- Opowiadanie: sesi19 - Smak ciszy

Smak ciszy

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Smak ciszy

Kiedy tak leży, nagi i lśniący od pokrywającej go wody, wygląda jakby było mu zimno.

 

Nie jest.

 

James szerzej podciąga kąciki ust denata. Delikatnie, bez przesady, tak, aby gości na stypie nie witał upiorny uśmiech widma, lecz nikły uśmieszek utulonego w puchu anioła. Nie należy to do jego obowiązków, ale zawsze przyjemnie jest zobaczyć uśmiech na czyjejś twarzy.

 

James, z pomocą przezroczystych tasiemek, zawsze zaczynał od dorobienia uśmiechu, ale tym razem musiał z tym poczekać. Kiedy powiedział swojej żonie, Ellen, że ma w pracy prawdziwe urwanie głowy, wzruszyła tylko ramionami i wymamrotała:

 

– Jak zawsze.

 

– Dosłownie – odpowiedział.

 

Ellen niezbyt chętnie słuchała opowieści o jego nowej pracy w prosektorium, to też nie serwował jej ich zbyt często. Zaledwie od czasu do czasu, gdy już naprawdę musiał przerzucić odrobinę ciężaru tkwiącego mu w głowie. Zazwyczaj radził sobie sam, miał na to sposób.

 

– Boże – powiedziała, po czym westchnęła. James dobrze znał ten niewerbalny środek komunikacji. Dość, wystarczy, co mnie obchodzą twoje umarlaki. Wcale się jej nie dziwił.

 

Nie chciał jej bardziej przemęczać, więc na tym zakończył swoją opowieść. Nie powiedział jej, że ciało chłopaka znaleziono na plaży. Leżał w samych slipkach. Ręce miał założone w miejscu, gdzie powinna znajdować się czaszka. Podobno wyglądał, jakby właśnie się opalał. Oczywiście nie powiedział jej również o tym, że brakująca część ciała była odgryziona, co stało się bezpośrednią przyczyną zgonu.

 

Korpus znalazł się w prosektorium wcześniej niż sama głowa, którą odkryto następnego dnia. Znalazł ją pewien kilkuletni dzieciak penetrujący krzaki w poszukiwaniu zaginionej piłki. Co najśmieszniejsze, znalazł obie kule jednocześnie. Leżały razem, zaplątane w gałęzie krzaka. Chłopak nie zabrał żadnej z nich.

 

James jest cholernie dumny ze swojej pracy, wykonanej w pełni samodzielnie, bez pomocy asystenta, który wyszedł dwie godziny wcześniej.

 

Naprawdę zmachał się przy tym chłopaku. Poza tym, na zewnątrz jest jakieś sto stopni Fahrenheita, a on zawsze nienawidził upałów. Przyjemny chłód prosektorium sprawia, że mimo przepracowania wymaganych ośmiu godzin, James postanawia jeszcze przez chwilę zostać w pomieszczeniu.

 

Siedzi na stołku i ogląda swe dzieło. Jest zadowolony z efektu. Co prawda szew biegnący przez środek szyi na pewno będzie widać spod marynarki, więc rodzina prawdopodobnie zdecyduje się nie otwierać wieka trumny. Chyba że go skremują, myśli James, wtedy moja praca pójdzie na marne. Może powinni tak zrobić. Przy obecnej aparycji, chłopak wygląda jak pozbawiony swej kiczowatości potwór Frankensteina. Choć, trzeba przyznać, z twarzy był całkiem przystojny.

 

James zerka na zegarek. Już jakiś czas temu powinien być w domu. Ellen znowu uzna, że zabawiam się z jakąś postrzeloną dwudziestką, myśli, patrząc na chłodnię.

 

Chowa do lodówki swego ostatniego dziś pacjenta, szybko przebiera się w codzienne ciuchy i postanawia wyjść na zewnątrz.

 

Gdy cichy jęk rozlega się za plecami Jamesa, jego serce zaczyna bić niczym dzwon rozkołysany na wietrze.

 

– Boże, gdzie ja jestem? – Szept wydobywa się z wnętrza chłodziarki. James chwieje się, jakby ktoś go popchnął.

 

Odtąd nie ma już słów. Stłumiony grubą przegrodą krzyk wydobywa się z chłodziarki, a pozbawione rytmu opętańcze uderzenia brzmią, jakby rozsierdzony dzieciak dorwał się do perkusji.

 

Jamesowi brakuje powietrza, jeszcze chwila i się udusi. Przecież to niemożliwe, myśli. Chłopak był ewidentnie martwy, wczorajsza sekcja zwłok to potwierdziła. Ale jaka tam sekcja, przecież on nie miał głowy, konstatuje.

 

Na trzęsących się nogach podchodzi do chłodziarki. Choć było w niej pełno ciał, tylko to jedyne zachowywało się, jakby jego dusza rozpoczęła piekielne katusze już na ziemi. Blacha drży od uderzeń.

 

James ociera pot z czoła. Jako lekarz, choć ten najniższego sortu, zawsze czynił wszystko dla dobra swych pacjentów, na przykład przy starannym łataniu dziur czy dokładnym szukaniu przyczyn zgonu. Po raz pierwszy w swej krótkiej karierze ma okazję przysłużyć się żywemu człowiekowi, nieważne jak innemu od wszystkich.

 

Łapie uchwyt i ciągnie. Szuflada wysuwa się niemal z entuzjazmem, ale była tu jedynym elementem tak pełnym życia, które na chwile zamarło nawet w Jamesie.

 

Ciało leży bez ruchu, nieme, okryte białą płachtą przypomina bryłę lodu. James odrzuca przykrycie, co tylko wzmacnia jego przypuszczenia.

 

Nie jest pewien, kto tak naprawdę ma problem z głową.

~***~

 

Ellen pyta go, dlaczego jest takim pieprzonym świrem.

 

Nie odpowiada. Kontynuuje wyjmowanie z barku różnokolorowych butelek. Białych flaszek było najmniej, ale przecież na jej bazie funkcjonowała cała reszta. Zupełnie jak światło rozszczepiające się na inne kolory. Ostatecznie wszystko ląduje w czarnym worze.

 

Alkoholizm Jamesa i praca w prosektorium wzajemnie się napędzały, jedno nie istniałoby bez drugiego. Naprawdę czuje obrzydzenie do swej choroby. Prawie tak duże, jak przy scalaniu dwóch części kilkuletniego chłopca.

 

Przedszkolak bawił się z bratem bliźniakiem w magika. Zaledwie dzień wcześniej obejrzeli przedstawienie w cyrku. Chłopcom nie wyszło powtórzenie sztuczek. Jeden nie potrafił złożyć swojego asystenta przeciętego piłą tarczową, drogi nie zdołał wydostać się z prostokątnego pudła. Kiepscy z nich byli magicy.

 

James myśli o tym, wrzucając szklane butle do kosza, o tej historii, i wielu innych, przez które pozwolił przebrnąć mu alkohol. Pozbywa się ich z ciężkim sercem, jakby wyrzucając najlepszego przyjaciela z domu. Ale jak tu nie wywalić przyjaciela, który dyma ci na boku żonę?

 

Obwinia całą winą alkohol, chyba wyłącznie po to, aby nie dopuścić do większego spustoszenia we własnym, i tak mocno zakurzonym, umyśle. Z silnym postanowieniem zrobienia wielkich porządków wziął dwa tygodnie urlopu. Ma nadzieje, że wystarczy.

 

Nie powiedział Ellen o zdarzeniu w pracy, a teraz zbiera tego żniwo.

 

– Po prostu powiedz, o co chodzi. Widzę, że masz jakiś problem! – krzyczy, gestykulując rękami.

 

Trzymany w dłoni worek jest już napięty do granic możliwości, brzęczy z każdym krokiem Jamesa kierowanym do stojącego na dworze śmietnika. Kiedy śmieci lądują w koszu, Ellen wciąż rozwierca męża wzrokiem.

 

– Musiałem się tego pozbyć – mówi. Długo rozważał, czy powiedzieć jej o rysie powstałej na psychice, ale zdecydował, że dopóki sama jej nie zauważy, wszystko będzie dobrze. Przez te kilka lat małżeństwa nauczył się kłamać.

 

– Przecież już nie pijesz. Przynajmniej nie tyle co kiedyś.

 

– Nie chcę tego robić w ogóle.

 

Ellen wzrusza ramionami w charakterystyczny dla siebie sposób, niemal dotykając barkami uszu. Nabawiła się tego gestu od dzieci, którymi opiekuje się w przedszkolu. James uśmiecha się lekko. Wie, że zostało mu odpuszczone. Przynajmniej póki co.

 

– Twój wybór – mówi Ellen – Ale nie musiałeś ich wyrzucać, wystarczyło zamknąć pod kluczem.

 

– Wolę nie ryzykować.

 

– Przechowałabym klucz.

 

– Wiem, ale byłoby lepiej, gdybym miał więcej zaufania do samego siebie.

 

Ellen oczywiście dostrzega rozbieżność między słowami a czynami Jamesa, ale postanowiła tego nie wytykać, pomimo że jej mąż ewidentnie coś ukrywa. Nie umiał kłamać. Chociaż nie, poprawia się w myślach, kłamie tak samo jak wcześniej, to moje zdolności dedukcyjne znacznie się zwiększyły. Lata praktyki. Dokładnie dwa lata. Może to niedużo, ale przez ten czas nauczyła się, że prędzej czy później dowie się, co ukrywa jej mąż. Ma nadzieję, że nastąpi to już niedługo.

 

Nie odzywając się do siebie słowem, wracają do domu.

~***~

 

Ma nadzieję, że twarz nie jest autoportretem duszy. Jeśli tak, to nie postarała się zbytnio w trakcie malowania. Albo model jest do niczego? W każdym razie to dobrze, że niektóre z fizjonomicznych ułomności likwiduje woda i mydło.

 

Stoi przed lustrem, wpatrując się w nie tępym wzrokiem. Tygodniowy zarost kłuje jego zmysł estetyczny oraz skórę, ale brak mu energii na wymachiwanie maszynką.

 

Chcąc nie chcąc, James przystępuje do działania. Zmiękcza zarost gorącą wodą i nakłada piankę. Gdy próbuje poprowadzić maszynkę równo po policzku, ręka ponownie mu drży.

 

Syczy. Nieskazitelna biel koloryzuje na czerwono. Trzeba było jednak kupić elektryczną maszynkę, myśli. Po zakończeniu operacji opłukując twarz wodą.

 

Nie pociął się tak mocno nawet podczas młodzieńczego rozdziewiczania swojej brody.

 

I po co ci to było?

 

Dla twojego dobra, odpowiada sam sobie.

 

James pił jeden, czasami dwa drinki przed snem. Były to marne popłuczyny po tym, co wlewał w siebie podczas stażu i pierwszych miesięcy pracy. Gdy zaprzestał i tego, organizm zaczął trząść całym ciałem, próbując wymusić kolejną część haraczu. Przynajmniej nie ma już omamów, pociesza się.

 

Pozbawiona zarostu twarz uwydatniła kolejny aspekt jego menelowego imagu – worki pod oczami, w których mógłby schować kilogram ziemniaków. Jakoś wcześniej nie zwrócił na to uwagi.

 

Lustro nigdy nie było dla niego tak bezlitosne kąśliwe. Nie znalazł na to asertywnej odpowiedzi, więc czym prędzej opuścił łazienkę. Dobrze zrobił.

 

– Znacznie lepiej – mówi Ellen, całując go w policzek. Śmieje się, ścierając ślad szminki. – Kanapki masz na stole. Muszę już lecieć. Na razie.

 

Odprowadza ją spojrzeniem, po czym wraca do salonu. Siada przy telefonie i patrzy na niego tęsknie. Stał nad nim przez ostatnie dwa tygodnie, ale aparat nie wyszeptał żadnego czułego słówka (chyba że można za takie uznać ponaglenia do zapłaty za prąd). Żadnych optymistycznych wiadomości typu: Jesteś pieprzonym cudotwórcą, prawdziwym Mesjaszem!

 

Czy coś w ten deseń.

 

Tylko jeśli już, to kogo powołałbym do życia, zastanawia się. Łazarza czy kolejnego tandetnego zombie?

 

Nie, przecież to tylko omamy! Albo głupi kawał…

 

Wiele razy roztrząsał i tę kwestię. Mimo, że wielu pracowników szpitala ma wisielczy humor, to uznał taki żart za zbyt nieprawdopodobny.

 

Przez chwilę zastanawia się, czy nie zbawić się samemu i poprosić szefa o więcej wolnego, ale rezygnuje z pomysłu.

 

Jest pewien, że jakoś da sobie radę.

 

Być może.

~***~

 

Zawsze śmiał się z głupich horrorów i tępych ludzi prących w otwartą paszczę złego. Hipokryta.

 

Jak zawsze stawia się w pracy przed innymi. Mokry od potu stoi naprzeciwko drzwi prosektorium. Zastanawia się, po co są tak masywne. Kto chciałby tu wejść? Może prędzej wyjść? Zaśmiałby się szyderczo, ale nie chce narobić przy tym w spodnie.

 

Bierze głębszy wdech, przekręca klucz w zamku i uchyla drzwi.

 

Stawia pierwszy mały-wielki krok za próg prosektorium, po czym wchodzi coraz głębiej w pomieszczenie, z każdym krokiem zamazując pamięć o niedawnym wydarzeniu.

 

Pisk butów pocieranych o płytki, szuranie krzesła, coraz spokojniejsze oddechy – to wszystko nadgryza ciszę, niszcząc jej pierwotny stan. Nigdy nie miała tak soczystego smaku.

 

Siada na krześle i śmieje się wniebogłosy.

 

– I z czego rżysz, śmieciu?

 

James obraca się powoli, wiodąc wzrokiem po kolejnych zakątkach pomieszczenia. Jego rozradowana twarz stopniowo zmienia oblicze, przesuwając swój wyraz na przeciwległy kraniec skali.

 

Po dokładnym zlustrowaniu pomieszczenia jest pewien: nie ma tu nikogo oprócz niego. Nie jest tylko pewien co do ilości żywych dusz.

 

James próbuje coś z siebie wydusić, ale jego gardło zachowuje się tak, jakby nie miało połączenia z ustami. Zduszone szepty i bulgotania to jedyne wydane przez niego dźwięki.

 

– Co, już nie bawisz się dobrze?

 

Dokładnie słyszał, skąd padło pytanie. Najwyższy rząd lodówki, ostatnia komora po prawej. Miejsce, do którego trafił chłopak bez głowy, znajdowało się w tym samym rzędzie. Tyle że po lewej stronie.

 

James nie czeka dłużej na pozostałe słowa. Wybiega na zewnątrz, zatrzaskując za sobą drzwi. Szczęściem w nieszczęściu jest, że w piwnicach szpitala nikogo akurat nie ma. Bez świadków przegrywa swój ostatni bój – tego dnia postanawia zakończyć terapię odwykową.

~***~

 

– To nie ja jestem tu winien.

 

Alkohol przekazuje Jamesowi te twierdzenie w trakcie wymiany lubieżnych uścisków. Trzymają się silnie, przez co są cholernie szczęśliwi.

 

Jego asystent, czarnoskóry Freddie, to naprawdę niezły jajcarz, uświadamia sobie James. Nie żeby ktoś śmiał się z jego dowcipów. Po prostu tak usprawiedliwia swoje durne numery.

 

To tylko jaja, powiedział, kiedy James nakrył go na układaniu ciał pastora i zakonnicy w karkołomną pozycję. Faktycznie, jaja odgrywały tu nadrzędną rolę.

 

James nie powiedział nic szefowi. Miał nadzieję, że Freddie wyrośnie z tego, ale najwidoczniej to nie nastąpiło.

 

Wstaje, a świat zaczyna wirować wokół niego. Barman obdarza go uśmieszkiem zarezerwowanym na takiego okazje. Jego wyraz twarzy pewnie byłby inny, gdyby James nie zostawił u niego całej zawartości portfela.

 

Zegarek wskazuje dopiero dziewiątą, więc Freddie musi zastanawiać się, gdzież to przepadł jego obiekt kpin. James postanawia wyjaśnić mu tę zagadkę

 

Zaczyna prędzej przebierać nogami, z trudem lawirując między zdradziecko porozstawianymi krzesłami i stolikami.

 

– Lepiej wykorzystać, nie omijać – woła barman.

 

James korzysta z rady. Przytrzymując się barowych mebli dociera do progu. Dopiero wtedy puszcza pawia.

 

W przeciwieństwie do barmana, czuje znaczną ulgę.

 

Niczym nowo narodzony wychodzi na ulicę i zdaje sobie sprawę, że w tym mieście nie ma desperatów. Przynajmniej wśród taksówkarzy. Żaden z wywoływanych przez niego żółtych samochodów nie zatrzymuje się na natarczywe wezwania. Może to i dobrze, uświadamia sobie po chwili, przecież i tak nie mam czym zapłacić.

 

Przeklina się w duchu wszystkich cholernych biznesmenów, którzy założyli przy szpitalu zakład pogrzebowy i kwiaciarnię zamiast jakiejś porządnej pijalni. Pijolog byłby idealnemu lekarzem dla umartwionej duszy – ta odkrywcza myśl sprawiła, że nagle czuje się niebywale dowartościowany. Postanawia podzielić się tym odkryciem z ordynatorem. Tylko załatwi jeszcze jedna sprawę.

 

Nie jest mu łatwo. Gdy dociera do szpitala, ludzie patrzą się na niego bez wyrozumiałości i empatii, a strome schody ciągną się bez końca. Schodzi po stopniach, kurczowo trzymając się barierki. Winda byłaby dużo lepsza, ale tam prędzej mógłby się natknąć na jakiegoś znajomego lekarza.

 

Z mozołem dociera do najniższej kondygnacji szpitala. Panuje tam chłód i spokój przesiąknięty atmosferą prosektorium.

 

Idzie w kierunku drzwi, jednocześnie próbując wyszarpać z kieszeni pęk kluczy. Udaje mu się dopiero przed samymi drzwiami. Na wszelki wypadek szarpie za klamkę. Zamknięte.

 

Freddie niemal zawsze spóźniał się do pracy. James nareszcie odnajduje w tym jakieś plusy.

 

Wybranie jednego właściwego klucza spośród wielu wydaje się niemożliwością. Wszystkie zdają się być jednojajowymi bliźniakami. Cholerne rozbiegane dziesięcioraczki przeskakują między palcami Jamesa. To łapie odpowiedni, to mu się wymyka i upada na podłogę.

 

Po wielu próbach łapie między palce jeden kluczyk i celuje nim w zamek. Pudłuje, ale nie przejmuje się tym. Wie, że gdy trafi w otwór, kluczyk przekręci się gładko i bez oporów. W innym wypadku byłaby to groteskowa tragikomedia.

 

Inny raz staje się tym razem, więc James wyje ze złości. Parokrotnie podejmuje wysiłek, ale na odpowiedni klucz trafia dopiero po kilku próbach.

 

Popycha drzwi i staje w przejściu.

 

James wie, że cisza jest niecierpliwa i aż rwie się do zrobienia psikusa. Jeszcze parę sekund i tępy obuch dowcipu rąbnie go przez łeb. Lepiej się przed nim uchylić, zachowując grobowe milczenie, które pozbawi go roli w tej debilnej farsie – prawdopodobnie właśnie tak by pomyślał, gdyby nie był w sztok pijany.

 

Gdy idzie przez pomieszczenie, dźwięki są wydawane wyłącznie za jego przyczyną: szuranie butów o podłogę, stęknięcia i utyskiwania. Dopiero przy wysunięciu szuflady, odzywa się jej tymczasowy lokator.

 

– Patrzcie no, urżnął się w trupa.

 

Salwy śmiechu spadają lawiną na Jamesa. Młode i stare, męskie i kobiece głosy unisono potwierdzają wartość dowcipu.

 

– Pieprzeni hipokryci – bełkocze James, odrzucając przykrycie z denata, którym okazuje się mężczyzna o twarzy wioskowego głupka, z raną postrzałową zdobiącą środek klatki piersiowej.

 

James dokładnie słyszał, skąd wydobył się ów paskudny żart, więc przynajmniej nie zaprząta sobie głowy lokalizacją głośnika, który zamontował Freddie. Dziwi się tylko, jak ten czarnoskóry leń porozwierał szczęki tylu trupom. Może telewizja mu pomogła? Poza tym, tyle różnych głosów? Postanawia zostawić sobie te rozważania na później.

 

Siada przy ramieniu mężczyzny i próbuje rozewrzeć jego szczękę. Kamień, niestety. Wyciąga z szafki skalpel. Łom byłby lepszy, ale prosektorium nie ma go na wyposażeniu. Niepewnym ruchem rozcina płat skóry, tworząc wokół ust karykaturę kwadratu. W jednej chwili wszystkie śmiechy i chichy ustają. James, bardzo zajęty, nie słucha wyrzutów o swojej niegodziwości czy zwichniętej moralności. Przecież nie on to zaczął.

 

Usta mężczyzny spadają na podłogę, dając jej soczystego buziaka. Po chwili o odsłonięte zęby opiera się dłuto, a na nim młotek. Cała konstrukcja drży, niepewnie tańcząc na szkliwie.

 

Młotek podnosi się coraz wyżej i wyżej, docierając na wysokość dwóch szalonych kulek, po czym opada z hukiem, przerzedzając szpaler zębów. Dwie przednie jedynki giną w mroku gardła. Z każdym stuknięciem kolejne zęby wypadają z dziąseł, odsłaniając napuchnięty język.

 

James jest zmachany, ale szczęśliwy. Nie wsłuchuje się w natarczywe brzęczenie głosów, które tworzą tylko tło. Wkłada palce w usta mężczyzny, badając dziąsła, język oraz resztki zębów. Nie znajduje nic ciekawego, więc dłoń wędruje coraz głębiej i głębiej.

 

Mimo tkwiącej w przełyku dłoni, głos mężczyzny jest wyraźny i oskarżycielski:

 

– Pieprzony nekrofil!

 

– Nie ta dziura, idioto – mruczy James i uśmiecha się szyderczo. Tak na wypadek podglądających go kamer.

 

Przybliża ucho, śledząc źródło dźwięku kolejnych oskarżeń. Gardło, lokalizuje, tylko parę centymetrów niżej.

 

Napiera z całej siły. Jego dłoń przesuwa się w szyi, niczym ofiara uwięziona w ciele anakondy. Gdy niemal dociera na miejsce, ręka zostaje ostatecznie zablokowana. Między dziąsłami, wąskim przełykiem czy niewyciętymi nigdy migdałkami? Nie bardzo wiadomo. James napiera jeszcze kilka razy, nadaremnie próbując dosięgnąć domniemany głośnik.

 

Oswobadza kończynę, po czym zastanawia się, co dalej zrobić. Bez smarowania nie pójdzie, zauważa. Inna sprawa, że na wyposażeniu i tak ma tylko formalinę.

 

No przecież, najprostsze rozwiązania są zawsze najlepsze!

 

Skalpel raz za razem zygzakuje wzdłuż przełyku, zagłębiając się niczym w wyjęte wprost z lodówki masło.

 

– I co, jak się bawisz, sukinsynu – odzywa się James, sam nie będąc pewien, do kogo kieruje swe słowa. – Coś sztywny się zrobiłeś.

 

Ostrzem próbuje podważyć brzeg rany, ale słabo mu to wychodzi. Tkanka siedzi twardo, a spod jej płatów wydobywa się solidne ochrzanianie. Na szczęście dla Jamesa, lincz słowny nie jest zbytnio bolesny.

 

Siada okrakiem na klatce mężczyzny, a drżące ręce łapią brzegi ran. Jedno silne szarpnięcie wystarcza, by na oścież otworzyć gardło.

 

– Coś ty zrobił?! – krzyk dochodzący z progu drzwi jest pełen zaskoczenia.

 

James odwraca się powoli. Nie poświęca wiele czasu na szukanie źródła dźwięku. Ta czarna gęba jest aż nazbyt widoczna wśród wszędobylskiej bieli.

 

– Wiem wszystko – odpowiada. – Freddie, ty głupi skurwysynie, jak mogłeś?

 

– Co mogłem? Co wiesz? James, nie strasz mnie.

 

Nie słyszy już tych wszystkich pitolących głosów, wciąż i wciąż obrabiających dupę jednemu człowiekowi. Całą jego uwaga ogniskuje się w jednym miejscu.

 

– Myślisz, że dałem się nabrać? – pyta ze śmiechem, powoli zsiadając z zwłok. – Że jestem tak głupi i naiwny?

 

Freddie przestępuje z nogi na nogę, próbuje coś powiedzieć, ale jąka się i bulgocze niewyraźnie.

 

Skalpel w dłoni Jamesa kołysze się niczym wahadło antycznego zegara, mierzącego czas ludzkości. Tylko jej. Wszystko inne obędzie się bez wiedzy daty swojej śmierci, pewne dalszej egzystencji, choćby w zmienionej postaci. Bez straty i żalu.

 

James podchodzi do swojego asystenta, działając na niego jak magnes o przeciwnym biegunie. Są tylko parę metrów od siebie, gdy Freddie uderza plecami o wyłożoną płytkami ścianę. Odkręca się, dłonią poszukując załomu drzwi, ale jedyne co znajduje, to rękojeść noża wystająca z własnego gardła.

 

James uśmiecha się szeroko. Freddie jest milczący jak nigdy przedtem.

 

Koniec

Komentarze

Masz, Autorze, nieco makabryczne poczucie humoru. Nawet mnie to opowiadanie zainteresowało, chociaż chwilami miałam dość. Worki pod oczami, w których mógł schować kilogram ziemniaków mnie rozbawiły ;)

Co prawda szew biegnący przez środek szyi na pewno będzie widać spod marynarki - taka wątpliwość: dlaczego spod marynarki? Jeśli biegnie przez środek szyi, kołnierzyk koszuli powinien ją zasłonić. 


Białych flaszek było najmniej, ale przecież na jej bazie funkcjonowała cała reszta. - ich


Alkohol przekazuje Jamesowi te twierdzenie w trakcie wymiany lubieżnych uścisków - to!

 

Obwinia całą winą alkohol - masło maślane


Ma nadzieję, że twarz nie jest autoportretem duszy. - ponieważ to pierwsze zdanie w nowym akapicie, przydałby się podmiot.


Nieskazitelna biel koloryzuje na czerwono - barwi się


Jeszcze gdzieś tam są literówki, ale większych błędów nie znalazłam.

Myśli bohatera mogłyby być wyróżnione cudzysłowiem lub kursywą, bo trochę giną. Nieco dziwnie brzmi ta narracja w czasie teraźniejszym, ale co kto woli.

Jest sporo innych błędów, językowych wpadek. Chociażby ta głowa, na którą składają się dwie kule. Gdyby nie to, mógłbym z czystym sumieniem powiedzieć, że lubię Twoją prozę. Jest zwięzła i przy tym bardzo celna i sugestywna.

 

Trzeci od końca akapit jest dość istotny, a strasznie nieczytelny.

Wybacz, ale nie mam dziś siły na łapanki.

 

Byłam, przeczytałam. Początek mnie zainteresował, potem zaczęłam się co nieco nudzić, więc mniej więcej od połowy raczej tekst przejrzałam niż dokładnie przeczytałam. Zaiste, jest sporo potknięć językowych, zaś sama historia w sumie wydaje mi się średnio zajmująca. Nie bardzo w moim stylu. Może komu innemu bardziej przypadnie do gustu.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Zaczęło się nieźle, zaintrygowało, powiało zapowiadanym horrorem, natomiast im bardziej zagłębiałam się w tekst, tym mniej dostrzegałam tego, co mogłoby budzić obawy i niepokój. Jeszcze głos z szuflady mógł coś obiecywać, ale, niestety, nie spełnił oczekiwań. Szkoda.

Wykonanie nie jest najgorsze, ale mogłoby być lepsze.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nie porwało mnie :(

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka