- Opowiadanie: Monsun - Zmormir zmora

Zmormir zmora

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Zmormir zmora

 

Młody Zmor­mir ma­sze­ro­wał raźno ścież­ką po­śród pól na­pę­dza­ny wście­kło­ścią na cały świat.

– Ja wam po­ka­żę… Ja wam udo­wod­nię– sy­czał przez za­ci­śnię­te zęby choć nikt go nie mógł usły­szeć.

Za­czy­nał po­dej­rze­wać, że zbyt szyb­ko wcie­lił w życie po­mysł uciecz­ki z domu. A wpa­dło mu to do głowy z po­wo­du do­cin­ków i prze­ra­że­nia in­nych miesz­kań­ców wio­ski na jego widok.

W grun­cie rze­czy był po­dob­ny do resz­ty swo­ich ró­wie­śni­ków– nie­wy­so­ki i dość tęgi z wiecz­nie roz­czo­chra­ny­mi ja­sny­mi wło­sa­mi. Je­dy­ne czym się wy­róż­niał to ko­lo­rem oczu. Mia­no­wi­cie jedno było nie­bie­skie, a dru­gie zie­lo­ne. Wio­sko­wy mę­drzec i uzdro­wi­ciel orzekł, że Zmor­mir jest naj­praw­do­po­dob­niej pod­rzu­co­nym bę­kar­tem zmory. Choć nikt prócz mę­dr­ca nie po­wtó­rzył tego nigdy gło­śno to chło­pak wi­dział strach w oczach in­nych i ukrad­ko­we od­pę­dza­nie złego ducha, gdy tylko od­wra­cał się do nich ple­ca­mi.

Do­dat­ko­wo solą w oku wszyst­kich był brak jego wiary w bó­stwa i de­mo­ny. Zmor­mir ro­zu­mo­wał tak, że skoro wszy­scy uwa­ża­ją go za zmorę, a nią prze­cież nie jest to jakie jest praw­do­po­do­bień­stwo, iż ist­nie­ją isto­ty nad­przy­ro­dzo­ne.

Za­bur­cza­ło mu w brzu­chu.

Taak… Ta uciecz­ka zde­cy­do­wa­nie nie była prze­my­śla­na, zga­nił się w my­ślach. Co ze mnie za idio­ta. Po­wi­nie­nem wziąć ja­kieś je­dze­nie ze sobą.

– Pora po­szu­kać je­dze­nia. Dam radę– po­wie­dział gło­śno do sie­bie wcho­dząc na bar­dzo błot­ni­ste pole ze zbo­żem.

Gdy przy­sta­nął na chwi­lę od razu za­padł się po kost­ki z w błoto. Za­klął i ru­szył dalej. Rap­tem za­trzy­mał się. Przed nim śmi­gnę­ła szyb­ko ku­ro­pa­twa.

Zmor­mir za­śle­pio­ny gło­dem rzu­cił się za nią w pogoń. Nie spusz­cza­jąc z ku­ro­pa­twy oczu nie zwró­cił uwagi na coraz głęb­sze błoto. Ptak cały czas był w za­się­gu wzro­ku i i nie po­zwa­lał się do sie­bie zbyt­nio zbli­żyć. Oprzy­tom­niał do­pie­ro wtedy, gdy wpadł w błot­ni­stą dziu­rę aż po ko­la­na.

Po­czuł szarp­nię­cie za nogę. Coś go wcią­ga­ło głę­biej! Spa­ni­ko­wa­ny pró­bo­wał za­wró­cić, ale błoto jakby zgęst­nia­ło. Rę­ka­mi chwy­tał całe kępy zboża i po­wo­li wy­cią­gał się z pu­łap­ki. Gdy wresz­cie sta­nął na nieco pew­niej­szym grun­cie obej­rzał się za sie­bie.

Ku­ro­pa­twa stała w bez­ru­chu i pa­trzy­ła pro­sto na niego. Otwo­rzy­ła dziób i… za­śmia­ła się po ludz­ku. W mgnie­niu oka roz­wia­ła się w ob­ło­czek dymu.

Zmor­mir prze­tarł oczy ubło­co­ną ręką i cięż­ko wes­tchnął.

– To nie był ja­ro­szek. Mam zwidy z głodu.

Po­trzą­snął głową i czym prę­dzej opu­ścił błot­ni­ste pole.

Las. To jest bez­piecz­niej­sze miej­sce i znaj­dę coś do je­dze­nia, po­my­ślał.

Ocho­czo ru­szył w stro­nę mło­dych drze­wek. Bu­szo­wał w runie le­śnym od­naj­du­jąc co chwi­lę ja­go­dy lub po­ziom­ki. Za­do­wo­lo­ny wy­peł­nia­ją­cym się po­wo­li brzu­chem po­sta­no­wił od­re­ago­wać przy­go­dę w bło­cie. Bez­tro­sko za­czął prze­ła­my­wać na pół młode drzew­ka.

– Czym ci za­wi­ni­ły te drze­wa? Nie łam ich, bo ina­czej spo­tka cię kara za brak sza­cun­ku do lasu– po­pro­sił go czyjś głos za jego ple­ca­mi.

Zmor­mir ob­ró­cił się gwał­tow­nie na pię­cie. W cie­niu więk­szych drzew stał wy­so­ki męż­czy­zna o nie­na­tu­ral­nie bia­łej twa­rzy. Pa­trzył na chło­pa­ka z przy­ga­ną w oczach.

Zmor­mir prze­mil­czał słowa nie­zna­jo­me­go. Po­sta­no­wił go zi­gno­ro­wać i wró­cił do ła­ma­nia drze­wek. Sły­sząc chrząk­nię­cie za ple­ca­mi za­marł na chwi­lę, po czym znów wró­cił do nisz­cze­nia drzew. Ko­lej­ne chrząk­nię­cie nie­zna­jo­me­go nie za­trzy­ma­ło go ani na chwi­lę. Obcy, któ­rym był w rze­czy­wi­sto­ści leszy, pan lasu po­krę­cił głową ze smut­kiem i roz­wiał się w dym. Nim znik­nął cał­ko­wi­cie rzu­cił słowa, by wiatr za­niósł je chło­pa­ko­wi do uszu:

– Uprze­dza­łem. Nie wyj­dziesz żywy z mo­je­go lasu.

Zmor­mir za­marł i obej­rzał się za sie­bie. Ni­ko­go nie było.

– Na­resz­cie po­szedł ten stary dziad– rzekł nieco drżą­cym gło­sem Zmor­mir i ru­szył w dal­szą drogę.

Po­tknął się o gałąź i wrza­snął:

– Niech to licho!

I licho usły­sza­ło. Do­słow­nie. Za­chi­cho­ta­ło i za­czę­ło swoje psoty w lesie. Za­czę­ło otrzą­sać z drzew li­ście i rzu­cać nimi w twarz Zmor­mi­ro­wi. Dłuż­sze źdźbła trawy oplą­ty­wa­ły mu nogi, ka­łu­że za­czę­ły się mącić. Licho nie ogra­ni­czy­ło do kałuż i ocho­czo roz­po­czę­ło mą­ce­nie w gło­wie chłop­ca. W nie­dłu­gim cza­sie zgu­bił cał­ko­wi­cie drogę i za­czął błą­dzić.

Pa­ni­ka spra­wi­ła, że za­czął biec w na­dziei na szyb­sze od­na­le­zie­nie wyj­ścia z lasu. Nim zdą­żył się zmę­czyć na­de­szła noc, a wraz z nią nów. W lesie po­czę­ły roz­le­gać się ku­szą­ce głosy dziew­cząt. Hip­no­ty­zu­ją­ce śmie­chy omo­ta­ły jego umysł i przy­cią­gnę­ły go do nich. Wy­padł na po­la­nę.

Pięk­ne, nagie dziew­czę­ta z roz­pusz­czo­ny­mi zie­lo­ny­mi wło­sa­mi tań­czy­ły w dużym kole trzy­ma­jąc się za ręce. Ich zmy­sło­we głosy snuły osza­ła­mia­ją­cą pieśń. Z sze­ro­ki­mi uśmie­cha­mi na twa­rzach wcią­gnę­ły do tańca Zmor­mi­ra.

Kom­plet­nie stra­cił po­czu­cie czasu. Gdy pląsy za­mie­ni­ły się w opę­tań­czy ta­niec do­tar­ło do niego kim są dziew­czę­ta. Ru­sał­ka­mi. Strach chwy­cił go za serce na tyle sku­tecz­nie, że na chwi­lę wy­padł z na­rzu­co­ne­go mu transu. Mo­ment wy­star­czył na wy­rwa­nie się z kręgu tań­czą­cych i szyb­ką uciecz­kę mię­dzy drze­wa.

Biegł przed sie­bie do­pó­ki mu star­czy­ło tchu. Gdy już nie dawał rady to oparł się cięż­ko o drze­wo i łapał po­wie­trze w płuca z dużym tru­dem.

To jest nie­moż­li­we, po­my­ślał. Nie wie­rzę, że to się dzie­je na­praw­dę.

Po uspo­ko­je­niu ner­wów i od­de­chu bez­rad­nie ro­zej­rzał się do­oko­ła. Nie wie­dział w którą stro­nę po­wi­nien iść. Cho­ciaż…

Uj­rzał małe mi­go­cą­ce żółte świa­teł­ko da­le­ko przed sobą. Za­czął prze­dzie­rać się przez za­ro­śla w jego kie­run­ku.

Oby to była czy­jaś chata, po­my­ślał. Po­trze­bu­ję schro­nie­nia na noc.

Po­ko­nał spory kawał lasu, ale świa­teł­ko wcale nie rosło. Nadal drga­ło i za­czę­ło się po­wo­lut­ku od­da­lać. Zmor­mir przy­spie­szył i nagle wpadł aż do po­ło­wy ud w bagno. Nogi uwię­zły mu na dnie przez co stra­cił rów­no­wa­gę i upadł na twarz w błoto. Z tru­dem wy­pły­nął na po­wierzch­nię i za­czął młó­cić rę­ka­mi na boki.

– Po­mo­cy!- wrza­snął, gdy tylko na­brał po­wie­trze w płuca.– Niech mi ktoś po­mo­że.

Od­po­wie­dzia­ło mu tylko echo. Przy­wo­łu­jąc wszyst­kie swoje siły ka­wa­łek po ka­wał­ku wy­peł­zał na pew­niej­szy grunt. Trwa­ło to na tyle długo, że gdy osią­gnął cel to cięż­ko dy­sząc opadł na zie­mię.

Nad nim wi­ro­wa­ły gwiaz­dy, a do­oko­ła niego zdra­dli­we ogni­ki. Po uspo­ko­je­niu się po­wstał i ro­zej­rzał. Opar­ty o dąb stał sta­rzec i pa­trzył na niego z roz­ba­wie­niem. W Zmor­mi­rze za­wrza­ło.

– Czemu mi nie po­mo­głeś, gdy wo­ła­łem?– wrza­snął chło­pak.

Sta­rzec po­krę­cił głową.

– Nie uciek­niesz śmier­ci tej nocy. Przy­rze­kam ci to jakem Zwid.

Widmo roz­wia­ło się w dym.

Zmor­mir prych­nął gło­śno i prze­tarł oczy.

Przy­wi­dze­nie, po­my­ślał.

Ru­szył dalej bez­sku­tecz­nie pró­bu­jąc otrze­pać ubra­nie z błota. I nagle jak na za­wo­ła­nie po­ja­wi­ło się przed nim je­zio­ro.

Na­resz­cie ja­kieś miłe wy­da­rze­nie, po­my­ślał i dziar­sko ru­szył w jego stro­nę. Wszedł po ko­la­na w wodę i za­czął ener­gicz­nie spłu­ki­wać błoto z ubrań na sobie.

Przed nim roz­legł się cichy plusk i woda się zmą­ci­ła. Po­de­rwał głowę i spoj­rzał w tamtą stro­nę.

To ryba, po­my­ślał ucie­szo­ny czu­jąc ssa­nie w brzu­chu.

Ostroż­nie, by nie spło­szyć swo­je­go po­sił­ku, zbli­żył się do miej­sca, z któ­re­go roz­cho­dzi­ły się kręgi. Po­chy­lił się nad po­wierzch­nią.

Z wody wy­strze­li­ły dwie krót­kie zie­lo­ne ręce z bło­na­mi pław­ny­mi mię­dzy pal­ca­mi. Chwy­ci­ły go za głowę i po­cią­gnę­ły pod po­wierzch­nię wody. Nim się za­nu­rzył cał­ko­wi­cie uj­rzał ma­łe­go czło­wiecz­ka z ry­bi­mi, za­bar­wio­ny­mi na zie­lo­no ocza­mi, po­marsz­czo­ną twa­rzą i dłu­gi­mi, roz­czo­chra­ny­mi wło­sa­mi. Uśmie­chał się zło­śli­wie.

Wod­nik– Bły­snę­ło mu w my­ślach.

A potem wszyst­ko po­chło­nę­ła ciem­ność…

 

Wra­cał do domu żwawo. Coś go cią­gnę­ło do wszyst­kich tych ludzi, któ­rzy nim po­gar­dza­li i po­mia­ta­li. Był tak sku­pio­ny na celu, że nie za­uwa­żał ni­cze­go.

Nawet tego, że ma prze­zro­czy­ste ciało. Wi­dzia­ne tylko w pro­mie­niach świa­tła księ­ży­ca.

Cała po­dróż upły­nę­ła tak szyb­ko jak mru­gnię­cie okiem.

Na­resz­cie w domu.

Pod­szedł do drzwi do­mo­stwa naj­bar­dziej okrut­ne­go czło­wie­ka w wio­sce. Wie­dział, że za­wsze za­my­kał drzwi, by nikt go nie za­sko­czył w trak­cie snu. Zmor­mir mimo tego się­gnął do drzwi, a te same się otwo­rzy­ły.

Wszedł i oto uj­rzał go śpią­ce­go. Wście­kłość za­pło­nę­ła w Zmor­mi­rze. I głód…

Usiadł na jego pier­siach. Przy­ci­snął je ko­la­na­mi i cze­kał, aż krew ude­rzy temu czło­wie­ko­wi do głowy. Po­wo­li po­zba­wiał tchu swoją ofia­rę. Głód wziął nad nim górę. Na­chy­lił się nad jego skro­nią i na­ciął zę­ba­mi żyłkę. Za­czął wy­sy­sać krew.

Był taki głod­ny. Tak strasz­nie głod­ny.

Wypił całą krew, ale było mu nadal mało. Po­szedł do ich dzie­ci…

A potem od­wie­dził wszyst­kie chaty w wio­sce. Zo­sta­wiał za sobą tylko osu­szo­ne zwło­ki. Sta­nął przed ostat­nią chatą.

Dom.

Wszedł cicho i przyj­rzał się swo­jej matce.

– Witaj ma­tuch­no– szep­nął sa­do­wiąc się na jej pier­siach.

Ję­cza­ła, po­ci­ła się, rzu­ca­ła na łóżku… W końcu i w jej ży­łach za­bra­kło krwi.

 

Nad­szedł świt.

Pia­nie ko­gu­ta ni­ko­go nie obu­dzi­ło…

Koniec

Komentarze

Gdzieś Ci przecinki uciekły. Opowiadanie sympatyczne, choć zakończenie może nieco mniej.

Mroczny i ciekawy pomysł, ale przekazany nienajlepiej. Przecinkologia szaleje.

Pozdrawiam

Mastiff

Jakiś pomysł miałaś, ale wykonanie pozostawia wiele do życzenia. Napisałaś to opowiadanie w sposób bardzo nieporadny. Fatalnie budujesz zdania, jest wiele niepotrzebnych zaimków, są powtórzenia, o interpunkcji nie wspominając.  

 

Jedyne czym się wyróżniał to kolorem oczu.Jedyne czym się wyróżniał to kolor oczu.  

 

Gdy przystanął na chwilę od razu zapadł się po kostki z w błoto. – A kiedy szedł to się nie zapadał?

 

Ptak cały czas był w zasięgu wzroku i i nie pozwalał się do siebie zbytnio zbliżyć. Oprzytomniał dopiero wtedy, gdy wpadł w błotnistą dziurę aż po kolana. – Zbędne i.

Kto oprzytomniał wpadłszy w błotnistą dziurę – Zmormir, czy ptak?

 

Buszował w runie leśnym odnajdując co chwilę jagody lub poziomki. – Czy wcześniej pochował owoce, by teraz je odnaleźć?

 

Zadowolony wypełniającym się powoli brzuchem… – Samozadowolenie na skutek samowypełniania się brzucha?

 

Licho nie ograniczyło do kałuż… – Pewnie miało być: Licho nie ograniczyło się do kałuż

 

Przywołując wszystkie swoje siły kawałek po kawałku… – W jaki sposób siły Zmormira uległy podzieleniu na kawałki?

 

Wszedł po kolana w wodę i zaczął energicznie spłukiwać błoto z ubrań na sobie. – Ile ubrań miał na sobie?

 

To ryba, pomyślał ucieszony czując ssanie w brzuchu. – Ssanie w brzuchu ucieszyło go?

 

Nim się zanurzył całkowicie ujrzał małego człowieczka… – Czy nim się zanurzył całkowicie, czy całkowicie ujrzał małego człowieczka?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Opowiadanie napisane raczej kiepsko, interpunkcja żyje własnym i niekontrolowanym życiem (przy lekturze jakiejś porządnej książki radzę zwrócić na nią uwagę). Jakiś pomysł był (nawet sympatyczny), ale wykonanie pozostawia wiele do życzenia.

Pozdrawiam.

Nowa Fantastyka