- Opowiadanie: cyphrae - Jajo! - Bajka o kurze znoszącej złote jajka

Jajo! - Bajka o kurze znoszącej złote jajka

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Jajo! - Bajka o kurze znoszącej złote jajka

I

 

 

 

 

Trzasnąłem drzwiami. Helena brzęczała, że może posiedziałbym w domu, że znajomi przyjdą i w ogóle… Znajomi… Cholera! Żadni znajomi, tylko jej koleżanki bez mężów, bo ci wolą posiedzieć w domach. A ja co? Niby miałbym siedzieć i słuchać, której trwała się spaliła? Dziękuję bardzo! Poza tym wszystkie już dobrze po pięćdziesiątce, nawet patrzeć się nie chce. Za to wyskoczyć do Mietka do garażu – zawsze!

 

Idąc po schodach minąłem jednego z tych studenciaków, którzy wynajmują mieszkanie piętro wyżej. Śmierdział spalenizną.

 

– Dzień dobry. – Powiedział mijając mnie.

 

– Dobry… – Odburknąłem.

 

Wyszedłem z klatki schodowej i już wiedziałem, czemu zalatywał dymem. Miałem przed sobą trawnik, potem ulicę, a dalej garaże, w tym również ten Mietka. Za nimi wznosiła się skarpa pokryta kolorową szachownicą pracowniczych ogródków działkowych. Na samym szczycie nowością świeżutkich tynków błyszczały nowe domki, a za nimi była uczelnia rolnicza. Stamtąd właśnie unosił się dym.

 

Popatrzyłem chwilę i ruszyłem w prawo, w stronę sklepu. Nie mogłem przecież pojawić się u Miecia z pustymi rękoma. Słoneczko grzało porządnie. Aż miło w taką śliczną kwietniową pogodę wyjść z domu. Miło nie patrzeć na baby, które widzi się od niemal trzydziestu lat. Aż przykro… W tych ich zmarszczkach widocznych już nawet pod tapetą widzę zawsze własną starość.

 

Wlokłem się powoli, słońce grzało mi kości a brzuch ciążył niemiłosiernie. Stanąłem pod drzwiami małego osiedlowego sklepiku. Wyprostowałem się i wciągnąłem brzuch. Tu zawsze jest loteria. Może sprzedawać pani Emilka – stare, brzydkie babsko z jakimiś naroślami na twarzy albo jej córka Dominika, a to już zupełnie inna historia…

 

Otworzyłem drzwi i energicznymi susami wparowałem do środka. Pusto. Chwila niepewności: kto wyjdzie zza uchylonych drzwi od zaplecza? Wyszła, a raczej wytoczyła się… Nie…, raczej wlała się do sklepu. Pani Emilka. Miła kobiecina, ale patrzeć przykro… Odetchnąłem swobodnie, a brzuch opadł w stronę kolan. Tyle dobrego, że jak jest ta poczwara, to chociaż oddychać można swobodnie.

 

– Dzień dobry panie Edwardzie. – Zaskrzeczała.

 

– Dzień dobry pani Emilko. – Odpowiedziałem uśmiechając się szeroko. – Co słychać?

 

– Eeee, sam pan wie. Słabo. Marketów naotwierali, obroty spadły. Ale co tam, jakoś leci.

 

– Właśnie! Nie ma co płakać. – Uderzyłem w ten sam optymistyczny ton. Na niby oczywiście, żaden ze mnie optymista.

 

– To co podać?

 

– Da pani połówkę… Albo nie! Da pani „zero siedem”. I soczek jakiś. Jabłkowy! Dwa litry.

 

Podała, nabiła na kasę i powiedziała:

 

– Trzydzieści dwa. Coś jeszcze?

 

– Wszystko, dziękuję. I jeszcze siatkę jakąś…

 

Popatrzyłem przez okno. W tym świetle wszystko było takie kolorowe.

 

– Pani Emilko, da pani jeszcze kilo dobrej kiełbasy i sześć bułek.

 

– Pięćdziesiąt siedem. – Zakomunikowała.

 

– Proszę. – Zapłaciłem, akurat miałem równo. – Miłego dnia. – Dodałem, zanim zdążyłem się powstrzymać.

 

– I również miłego! – Odparła i uśmiechnęła się szeroko. Mój boże… To nieprawdopodobne, ale gdy się uśmiechała, była jeszcze brzydsza.

 

Powlokłem się w stronę, z której przylazłem. Przeszedłem przez ulicę i już byłem pomiędzy garażami. Ten mietkowy był wyjątkowo okazały. Na upartego weszłaby doń jakaś niezbyt wielka ciężarówka.

 

Drzwi były otwarte.

 

– Mieciu! – Zawołałem.

 

– Jestem, jestem. – Odpowiedział.

 

Wszedłem. Stał przy imadle i dłubał coś przy jakimś kawałku żelastwa.

 

– Cześć Edziu. – Powiedział i wyciągnął prawicę.

 

– Cześć. Co tam?

 

– Stara bida.

 

Poszedł na koniec garażu i z wiadra pełnego zimnej wody wyjął dwa piwka. Wrócił i podał mi jedno. Otworzyliśmy je o brzeg stołu narzędziowego. Stuknęliśmy się butelkami.

 

– Na pohybel czarnym i czerwonym! – Mietek wzniósł filmowy toast.

 

– Na pohybel.

 

Pociągnęliśmy zdrowe łyki. Spojrzał na reklamówkę, którą przytaszczyłem i uśmiechnął się. Bez słowa wyjął flaszkę i zaniósł ją do swojej prowizorycznej lodówki. Gdy już to załatwił wskazał palcem na kiełbasę i zapytał:

 

– A to?

 

– Co? To? Kiełbasa!

 

– No widzę, że nie pomidory, ale po co aż tyle?

 

Poszedłem do drzwi i kiwnąłem ręką, żeby zrobił to samo. Wskazałem mu słońce.

 

– Słońce. – Powiedział.

 

– No słońce, słońce! Lato idzie! Pomyślałem, że grilla odpalimy.

 

– Toć możem! – Spodobał mu się ten pomysł.

 

Wróciliśmy do garażu. Pod płachtą brezentu stał grill. Wynieśliśmy go na zewnątrz. Wytargaliśmy też dwa plastikowe krzesła. Nasypaliśmy węgla drzewnego z zeszłorocznej paczki.

 

– Masz rozpałkę? – Zapytałem.

 

– Nie mam.

 

– Jakieś drewno?

 

– Coś się znajdzie.

 

Poszedł do środka i przyniósł kilkanaście szczapek. Włożyliśmy je wraz z poskręcanymi kawałkami gazet pod węgiel i zapaliliśmy. O dziwo udało się za pierwszym podejściem.

 

Wrzuciliśmy kiełbasę na ruszt i naleliśmy sobie po kieliszku. Wypiliśmy i napełniliśmy ponownie.

 

– Coś się na uniwerku zjarało… – Powiedziałem.

 

– To chyba zapalił się dział, w którym wojsko prowadzi jakieś badania. Zresztą nie wiem…

 

W tym momencie pod sąsiedni garaż podjechało Audi Q5. Doktor Zieliński.

 

– Czołem panowie. – Powiedział wysiadając z auta.

 

– Cześć. Jak budowa? – Zaytałem. Doktor budował się na wzgórzu nad działkami.

 

– Powolutku ku końcowi. Cholera, dziś nic nie zrobią, coś się pali na uniwerku i cały dojazd w tamtą okolicę jest zamknięty.

 

– Napij się z nami. – Zaproponował Mietek.

 

– Chętnie, ale zaraz córka z zięciem przyjeżdża, tak więc podziękuję tym razem.

 

– OK. Jak sobie chcesz.

 

Wstawił samochód do garażu. Uniósł rękę na pożegnanie i poszedł do domu. Przewróciliśmy kiełbaski i wypiliśmy po kielichu. Usłyszeliśmy jakieś głosy od strony naszego bloku i spojrzeliśmy w tamtą stronę. To wychodzili ci studenci wynajmujący mieszkanie w mojej klatce. Rozmawiali, skakali, śmiali się. Cholera! Nie znoszę tej żywotności młodych ludzi. Przypomina mi o tym, że to co najlepsze mam już za sobą…

 

– Ech… – Westchnął Mieciu. – Młodość…

 

– Młodość… – Powtórzyłem jak echo.

 

– A my co?

 

– No właśnie, co?

 

– Gówno, za przeproszeniem. Siedzimy tu, staruchy, pod garażem i żłopiemy wódę, bo nawet nie chce nam się ruszyć tyłków i pójść gdzieś do knajpy.

 

– Zdrówko! – Uniosłem kieliszek.

 

– Zdrówko…

 

Wypiliśmy kolejnego. Kiełbaski już doszły. Wrzuciliśmy sobie po dwie na jednorazowe talerzyki i zaczęliśmy jeść.

 

– Może jednak, tak rzutem na taśmę, dałoby się coś jeszcze zmienić? – Rzuciłem pytanie, które było zadawane już nie raz.

 

– Niby co? Robotę? I tak się cieszymy, że jakąś mamy…

 

– …no…, my mamy nie tak najgorzej, całkiem nieźle zarabiamy.

 

– Ale nuda! Ile można robić to samo? Może i coś tam zarabiamy, ale za mało, żeby odłożyć, rzucić to wszystko, zacząć od nowa.

 

– A co niby mielibyśmy robić? Już chyba nawet sprzedaliśmy ostatnie marzenia. Ja zawsze chciałem malować.

 

– To maluj! – Mietek zauważył rezolutnie.

 

– Mam usiąść i po prostu zacząć malować, tak?

 

– Tak.

 

– Wiesz co? – Zapytałem.

 

– Co?

 

– Najbardziej mnie wnerwia, że mówiąc to masz rację. Trzeba tylko się zmobilizować.

 

– Ech… Tylko. Polej!

 

Polałem, stuknęliśmy się kieliszkami i kolejna porcja alkoholu zniknęła w naszych gardłach.

 

– Polej jeszcze jednego!

 

Nie trzeba mi było dwa razy powtarzać, polałem. Siedzieliśmy tak chwilę w milczeniu. Każdy patrzył przed siebie pławiąc się w samoudręczeniu. Nagle Mietek przerwał ciszę mówiąc:

 

– Kura!

 

– Jaka kura?

 

Wskazał głową w kierunku dróżki między garażami i powtórzył:

 

– Kura!

 

We wskazanym miejscu rzeczywiście stała kura i patrzyła w naszą stronę. Przekrzywiała głowę to w prawo, to w lewo, jakby wsłuchiwała się w naszą rozmowę.

 

– Ale skąd tu się wzięła kura? – Zapytałem.

 

– Może ktoś hoduje kilka sztuk na działkach?

 

– Może…, ale po co?

 

– Dla jajek.

 

– No tak. – Zgodziłem się, a już do kury powiedziałem: – Spadaj!

 

– Spadaj? – Zdziwił się mój przyjaciel. – Co ci kura przeszkadza?

 

– W sumie nic…

 

– To niech się gapi, a my napijmy się.

 

Kura nie miała chyba zamiaru nigdzie iść. Usiadła sobie i cały czas patrzyła w naszą stronę. Ulicą jechał wolno Ford Mondeo w butelkowo-zielonym kolorze. Jego pasażerowie zauważyli nas. Samochód wtoczył się między garaże i zatrzymał. Wysiadło z niego dwóch żołnierzy. Nie znam się na szarżach, ale te były chyba wysokie. Przedstawili się i machnęli legitymacjami. Nawet gdybym był trzeźwy, a nie byłem, nie zdążyłbym z nich nic wyczytać. W tym momencie zauważyłem, że nie ma Mietka. Zerknąłem w głąb garażu i dostrzegłem go pochylającego się nad wiadrem z wodą. Chyba miał tam jeszcze jakieś piwo. Dobrze, bo wódka już nam się skończyła.

 

– Długo już tu panowie siedzicie? – Zapytał jeden z żołnierzy.

 

– Ze trzy godziny. – Odpowiedziałem zerkając na zegarek.

 

– Widzieliście, może jakieś zwierzęta?

 

– Jakie zwierzęta? – Odpowiedziałem pytaniem na pytanie.

 

– Jakiekolwiek. W czasie pożaru na uniwersytecie uciekło kilka zwierząt z laboratoriów.

 

Chciałem powiedzieć o kurze, której już zresztą nie było, ale w tym momencie wyszedł z garażu Mieciu i wyjątkowo stanowczym głosem powiedział:

 

– Nie, nie widzieliśmy żadnych zwierząt.

 

Spojrzałem na niego pytająco. Podał mi piwo, a wyraz jego twarzy mówił mi, że mam się nie wychlapać.

 

– Nie, nic nie widzieliśmy… – Potwierdziłem.

 

Żołnierz podał mi wizytówkę.

 

– Gdybyście coś jednak panowie zauważyli, to proszę o kontakt. – Powiedział.

 

– A czy te zwierzęta są jakieś chore? Powinniśmy się obawiać? – Zapytałem.

 

– Nie. Nic z tych rzeczy, są dla nas ważne z powodu prowadzonych na nich badań.

 

– Jak coś zobaczymy, to damy znać. – Zadeklarowałem. – A w ogóle, to jakie to zwierzęta?

 

– Kilka kur.

 

– Kur?

 

– Kur!

 

– Damy znać. Jakby co, oczywiście. – Zakończył Mietek.

 

Żołnierze wsiedli do samochodu i odjechali.

 

– Czemu im nie powiedzieliśmy? – Zapytałem.

 

– Chodź i sam zobacz.

 

Poszliśmy na koniec garażu. Na kilku starych workach siedziała „nasza” kura.

 

– Zniosła jajko. – Poinformował Mieczysław.

 

– I co z tego?

 

Podszedł do ptaka i włożył pod niego rękę. Wyjął jajko.

 

– O kur… – Głos uwiązł mi w gardle. – O kura! – Dokończyłem nie przeklinając.

 

– Zobacz!

 

Podał mi jajo. Było ciężkie i błyszczące. Chociaż żaden ze mnie ekspert od kruszczów, to od razu zauważyłem, że było złote.

 

– Złote jajo… – Wymamrotałem. – Chyba złote, nie?

 

– Chyba tak…

 

– Mamy kurę znoszącą złote jajka.

 

– Tak.

 

– A może po prostu schleliśmy się?

 

– Trzema piwami i jedną wódką? Jesteśmy wypici, ale nie aż tak!

 

– Zróbmy tak: schowaj to jajko, a jutro zajdziemy tu z samego rana. Jeśli ono nadal tu będzie…

 

– Dobra! – Mietek zgodził się na mój pomysł. – Chyba trzeba nakarmić ptaka?

 

– Ale czym?

 

– Mam tu karmę dla ptaków, która zimą wsypuję do karmnika…

 

– Dobra nasyp do czegoś. I może wody jeszcze nalejmy…

 

Miseczkę napełniliśmy wodą, karmę wysypaliśmy na jednorazowy talerz, a jajo powędrowało do szuflady. Pozamykaliśmy garaż i rozeszliśmy się do domów.

 

 

II

 

 

 

Spałem słabo – to oczywiste. Na szczęście Helenka stwierdziła, że śmierdzę wódą i kazała mi iść do salonu. Dobrze się złożyło, bo przynajmniej miałem telewizor do dyspozycji. Zwlokłem się z łóżka już o szóstej rano. Trochę mnie suszyło. Napiłem się jakiegoś soku. Chciałem zrobić sobie kawy, ale słoik był pusty. Cholera! Te czarownice wyżłopały wczoraj całą kawę! Napiłem się herbaty. Żeby jakoś zabić czas poszedłem do łazienki by wziąć prysznic i ogolić się. Wtedy wydało mi się, że jestem jakiś szczuplejszy, a skórę mam gładszą. Od pewnego czasu miałem wrażenie, że gdy podnoszę wzrok znad umywalki do lustra, to oczy patrzą w lustro, a reszta twarzy dopiero po chwili podąża za nimi – wszystko zaczynało mi obwisać. Tego dnia jednak było inaczej, twarz nadążała. Wlazłem na wagę. Sto pięć kilo. Dziwne… Było już powyżej stu dwudziestu… Może tylko mi się zdawało? Założyłem spodnie. Jednak schudłem. Pasek musiałem zapiąć o dwie dziurki ciaśniej. Dziwne…

 

O godzinie ósmej wysłałem do Mietka smsa z pytaniem, czy pójdziemy sprawdzić garaż. Odpisał, że OK. Już miałem wyjść z domu, gdy żona wyłoniwszy się z pokoju powiedziała mi kilka miłych słów na odchodne.

 

Kura siedziała na workach. Chyba spała. Nagle otworzyła oczy i spojrzała na nas. Podeszliśmy bliżej. Zniosła kolejne dwa złote jajka.

 

– A może to nie złoto? – Zastanawiałem się głośno.

 

– Sprawdźmy.

 

Mietek wkręcił jedno jajko w imadło i nożówką odpiłował kawałek.

 

– Zaniesiemy do jakiegoś jubilera, niech nam powie. Myślisz, że w sobotę pracują?

 

– Na pewno. – Odpowiedziałem.

 

– Jedźmy!

 

Wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy do centrum. Znaleźliśmy jubilera, a ten potwierdził, że to złoto. Najwyższej próby.

 

– Chyba los się do nas uśmiecha. – Zagaiłem.

 

– Ale jak…?

 

– W sumie, co za różnica jak. Wojaki coś zmajstrowali przy kurze i proszę!

 

– Chmmmmm….

 

Nasza złotonioska obdarzyła nas w międzyczasie kolejnym jajkiem. Złotym, oczywiście.

 

– Nikomu ani słowa, tak? – Pytanie było retoryczne, ale i tak odpowiedziałem:

 

– Jasne, nawet żonkom!

 

– Się wie!

 

Rozeszliśmy się do domów. Wieczorem zaszliśmy nasypać kurze ziarna i nalać wody. Ta odwdzięczyła się nam kolejnymi dwoma jajkami. W związku z tym wpadliśmy na dosyć oczywisty pomysł wypicia kilku piw. Mietek pomaszerował do sklepu, a ja usiadłem na plastikowym krzesełku i gapiłem się na naszą kurę. Tyłek jakoś lepiej zmieścił się pomiędzy poręcze krzesła, a jego nogi nie ugięły się złowrogo.

 

– Co ci zrobili? – Powiedziałem do kury. – To znaczy wiesz…, cieszę się z tych złotych jajek, ale mam nadzieję, że nie cierpisz….

 

– Gadasz z kurą? – Mieciu był już z powrotem.

 

– Kura też człowiek… – Odparłem błyskotliwie.

 

– Wiem, wiem…

 

– Stara, czy młoda? – Zmieniłem temat.

 

– Stara…

 

– Ble! – Krzyknęliśmy zgodnie i otworzyliśmy puszeczki.

 

Wypiliśmy po kilka łyków.

 

– Trzeba by gdzieś te jajka przenieść. – Zauważyłem.

 

– Nooo. Jak wojaki chcieliby czegoś szukać, to będą węszyć właśnie tu.

 

– Ale gdzie?

 

– Mam taki pomysł. W mieszkaniu mojego dziadka może? Stoi puste po jego śmierci.

 

– To też takie oczywiste miejsce, lepiej byłoby gdzieś…, wiesz…, w jakimś miejscu, które nie jest nasze, nie wiąże się z nami.

 

– Lepiej by było, to prawda. – Przyznał mi rację.

 

Siedzieliśmy tak i wymyślaliśmy, ale jak to zwykle przy piwie bywa nie wpadliśmy na żaden satysfakcjonujący nas pomysł. Rozeszliśmy się do domów pozostawiając sprawę nierozwiązaną.

 

Następnego dnia, wracając z pracy spotkałem pod blokiem doktora Zielińskiego. Mijając się wymieniliśmy pozdrowienia. Po kilku kolejnych krokach usłyszałem:

 

– Edziu! Poczekaj….

 

Odwróciłem się. Szedł w moją stronę.

 

– Co tam? – Zapytałem.

 

– Słuchaj… Garaż bym sprzedał. Nie chcesz mieć garażu obok Mieczysława?

 

Już miałem odpowiedzieć, że nie mam chwilowo pieniędzy, gdy nagle uświadomiłem sobie, że mam ich mnóstwo.

 

– Może… Jasne! – Odpowiedziałem.

 

– Tylko jest taki problem, że nie chciałbym robić aktu notarialnego w tym roku… Podatki…

 

– OK. Mi też to pasuje. – Odpowiedziałem.

 

– Fajnie! – Ucieszył się. – Wpadnij do mnie któregoś dnia, to dogadamy szczegóły.

 

– Dobra. Ja też mam taki problem… Mogę ci zapłacić nawet jutro, ale potrzebuję tego garażu na już.

 

Pomyślał chwilkę. Potem wyjął z kieszeni pęczek kluczy i dał mi jeden.

 

– Nie ma problemu. – Powiedział. – Nic tam już nie ma, a ja mogę kilka dni potrzymać samochód „pod chmurką”.

 

– Super! – Odpowiedziałem i wziąłem klucz. – Wpadnę do ciebie może jutro i załatwimy to do końca.

 

– Spokojnie, nie ma pośpiechu.

 

Uścisnęliśmy sobie ręce na pożegnanie. Nie poszedłem do siebie, lecz od razu skierowałem się do Mietka. Otworzyła mi Marzenka – jego żona.

 

– Jest? – Zapytałem.

 

– W pokoju. – Wskazała ręką. – Dobrze wyglądasz. – Dodała. – Szczupło.

 

– Dzięki.

 

Mieciu siedział za stołem i czytał gazetę. Chyba czekał na obiad.

 

– Cześć. Siadaj. – Wskazał ręką krzesło.

 

Już miałem mówić o spotkaniu z doktorem, ale gdy tylko otworzyłem usta do pokoju weszła Marzenka.

 

– Zjesz coś Edziu?

 

– Nie, dziękuję. – Wcale nie byłem głodny.

 

– Może troszeczkę chociaż.

 

– Nie…, naprawdę…

 

– Kanapeczkę jedną może?

 

– Dobrze, jedną kanapkę poproszę. – Chciałem się pozbyć jej jak najszybciej.

 

Wyszła, a Mietek pochylił się w moją stronę. Czuł, że przyszedłem nie bez powodu. Opowiedziałem mu o Zielińskim.

 

– Masz już klucz? – Zapytał.

 

– Mam! – Triumfowałem.

 

– Ale…, wiesz co…?

 

– No co?!

 

– Przecież to będzie twoje, to i tak bez sensu.

 

– Ale póki co nie będzie na to do przyszłego roku papieru. Kto się dowie, że kupiłem garaż od Zielińskiego?

 

– No racja! Przeniesiemy dziś cały biznes?

 

– Pewnie! Jak najszybciej.

 

Weszła Marzenka. Postawiła przede mną talerz z sześcioma kanapkami i herbatę. Strach pomyśleć, co bym dostał, gdybym poprosił o coś więcej niż jedna…

 

– Jedzcie chłopcy, a ja muszę lecieć.

 

– Dzięki, pa! – Powiedziałem.

 

– Uhmmmm – Burknął Mietek.

 

Zjadłem i poszedłem do domu.

 

Wieczorem przenieśliśmy jajka i pochowaliśmy je do skrzynek i kartonów. Umościliśmy naszej kurce iście królewskie posłanie.

 

Następnego dnia sprzedaliśmy jedno z jaj. Ilość pieniędzy jakie za nie dostaliśmy wydała się nam kosmiczna. Nasz kupiec nie wystawił żadnego papierka, a nas również cieszyła dyskrecja.

 

W kolejnych dniach uregulowałem sprawę z doktorem. Powiedziałbym, że życie wróciło na normalne tory. Nie mogę jednak tak stwierdzić, bo nie robiąc nic stawaliśmy się coraz bogatsi.

 

Martwiło nas to, że wraz ze wzrostem bogactwa zmienialiśmy się także my. Nasze ciała były coraz młodsze i bardziej sprężyste, wzrosła nam sprawność i libido. Zastanawialiśmy się, czy to nas aby nie zabije… Zrobiliśmy sobie wszystkie możliwe badania, włącznie z pomiarem napromieniowania. Wszystko było w jak najlepszym porządku. Tak więc uznaliśmy, że to nasz szczęśliwy czas i pozwoliliśmy hossie trwać. I trwała. Prawie rok.

 

 

 

 

III

 

 

 

Pamiętam ten dzień dobrze, bo córka pani Emilki Dominika miała wyjątkowo duży dekolt. Miałem na nosie okulary przeciwsłoneczne więc z lubieżnością starca patrzyłem na jej okazałe piersi. Podała mi wódkę i zapojkę. Zerknąłem jeszcze raz tak głęboko, jak się dało.

 

– Dziękuję. Do widzenia. – Powiedziałem.

 

– Do widzenia. – Odparła.

 

Fajne było to, że kobiety nie patrzyły już na mnie z obrzydzeniem. Coś się stało takiego, że Mietek i ja wyglądaliśmy naprawdę dobrze.

 

Sprężystym krokiem pomaszerowałem między garaże.

 

– Cześć. – Powitałem przyjaciela.

 

– Cześć. Emilka, czy Dominika?

 

– Dominika!

 

– Zerknąłeś? – Zapytał.

 

– Się wie!

 

– He, he, he. Fajne, co?

 

– Oj bardzo fajne piłeczki… – Odparłem z głębokim westchnieniem.

 

Zrobiliśmy flaszkę, a później drugą. Nakarmiliśmy naszą kurę, która, niestety, dożywała chyba swoich dni. Była coraz słabsza, poruszała się coraz wolniej. Szkoda nam jej było. Nie chodziło nawet o te jajka, bo złota mieliśmy już w bród, ale zżyliśmy się z nią tak jak to człowiek potrafi zżyć się ze zwierzakiem. Kupowaliśmy jej u weterynarza jakieś leki, dbaliśmy o nią, ale wiedzieliśmy, że ostateczne rozwiązanie jest coraz bliżej.

 

Ten wieczór, nie wiedzieliśmy tego jeszcze, miał się okazać co najmniej zaskakujący.

 

– Dobre z was chłopaki. – Powiedziała kura.

 

Byliśmy zdziwieni, to oczywiste. Nie zamurowało nas jednak tak, jak teoretycznie powinno. W końcu jeśli kura znosi złote jajka, to może też gadać.

 

– To ty powiedziałaś? – Zapytałem.

 

– Ja.

 

– Umiesz mówić?

 

– Przecież słyszysz.

 

– Dlaczego… Czemu… nic do tej pory nie mówiłaś? – Zapytał Mietek.

 

– Nie jestem jakoś szczególnie rozmowna.

 

– Powiedz coś o sobie. – Poprosiłem.

 

– Nie bardzo mam na to czas, ale tak, czy siak muszę co – nieco wyjaśnić, by móc was o coś poprosić.

 

– Mów, mów… – Ponaglaliśmy.

 

– Pochodzę z odległej planety…

 

– Nie jesteś ziemską kurą, na której prowadzono eksperymenty?

 

– Nie. W ogóle nie jestem kurą.

 

– Jak to? Wyglądasz jak kura, znosisz jajka….

 

– Po prostu mieszkańcy mojej planety tak wyglądają. A, że wasze kury wyglądają podobnie… Cóż, zbieg okoliczności, przypadek.

 

– Skąd się tu wzięłaś?

 

– Podróżowaliśmy przez wszechświat. Wyłapaliśmy wasze sygnały radiowe. Ucieszyliśmy się, że odkryliśmy kolejne inteligentne życie i postanowiliśmy to sprawdzić. W okolicach Pasa Kuipera nasz statek zaczął szwankować. Skierowaliśmy się w stronę ziemi i lądowaliśmy w okolicach waszego miasta.

 

– Niesamowite… – Patrzyłem na nią z rozdziawionymi ustami.

 

– Liczyliśmy na jakąś pomoc, wsparcie, ale wasi wojskowi zamknęli nas w klatkach. Chcieli poznać naszą technologię… Szkoda trochę, że nie jesteście bardziej przyjacielscy, ale zawsze tak jest na niższych poziomach rozwoju cywilizacyjnego… Bez obrazy…

 

– A gdzie reszta twoich towarzyszy? – Zapytałem.

 

– Kilku umarło w międzyczasie, kilku zginęło w pożarze i zostałam tylko ja.

 

– Miło nam cię poznać. – Powiedziałem nie kłamiąc bynajmniej. Byłem naprawdę zaszczycony.

 

– Mnie również miło was poznać. Jak tak na was patrzę, to jednak myślę, że wasza cywilizacja ma jakieś szanse.

 

– Hmmm… – Mruknął Mietek. – Jakoś nigdy nie czuliśmy się szczególnie wartościowymi przedstawicielami naszego gatunku. Przynajmniej ja nie. Może ty Edziu?

 

– Nie… Ja również jakoś nie…

 

– Myliliście się, mówię wam!

 

– Dzięki.

 

– Wystarczyło dać wam trochę złota, podreperować zdrowie, a wszystkie wasze stresy i frustracje czmychnęły. Zresztą i tak byliście w porządku.

 

– To chyba prawda.

 

– Nawet zaryzykowaliście i nie oddaliście mnie wojskowym.

 

– Wiesz…, nie oceniaj nas tak dobrze, nie chcieliśmy oddawać złota. – Zauważył Mietek.

 

– Jasne, rozumiem, ale i tak uważam, żeście dobre chłopaki. Mam teraz prośbę do was.

 

– Mów.

 

– Cały czas pozostawałam w kontakcie z moimi i wiem, że natychmiast wyruszyli z pomocą. Mieszkamy kawałek drogi od was, więc trochę to trwało. Niemniej jednak dolecieli i dziś będą na łące za miastem. Moja prośba jest taka, żebyście mnie tam o północy zawieźli. Ja już nie dam rady dotrzeć na miejsce o własnych siłach. Jeśli szybko nie otrzymam pomocy, to umrę… – Łza stoczyła się jej po piórach.

 

– Jasne! – Krzyknąłem. – Nie ma sprawy! O północy będziesz na miejscu.

 

– Dzięki. Jednak myliliście się z tym złotem. Chcecie mnie odwieść, mimo że wiąże się to z utratą kury znoszącej złote jaja. Dobre z was chłopaki, jak już mówiłam. Jeśli możecie zostawcie mnie teraz samą. Słaba jestem, muszę się przespać.

 

– Oczywiście. To miejsce jest nie daleko. Jak wyjedziemy pół godziny wcześniej, to spokojnie zdążymy.

 

– Dobrze. – Odpowiedziała słabym głosem. – Do zobaczenia przed północą. – Dodała.

 

Wyszliśmy i zamknęliśmy garaż, żeby miała trochę spokoju.

 

– Ale jazda! -Zauważyłem inteligentnie.

 

– Nooo! – Równie inteligentnie odparł Mietek.

 

Dziwnie to się wszystko układa. Na filmach za takie spotkania odpowiedzialni są jacyś ważniacy o nienagannej moralności. A my? No cóż…, szkoda słów.

 

Była godzina dwudziesta. Mietek zrobił kawę, żebyśmy trochę przetrzeźwieli. Ja na wszelki wypadek ustawiłem budzik w telefonie, bo bardzo nie chciałem zawieść naszego kosmicznego gościa.

 

Czy zobaczymy statek kosmiczny? Czy poznamy innych kosmitów? Byliśmy bardzo ciekawi, chociaż trochę nie mieściło nam się to wszystko w głowach. Jak to wspominam, to stwierdzam, że do dziś mi się to w głowie nie mieści.

 

Dobrze, że ustawiłem ten alarm, bo przysnęliśmy trochę siedząc na plastikowych krzesełkach.

 

Odpaliłem samochód, otworzyłem tylne drzwi i poszedłem po kurę. Mietek usiadł za kierownicą.

 

– Już czas. – Powiedziałem.

 

– Już czas… – Powtórzyła.

 

Wolnym krokiem podeszła do samochodu. Widać było, że jest jej ciężko.

 

– Nie wskoczę… – Powiedziała spoglądając na mnie.

 

Schyliłem się, wziąłem ją na ręce i delikatnie posadziłem na tylnym siedzeniu. Sam usiadłem obok. Mościła się chwilę. w końcu z westchnieniem położyła się na boku, z głową na moich kolanach. Spojrzała mi w oczy i zapytała:

 

– Mogę tak leżeć?

 

– Jasne. – Odpowiedziałem i pogładziłem delikatnie jej rude pióra.

 

Mietek ruszył. Starał się jechać płynnie. Wyjechaliśmy poza teren zabudowany i skierowaliśmy się we wskazaną przez kurę stronę.

 

– Jak ty w ogóle masz na imię? – Zapytałem.

 

– Xaliena.

 

– Skąd pochodzisz?

 

– Z planety Xerra w układzie Xurgare w galaktyce Xapientia.

 

– To chyba daleko?

 

– Dosyć daleko…

 

– Wszystko u was nazywa się na „X”?

 

– Dużo mamy takich słów.

 

– Co ci się dzieje? Czemu chorujesz? – Zapytałem.

 

– Inny skład atmosfery. Na krótko da się wytrzymać, ale potem taka ilość azotu nas zabija.

 

– Już zaraz będziesz ze swoimi. Wytrzymaj. Dasz radę, prawda?

 

– Tak.

 

Droga, którą jechaliśmy prowadziła przez las. Gdy ten się skończył ujrzeliśmy polanę z jakimś wielkim, jasnym obiektem pośrodku. Niestety nie tylko my zdążyliśmy tu dotrzeć. Wszędzie pełno było policyjnych i wojskowych samochodów. Wszystkie z włączonymi kogutami. Na poboczu stał żołnierz i machał lizakiem, abyśmy się zatrzymali. Kura zeskoczyła na podłogę, a Mietek zatrzymał wóz i opuścił szybę.

 

– Panowie dokąd? – Zapytał wojak.

 

– Do Strzałowa. – Odpowiedział Mietek obojętnie. Droga, którą jechaliśmy rzeczywiście wiodła do Strzałowa.

 

– Proszę jechać i nie zatrzymywać się! To jest teren ćwiczeń wojskowych. – Machnął lizakiem.

 

Ruszyliśmy gapiąc się na obiekt stojący pośrodku polany. Wyglądał jak metalowy kapelusz. Unosił się na czymś, co nazwałbym chmurą różowo-fioletowego światła. Cała reszta miała kolor srebrny i lśniła odbijając światło wojskowych reflektorów.

 

– Co teraz? – Zapytał Mietek.

 

– Nie wiem.

 

– Cholera! – Mieciu walnął w kierownicę.

 

– Zatrzymaj się gdzieś, gdzie będzie mniej wojska, a ja po prostu chwycę Xalienę i pobiegnę w stronę statku, przez pole.

 

– Złapią cię…

 

– I tak nic lepszego nie wymyślimy.

 

– To może tu stanę?

 

– Dobra!

 

Mietek zatrzymał samochód, a ja wyskoczyłem szybko trzymając kurę pod pachą. Pobiegłem na drugą stronę jezdni i wskoczyłem do przydrożnego rowu. Wygramoliłem się z drugiej strony i zacząłem się już rozpędzać, gdy po przebiegnięciu połowy drogi usłyszałem:

 

– Stój! Będziemy strzelać!

 

Zatrzymałem się i powoli odwróciłem w stronę głosu. Na skraju pola stało kilku żołnierzy. Jedni mieli kałachy, inni pistolety.

 

– Daj spokój, nie warto ginąć. – Powiedziała kura. – Próbowałeś, nie wyszło… Trudno.

 

Nic nie odpowiedziałem. Rozglądałem się. Uśmiechnąłem się lekko i powolnym ruchem ręki pokazałem żołnierzom coś, co dostrzegłem po ich prawej stronie. Przy drodze stał wóz transmisyjny jednej z prywatnych stacji telewizyjnych. Szykowali się do kręcenia tego wszystkiego.

 

– O kur….! – Powiedział jeden z żołnierzy.

 

Wiedziałem, że nie będą do mnie strzelać przed obiektywami. Odwróciłem się i spokojnym krokiem poszedłem w stronę wielkiego kapelusza. Gdy byłem jakieś dziesięć metrów od niego ujrzałem szybko powiększającą się szparę, z której biło białe światło. Szpara okazała się drzwiami. Wyjechała z nich pochylnia i zaczął z niej schodzić (a jakże!) kogut.

 

Postawiłem Xalienę na trawie, a ona wolnym krokiem podeszła do koguta. Objęli się skrzydłami. Po krótkim powitaniu kura odwróciła się w moją stronę.

 

– Dziękuję. – Powiedziała.

 

– Nie ma sprawy. Ja dziękuję.

 

Pomachała mi skrzydłem i poszła do swoich.

 

– Hej! – Zawołałem jeszcze.

 

– Tak?

 

– Powiedz chociaż, czy zdążyliśmy? Będziesz żyć?

 

– Tak! – Odpowiedziała.

 

Weszli po pochylni. Gdy byli na szczycie odwrócili się jeszcze i pomachali mi oboje. Pomachałem im również nie kryjąc łez wzruszenia.

 

– Zobaczysz… – Powiedziała Xaliena. – Jeszcze coś będzie z tej waszej cywilizacji.

 

Pokiwałem tylko głową. Kapelusz odleciał nie wydając żadnego dźwięku.

 

Chwilę później dopadli mnie żołnierze, rzucili na ziemię i skuli. Zawlekli do jakiegoś busa i zawołali swojego dowódcę. Okazał się nim być ten sam oficer, który odwiedził nas kiedyś przy garażach. Nie trzymali mnie długo. Kilka godzi nnajwyżej. Przesłuchali również Miecia. Stanęło na tym, że nie mamy im nic ciekawego do powiedzenia. Dogadali się z telewizją, że ta nie wyemituje materiału. Nas wypuścili. W kolejnych dniach zrewidowali nam jeszcze mieszkania i garaże. Nic oczywiście nie znaleźli. O garażu doktora nie wiedzieli, bo wciąż go nie kupiłem. My musieliśmy trochę się pogimnastykować, żeby wcisnąć babom, że to nieporozumienie. Wszystko w końcu zakończyło się raczej bezboleśnie.

 

 

 

 

IV

 

 

 

„Puk. puk, puk.” – Siedząc któregoś dnia przy grillu i piwku usłyszeliśmy stukanie.

 

– Co to? – Zapytałem. – Słyszałeś?

 

– To z garażu doktora… Chyba…

 

Weszliśmy do środka. Tu stukanie było głośniejsze. Dochodziło spośród kartonów pełnych złotych jaj. Zaczęliśmy grzebać. Znaleźliśmy źródło dźwięku. Pochodził z jednego jajka. Spojrzeliśmy na siebie zdziwieni. Położyliśmy je na kawałku materiału i patrzyliśmy, co się stanie. Po kilku minutach stukanie ustało, i jajko pękło.

 

– O cholera! Mamy kurczaczka! – Wrzasnął Miecio.

 

 

 

 

 

 

Maj – czerwiec; 2012 r.

 

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Dawno się tak nie ubawiłam czytając opowiadanie. Błędy, jeśli jakieś są, nie zainteresowały mnie ani przez moment. Gratuluję!

Nie mój typ humoru.

Jak to (zawsze)  miło otrzymać opinię pozytywną od kogoś z Loży NF! Dzięki!

   Ha, hmm... Zdaje się, że nieszczęsna kropka, kończąca tytuł. stala się przypadłością, stale trapiącą ten portal, pomimo tego, że sprawia fatalne wrażenie, zniechęca do czytania ---  a oprocz tego jest, oczywiście,  żenująco paskudnym błędem gramatycznym. 

Wprawiłeś mnie w bardzo dobry nastrój od rana :) Nie czytałam Twoich opowiadań, ale jeśli masz jeszcze jakieś w podobnym stylu to poproszę o wskazanie. 

No to ja, z przykrością prawdziwą, zrównoważę. Co kwestia dialogowa, to byk. A przykrość stąd, że całość mogłaby się podobać tak, jak teoretycznie powinna*), gdyby nie fatalny zapis...  

*) bo takie to trochę w stylu "Opowieści Guslarskich".

   Zapis dialogów rzeczywiście jest masakryczny...

Prokris, niestety nic więcej (póki co oczywiście) w podobnym stylu nie mam. Inne moje rzeczy są bardziej "nadęte"... Muszę jednak przyznać, że sam fakt pisania tego opowiadania sprawił mi przyjemność, więc zapewne będę czasem popełniał coś lżejszego.

Adamie, mam prośbę, mógłbyś mi wskazać błędy w zapisie dialogów? Nauczyłbym się czegoś i poprawił na przyszłość.

- Cześć. Jak budowa? - Zaytałem. - literówka


Skierowaliśmy się w stronę ziemi i lądowaliśmy w okolicach waszego miasta. - Ziemi


Zabawny pomysł, ale wykonanie trochę kuleje: zapis dialogów, przecinki. Ale tak czy siak - przeczytałem z uśmiechem na twarzy.

Pozdrawiam

Mastiff

   Kropka usunięta, całe szczęście. Ale --- jeszcze nadal jest jeden błąd gramatyczny w tytule, oczywiście, wcześniej przeze mnie niewymieniony. Niedobrze... 

Wspomniany już nieprawidłowy zapis dialogów, zdarzają się literówki i powtórzenia. Ponadto smutas ze mnie wielki musi być chyba, ale mnie tekst nie rozbawił. Ot, do przeczytania.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Gratuluję piórka. Opowiadanie ujmuje lekkością, i – rzekłabym – zwyczajnością okoliczności, do których wkrada się całkiem niezwyczajne zdarzenie. I jeszcze pytanie retoryczne – czy wykluła się kurka, czy kogucik? Nie byłabym chyba sobą, gdybym czegoś nie wyłapała.  

 

…i naleliśmy sobie po kieliszku. – …i nalaliśmy sobie po kieliszku.

 

Usłyszeliśmy jakieś głosy od strony naszego bloku i spojrzeliśmy w tamtą stronę. – Powtórzenie.

 

Chociaż żaden ze mnie ekspert od kruszczów – Literówka.

 

Mieciu był już z powrotem…Miecio był już z powrotem

 

…gdybym poprosił o coś więcej niż jedna – …gdybym poprosił o coś więcej niż jedną (kanapkę)

 

Chcecie mnie odwieść – Odwieść można kogoś od czegoś, np. od jakiegoś zamiaru. Winno być: Chcecie mnie odwieźć

 

To miejsce jest nie daleko.To miejsce jest niedaleko.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

O! Witaj! Dzięki za opinię. Nie mogłem się jej doczekać. A co się wykluło? Hm... Była kura, to niech (dla odmiany) będzie kogucik!

Ach, być wyczekiwaną. Jest mi niezwykle przyjemnie.

Trochę szkoda, że kogucik. Nie będzie już żadnych jaj. Smutno. ;-)

Pozdrawiam.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nie szkodzi, chłopaki mają już dosyć złota. Są ustawieni. Teraz mogą już nie wyczekiwać jajek a skupić się na poznawaniu przedstawiciela innej cywilizacji. 

Również pozdrawiam.

Pomysł sympatyczny, gorzej z wykonaniem. Błędy w zapisie dialogów nadal są w tekście. Interpunkcja leży. Na przykład wołacze, Cyphrae, oddzielamy przecinkami od reszty zdania. Ziemia jako planeta, a jednak małą literą też gdzieś została.

Babska logika rządzi!

– Chmmmmm….

Ups.

Kilka godzi nnajwyżej.

Przyjrzyj się przecinkom, zwłaszcza przy wołaczach.

Fajne, podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Zabawne. Uśmiechnęło. Można czytać, nie zaszkodzi :D

Witam.

Świetne opowiadanie trafnie ukazujące dwójkę kolegów, którzy znajdują kurę znoszącą złote jajka, co odmienia ich los. Nie mogę tylko pojąć dlaczego bohater chudnie.

Pozdrawiam, Feniks 103.

audaces fortuna iuvat

Nowa Fantastyka