon Mikołaj. Na ich widok strzelił obcasami.

– Naszykowałeś wszystko tak, jak kazałem? – spytał Andrzej.

– Wedle rozkazu waszej miłości.

– Dobra. Wracaj do innych.

Dragon oddał im kaganek i odszedł. Ruszyli do środka. Chałupa była dobrze przygotowana. Wszystkie sprzęty usunięto, aby nie przeszkadzały w walce. Pozostawiono jedynie ławę do spania. Tak ustawioną, aby było ją widać z otworu wiodącego na stryszek. Pod kominem żarzyły się węgle. Obok stał kubełek z gorzałką. Był sierpień, więc w chacie gorąco było, jak w piekle.

– No, Jaremka. Wskakuj do wyra – rzekł Krysiński z przekąsem. – I miłych snów.

Młodzieniec zdjął jedynie czapkę. Szablę i pistolety ułożył tak aby mieć je w każdej chwili pod ręką. Położył się i podciągnął derkę. Współczuli mu tego. Krysiński i Zdanowicz weszli po drabince na strych. Krysiński wciągnął drabinkę. Zaległ na brzuchu, przy samym otworze. Głowę wystawił poza jego obręb, tak aby mieć baczenie na izbę. Szablę i pistolety położył obok. Andrzej usiadł z tyłu na pęku słomy.

– Powiedz waść, kiedy cię zmienić – rzekł i zgasił kaganek.

 

Oczy szybko przyzwyczajały się do ciemności. Niebo wreszcie było czyste i księżyc świecił okazale. W izbie panował półmrok. Krysiński widział doskonale jej większą część. Tę z oknem i śpiącym Jaremką. Niestety, z otworu nie było widać drzwi. Krysiński opuścił głowę poniżej krawędzi i spojrzał do tyłu. Niewiele to dało. Ta część izby pozostawała w ciemności. „Szkoda, że nie ma z nami Rodowicza” – pomyślał.

Czas mijał, a nic się nie działo. Krysiński, który w upiora wierzył niespecjalnie, a w powodzenie tej imprezy wcale, zaczął się niecierpliwić. Upływały kolejne godziny. Zbliżała się północ. Bolały go już oczy od wpatrywania się w mrok. Właśnie chciał poprosić pana Zdanowicza o zmianę, kiedy jego uwagę zwróciło ledwie widoczne zawirowanie szarości w izbie. Tak, jakby ktoś nagle wpuścił nieco światła do środka. A chwilę później dostrzegł podłużny cień zbliżający się do pryczy Jaremki. Serce zatłukło mu jak młotem. Znał dobrze ten moment. Wiedział, że teraz musi zacząć działać. Od razu. Zanim zacznie się bać. Zerwał się na równe nogi. Z szablą w zębach i pistoletami w obydwu dłoniach, skoczył w dół.

Andrzej nie miał wątpliwości, co się stało. Porwał serpentynę z kolan i w dwóch susach dopadł otworu w podłodze. Nie skoczył, jednak od razu, gdyż mógłby wylądować na plecach Krysińskiego. Spojrzał na dół. Z izby dobiegał rumor. Kotłowały się jakieś cienie. Nagle zobaczył wyraźnie, jak Krysiński podbiega do komina i kopniakiem wrzuca kubełek z gorzałką w palenisko. Buchnęła kula ognia i rozlała się wokół paleniska. W izbie zrobiło się widno jak w dzień. Wtedy Andrzej skoczył.

Wylądował, nie straciwszy równowagi. Rozejrzał się. Zobaczył Krysińskiego szachującego do ściany jakąś dziwną, białawą postać. Krysiński wypalił. Raz i drugi. I dwa razy spudłował! Zdumiewające! Mazur odrzucił pistolety, porwał szablę i rzucił się na zjawę. Ta nieoczekiwanie odbiła się od ściany i skoczyła ku niemu. Krysiński przyciął, aż powietrze zawyło. I znowu chybił. Postać znurkowała pod jego brzeszczotem i wybiegła na Andrzeja. Była szybka jak błyskawica. Nawet nie zdążył się jej przyjrzeć. Uderzył z góry na dół, ale minęła go bokiem, przy okazji odpychając na ścianę. Stracił równowagę. Musiał przyklęknąć na kolano. Spojrzał na nią, ale zobaczył tylko powiewającą szatę. Głowę miała skrytą w cieniu. Wyrwał zza pasa pistolet i strzelił. On również spudłował. Wykonała jakiś zadziwiający unik.

Podbiegł Krysiński. Natarli na nią razem. Diablica znów wyprzedziła ich atak. Uderzyli jednocześnie na płask. Andrzej dołem, Krysiński górą. I znowu przecięli tylko powietrze. Bestia przeszła ich szybkim, niesamowitym piruetem. I teraz to ona ruszyła na nich. Od razu. Zanim zdążyli wrócić do postawy. Ale tym razem to był jej błąd. Andrzej błyskawicznie przerzucił szablę do lewej ręki i chlasnął ją z obrotu. Bez pudła. Prosto przez pierś. Poczuł, że ostrze napotyka opór i usłyszał, jak zgrzyta na kościach. Uderzenie odrzuciło ją na przeciwległą ścianę. Upiorzyca wydała z siebie dziwaczny odgłos. Jedynym dźwiękiem, jaki mógłby to przypominać, byłby bełkot człowieka, któremu ucięto język. Ruszyli ku niej powoli. Andrzej cały czas próbował obejrzeć swoją przeciwniczkę, lecz i tym razem diablica stała w cieniu. Wtem, niespodziewanie, zwróciła się ku oknu.

– Uważaj waść! Ucieka! – krzyknął Andrzej.

Krysiński skoczył w stronę okna, próbując zabiec jej drogę. Ale ona nie zamierzała uciekać. W mgnieniu oka dopadła Mazura z boku i obaliła na ziemię. Znowu wydała ten przerażający dźwięk. Złapała go jedną ręką za delię, drugą za hajdawery, zakręciła młyńca i cisnęła w okno. Rozległ się brzęk tłuczonego szkła oraz pękających ram okiennych i pan Krysiński znalazł się na dworze, zabierając ze sobą całe okno wraz z ościeżnicami. Jednak teraz Andrzej miał czas dobrze wycelować. Wypalił, trafiając bestię centralnie w plecy. Wstrząsnęło nią. Zatoczyła się po izbie i wsparła dłońmi o ścianę naprzeciwko paleniska. Powoli odwróciła się ku niemu. Nareszcie mógł ją dobrze obejrzeć…

I obejrzał. Mimo woli cofnął się o dwa kroki. Wreszcie zrozumiał, z czym mieli do czynienia. I co naprawdę zaszło w tej wiosce. Zagadka zaczęła się wyjaśniać. Szkoda tylko, że tak późno. Właściwie, gdyby nie okoliczności, znów mógłby zacząć współczuć tej istocie. Tak skrzywdzonej przez ludzi. Po wielekroć. Ale dziś mógł już tylko skrócić jej cierpienia. Przypomniał sobie teraz, jak mu ją opisywał jenerał Gozdawa: Piękna dziewczyna w długiej, białej, powłóczystej szacie. Wysoka, czarnowłosa, o ciemnych, błyszczących oczach. Jednak ten opis musiano sporządzić bardzo dawno. Dziewczyna nie była już piękna. Była potworna.

Po bujnych, czarnych włosach pozostały jedynie kępy brudnych, pozlepianych kłaków zwisających z łysej czaszki. Ciemne, błyszczące oczy, nie były już ani ciemne, ani błyszczące. Były żółtawobiałe. Zielonkawa skóra odłaziła od kości. Obwisłe, sine wargi odsłaniały poczerniałe zęby. Palce u rąk i bosych stóp przyozdabiały długie połamane paznokcie. Nawet suknia nie była już biała. Była porwanym łachmanem, sztywnym od brudu, z plamą zaschniętej krwi poniżej lewego ramienia. Pamiątką po młodym lisowczyku. Teraz do tej starej plamy szybko dołączała nowa – po cięciu przez pierś ciężką batorówką. Właściwie, z opisem zgadzało się już tylko to, że upiorzyca była wysoka.

Powoli ruszyła na niego. „Do dupy z tym srebrem – pomyślał. – To też okazuje się bzdurą”. Ujął mocniej szablę w dłoni. Gdy była już blisko, doskoczył i ciął ją przez głowę, aż żelazo zadzwoniło. Ostrze ześliznęło się po czaszce, odwalając ucho, część policzka i zatrzymało na ramieniu. Wtedy potwór nagłym uderzeniem wybił mu serpentynę z ręki i ucapił za gardło. Uniósł go do góry jak słomianą kukłę. Andrzej okładał bestię pięściami, jednak nie na wiele to się zdało. Nie tylko szybkość diablicy, ale i jej siła były niewiarygodne. Dusiła go, wciąż bełkocząc. Andrzej zaczął tracić przytomność. Pociemniało mu w oczach. Potwór, izba, wszystko zaczęło wirować w jakimś upiornym tańcu. Coraz szybciej i szybciej, aż utworzyło jedną, wielką, kolorową plamę.

– Zabiję! Zabiję! Zabiję! – huczało mu w głowie.

I wtedy grzmotnął strzał. Pan Andrzej poczuł, jak uścisk nagle słabnie, a on sam opada na podłogę. Szalony taniec zaczął powoli zwalniać. Widział już izbę. Widział leżącego obok potwora. I widział Jaremkę stojącego nad nim z jeszcze dymiącym pistoletem w garści.

– Wasza miłość?

– No, nareszcie – warknął Andrzej. – Masz ty sen, bratku…

Wstał. Podniósł szablę i schował do jaszczura. Obejrzał zwłoki. Lisowczyk strzelał chyba z przyłożenia, bo strzał dosłownie zmiótł bestii łeb z karku. Jaremka stał blady i roztrzęsiony.

– Co to jest, wasza miłość?! Co to jest?! – pytał.

Andrzej uśmiechnął się kwaśno.

– Wasza znajoma z lasu. Piękna, prawda?

W tym momencie drzwi chaty otworzyły się z łoskotem i do środka poczęli tłoczyć się zbrojni z pochodniami.

– Namiestniku! Namiestniku! Nic ci nie jest?! – wołał Tarnowski.

– Wasza miłość! Wasza miłość! – Kalisz przepychał się do przodu. – Usłyszelim strzały i od razu przybieżalim. Ale żeśta tańcowali! Co tu się działo, u diabła?!

– Panie Zdanowicz, wszystko w porządku?! Co się stało?! Przyszła? Dostaliście ją? Powiedz!

Ale pan Andrzej nie musiał odpowiadać. Teraz już wszyscy zauważyli zwłoki leżące na podłodze. Z okrzykiem wstrętu cofnęli się o krok. Jedynie Tarnowski zbliżył się i przyjrzał dokładnie truchłu. A potem nagle odwrócił się i zwymiotował.

– Niezła rusałka, co? – zakpił Andrzej.

Kalisz wybałuszał oczy ze zdumienia. Nagle palnął się w czoło i zawołał:

– Martwiec! Jezusie Nazareński! Najprawdziwszy martwiec! Jako żywo! Jak go żeście ubili?! Widziałem kiedyś…

– Później opowiecie, panie Kalisz! – przerwał mu Andrzej, do którego dotarły właśnie, zza okna, zduszone okrzyki pomieszane z przekleństwami. – Tam leży pan Krysiński. Potrzebuje pomocy. Reszta niech wraca do obozu. Nie ma tu czego oglądać. Już po wszystkim.

 

A jednak pan Kalisz miał rację. To był martwiec. Andrzej zrozumiał to od razu w chwili, gdy ją ujrzał. Martwiec to zmarły człowiek. Nieszczęsna istota, którą po śmierci obdarzono żałosną namiastką życia. Andrzej słyszał już o podobnych przypadkach, ale nie wierzył w nie. Nie wiedział, czyja chorobliwa wola powołała na świat to monstrum. Zrozpaczonego ojca? Niedoszłego męża? Niepodobna już było tego ustalić. Jedno było pewne. Wiedźma, która tego dokonała, musiała posiąść ogromną moc. Andrzej miał poczucie, że oto stanął oko w oko z nieznaną potęgą, o której sile mógł mieć jedynie mgliste wyobrażenie. Ale przecie i jej nie udało się odwrócić odwiecznych praw boskich i naturalnych. To, co stworzyła, było jeno karykaturą człowieka. Udawaniem życia. Poruszającym się, bełkoczącym, martwym ciałem. Nie wiadomo, czy w ogóle zdającym sobie sprawę ze swego istnienia. Nawet nie zwierzęciem.

A oni? Czy uwierzyli, że w ten bezbożny sposób odzyskają córkę i narzeczoną? Piękną i pełną życia jak dawniej? Zapewne, gdy zobaczyli, czym obdarzyła ich wiedźma, przestraszyli się. Któż by chciał mieć w domu coś takiego?! Ale jednocześnie nie chcieli albo już nie potrafili jej zabić, więc wygnali ją do lasu. Czy wiedzieli, że w ten sposób sprowadzają zagładę na wioskę? A może naumyślnie stworzyli tego potwora? Dla zemsty na niegodziwych sąsiadach. Przeżyli, czy też sami padli jego ofiarą? Na te pytania nigdy już nie będzie odpowiedzi.

Martwiec nie był zły ze swej natury. Ale nawet tak marna istota potrzebowała odrobiny ludzkiego ciepła. Dlatego nie odeszła, tylko wciąż trzymała się tej okolicy. Nocami zaś schodziła do wioski i zakradała się do chałup, aby pocałunkami z żywymi ludźmi dowartościować swoje nic nieznaczące istnienie. Jednak przekazywany podczas tych pocałunków jej trupi jad był śmiertelną trucizną. Wywoływał paraliż, śpiączkę, koszmarne sny, a w końcu śmierć. Kiedy wieśniacy postanowili opuścić wioskę, martwiec podążył za nimi. Ale napotkawszy ludzi pana Andrzeja, zawrócił i poszedł za nimi do wsi. Jedynego miejsca, które dobrze znał. Mieli po prostu pecha.

Na końcu jednak okazało się, że w starych legendach tkwiło ziarno prawdy. Wraz ze śmiercią istoty jej jad utracił swą moc. Ludzie pana Andrzeja odzyskali zmysły niemal natychmiast. Okazało się też, że upiorzyca nie potrafiła przenikać do snów. Każdy z nich miał swoje własne koszmary. Wojna, nędza, zmarli krewni. Suma ludzkich strachów, obsesji i wyrzutów sumienia. Panu Andrzejowi śniła się piękna, czarnowłosa demonica, bo tak mu ją opisał jenerał Gozdawa. Zaś Kalisz i Jaremka widzieli jeno bladą postać w księżycowej poświacie. Resztę sami sobie dośpiewali. Gdyby mogli wówczas lepiej jej się przyjrzeć, mocno by się zdziwili.

Niestety, dla Jaworskiego było już za późno. Śmierć potwora nie zawróciła go z tamtego świata. Może to i lepiej dla niego? Za to Andrzej miał szczęście. I to podwójne. Dawka jadu, którą wówczas otrzymał pod ścianą, okazała się zbyt małą, aby wpędzić go w trwałą śpiączkę. Jednocześnie koszmar, jaki wywołała, sprawił, że uwierzył w to, co przedtem wydawało mu się być niemożliwym. Dzięki temu podjął właściwe działania.

Jeszcze tej samej nocy rozkazał pochować Jaworskiego, a truchło martwca spalić wraz z chałupą, w której się znajdowało. A z samego rana zjechał pan Rodowicz, przywożąc całą górę prowiantów. Jadła, napitku i obroku dla koni. O upiorze nic nie wiedział. Gdy mu żołnierze zrelacjonowali zajścia we wiosce, zrazu nie chciał dać wiary. Myślał, że kpiny sobie z niego robią. Brał się już nawet do nahaja. Uwierzył dopiero panom oficyjerom. Ale i tak później jeszcze przez parę dni głową kręcił, nie mogąc się nadziwić. Andrzej zapowiedział na wieczór wymarsz, co wywołało wściekłość ludzi Rodowicza, którzy dosłownie lecieli z nóg. Na osłodę pozwolił im beczkę gorzałki odszpuntować i obiecał, że jak tylko odjadą stąd dość daleko, staną gdzie obozem. Choćby nawet i w szczerym polu.

Wieczorem trąbki zagrały wsiadanego. Na odjezdnym kazał jeszcze pan Andrzej wieś do szczętu spalić, aby i śladu po niej nie zostało. A potem ruszyli. Opuszczali to przeklęte miejsce, gdzie stracili towarzysza, a którego nazwy nigdy nie mieli poznać.

 

 

Koniec

 

Koniec

Komentarze

OK. Do poczytania.

 

Przyzwoita robota. Pachnie Komudą, ale to nie zarzut. Troszku rzeczy do skrócenia-uwaga Jakuba, co dialogów słuszna. Część do poprawienia-błędy stylistyczne-po prostu gubisz się, chwilami, w szyku zdania, co, rzecz jasna, wynika ze stylizacji. Co do fabuły, to: pierwsza część wciągająca - rzetelnie tworzysz klimat, napięcie, część druga zbyt przewidywalna a szkoda, bo motyw oniryczny w połączeniu z problemem „winy i kary" daje ci dużo możliwości, które odpowiednio wykorzystane mogłyby dodatkowo pogłębić rys psychologiczny bohaterów i uczynić ich mniej statycznymi. Być może błędnie oceniam twoje intencje, chociaż wstęp przed pierwszą częścią sugeruje, że mogę mieć rację.
Ogólnie: jak na „estern" do poczytania bardzo solidnie, jak na coś więcej to trochę za mało.
Pozdrawiam.     

Świetny tekst. Zwłaszcza w kontekście wiadomego święta, ustanowionego u naszych sąsiadów. A fakt, że całość dzieje się gdzieś w okolicach Smoleńska, powoduje dodatkowy dreszczyk. Ciekawe kiedy autor to pisał? :)

do poczytania:)

“A lesson without pain is meaningless. That's because no one can gain without sacrificing something. But by enduring that pain and overcoming it, he shall obtain a powerful, unmatched heart. A fullmetal heart.”

Jest kilka drobnych błędów, jednak dawno już nie spotkałem niczego, co by się tak lekko czytało. Ja jestem na tak. ;)

Serdecznie dziękuję za wszystkie komentarze i uwagi. :) Co zaś się tyczy pytania, to opowiadanie powstało w 2000 roku, jeszcze na papierze. W 2004 napisałem je od nowa, na komputerze, nieco zmieniwszy i poprawiwszy.

Kilka błędów stylistycznych oraz interpunkcji, ale poza tym całkiem ładne.

"Kilka błędów stylistycznych oraz interpunkcji", w moim odczuciu nie ma osoby która napisała by tak długi tekst bez żadnego błędu.


Opowiadanie, zaliczam do jednego z najlepszych jakie przeczytałem na tej stronie, (oczywiście mówię o części 1 jak i 2). Dobry materiał na książkę.



Jedyne co mnie trochę razi, to słowo "Koniec", myślę że z Twoim potencjałem, mógł byś poprowadzi historię owych żołnierzy dalej.

Hehe... Właściwie to "Z MROKU NOCY..." ma swoją kontynuację. To kolejna przygoda kilku z tych samych bohaterów. Pisałem je oba prawie w tym samym czasie. Wprawdzie to drugie opowiadanie wciąż tkwi na papierze i jest niedokończone, ale gdyby "Z MROKU NOCY..." się spodobało to mógłbym się pokusić o dokończenie go. ;)

Myślę że wielu ludziom to opowiadanie się spodobało, patrząc jaką ma średnią ocen

Wysokie oceny to oczywiście miły akcent, ale nie mówi on jeszcze wszystkiego o "podobaniu się". :) Mogę np. obiektywnie wysoko ocenić jakieś opowiadanie, bo jest nienaganne warsztatowo i świetne w swojej klasie, ale nie musi mi się wcale podobać. Bo np. temat wcale mnie nie interesuje.
Cieszę się, że temat sarmackiej fantasy podoba się czytelnikom, w czym zapewne spora zasługa popularyzującego go pana Komudy. Ja zainteresowałem się nim ze 12 lat temu, właściwie przez przypadek, po lekturze mało znanego opowiadania Jerzego Gierałtowskiego "Karczma nad Bzurą". Było to coś tak innego od rzeczywistości Sienkiewiczowskiej, że od razu postanowiłem samemu napisać coś w tym guście. :)

zdecydowanie rzemieslnicza, nie artystyczna, robota. jednak to rzemioslo najwyzszej proby. ;) autor swietnie operuje dialogiem - zywym i naturalnym, nie jakims sztucznym literackim, lub wydumanym "elfickim". tworzy tez znakomite postaci (i to doslownie za pociagnieciem jednego zdania), ktore nie sa kolejnymi klonami samego autora (jak to najczesciej bywa) lecz ludzmi z krwi i kosci. widzimy i czujemy ich od razu. jezeli juz mozna sie czegos czepnac to raczej liniowego zakonczenia i miejscami interpunkcji.

Świetne. Nie wiem tylko co takie opowiadanie robi w takim miejscu? Powinniście w NF drukować więcej takich opowiadań rodzimych autorów, próbujących się przebić, zamiast tych pseudopsychologicznych wypocin zachodnich. ;)

Ładne rozwinięcie, trzymało w napięciu.

Stawiasz czytelnika przed interesującym wyborem – z jednej strony zagrożeni są nasi żołnierze, z drugiej stoi zgwałcona dziewczyna.

Technicznie całkiem nieźle, chociaż jakieś usterki zostały.

Babska logika rządzi!

Sympatyczne :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka