- Opowiadanie: cyphrae - REGRESSUS AD INFINITUM

REGRESSUS AD INFINITUM

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

REGRESSUS AD INFINITUM

 

 

 

 

 

1. SINE NOMINE

 

Jedyne co pamiętam sięgając pamięcią wstecz, do samego początku, to przebudzenie. Taaak… Ludzie pamiętają dzieciństwo, dorastanie, a ja pamiętam tylko to, że pewnego dnia otworzyłem oczy.

 

Słyszałem piski urządzeń, widziałem migające światła.

 

Chociaż nie…

 

Po prostu coś widziałem i coś słyszałem. Byłem jak małe dziecko. Nie wiedziałem, że pisk to pisk, a światło to światło. Nie miałem w głowie żadnych pojęć. Jak noworodek. Patrząc na jasność nie wiedziałem, że jest jasnością – przeciwieństwem mroku.

 

Bałem się. Cholernie się bałem. Czułem coś, co chyba musi być najbardziej pierwotną formą strachu. Nie wiedząc czym są otaczające mnie rzeczy lękałem się ich wszystkich jednocześnie. A najbardziej przerażające było chyba to, że bałem się nawet własnego lęku… Tak musi czuć się człowiek, gdy przychodzi na świat.

 

Cud narodzin?

 

Nie!

 

Ból i strach, to jest właśnie to, co nas wita na tym świecie. Gdyby człowiek mógł wiedzieć, jak to będzie „urodzić się” i miał jakiś wybór, to nigdy by się na to nie zdecydował.

 

Stół był wielki, twardy i zimny. Roboty pochylały się nade mną. Podłączały mi jakieś rurki, wbijały igły. Klamry obejmujące nogi ręce i tułów nie pozwalały na żaden ruch. Byłem uwięziony, a ponad mną odbywał się demoniczny taniec maszyn. Głowę również miałem unieruchomioną, nie mogłem się rozejrzeć.

 

Nie wiem ile trwał ten festiwal tortur. Nie miałem wówczas poczucia czasu. Teraz jednak myślę, że musiało to zająć kilka miesięcy. Automaty usypiały mnie, budziły i karmiły. Myły i suszyły. Pomimo braku możliwości jakiegokolwiek ruchu czułem, że moje ciało robi się silne i sprawne. Kilka godzin dziennie spędzałem z hełmem na głowie, który wyświetlał obrazy i tłoczył wprost do mózgu strumień informacji. Taka szybka nauka boli… Bardzo boli… Jednak po każdym seansie wiedziałem coś nowego. Dowiedziałem się, że to co świeci, to żarówka, że najważniejsze siły we wszechświecie to elektromagnetyzm, słabe i silne oddziaływania jądrowe oraz grawitacja. Zrozumiałem, że nie można udowodnić nieistnienia czegoś, oraz to, że głównym żaglem na jachcie jest grot. Pompowano mi do szarych komórek całą wiedzę ludzkości.

 

Odkąd mogę w ogóle mówić o samodzielnym myśleniu? Wiem jedynie, że przez pewien czas myślałem, że życie polega na leżeniu pod czujnym okiem robotów. Później pojąłem, że tak nie jest.

 

Tego dnia obejmy puściły. Stałem się wolny – tak wówczas pomyślałem. Myliłem się…

 

Mogłem usiąść – zakręciło mi się w głowie.

 

Mogłem stanąć – upadłem.

 

Zaraz jednak podniosłem się. Umiałem stać, chodzić.

 

Wszystko umiałem.

 

Moi opiekunowie – roboty – włożyły mi to do głowy i do pamięci mięśniowej.

 

Teraz maszyny stały pozbawione zajęcia. Smutno zwiesiwszy swoje mechaniczne ramiona – zamarły w bezruchu. Pogasły wszystkie kontrolki.

 

Sala była dosyć duża. Takich stanowisk, jak to na którym się obudziłem – urodziłem? – było sześć, a wszystkie puste, wyłączone. Poza automatami była tylko pustka i biel.

 

Może to dziwne, że nie próbowałem skakać, kucać, sprawdzać swoich możliwości… Nie miałem jednak takiej potrzeby. Po prostu wiedziałem, że wszystko to już umiem. Dopiero teraz bywam zdumiony, że wówczas nic mnie nie dziwiło.

 

Podszedłem do mlecznoszklanych drzwi. Rozsunęły się ukazując długi, szary korytarz, na końcu którego znajdowały się kolejne, takie same..

 

Szedłem wolno wzdłuż gładkich ścian, czując, że kolejne wrota oddzielają mnie od czegoś nowego? Tylko co to miało być?

 

Te drugie nie otworzyły się przede mną jak poprzednie. Spojrzałem w prawo. Nie traciłem czasu na spoglądanie w lewo. Wiedziałem, że czytnik linii papilarnych jest po prawej stronie. Przyłożyłem rękę do powierzchni, która była przyjemnie ciepła i ugięła się pod nierównościami dłoni.

 

Drzwi rozsunęły się. Wszedłem do dużego, okrągłego pomieszczenia. Tu, podobnie jak w pierwszym, nie było okien. Jeszcze nigdy nie widziałem okna… Wiedziałem jednak, że znajdują się w niemal każdym budynku. To jednak nie był budynek.

 

Całą powierzchnię ścian zajmowały tu ekrany komputerów i panele kontrolne.

 

Środek pomieszczenia zdominował duży, owalny stół i głębokie fotele, wszystko na stałe przytwierdzone do podłogi.

 

Na jednym z foteli siedział człowiek.

 

Malcolm – wiedziałem, że właśnie tak ma na imię.

 

– Siadaj. – Powiedział z uśmiechem, wskazując jednocześnie miejsce obok siebie. – Kawy?

 

– Poproszę. – Wymówiłem swoje pierwsze słowo.

 

Wiedziałem, że lubię kawę…

 

Usiadłem. Malcolm podał mi filiżankę dostarczoną przez niewielkiego robota przypominającego raczej jakieś urządzenie kuchenne.

 

– Szefie… – Wiedziałem, że jestem jego podwładnym.

 

– Słucham?

 

– Sam nie wiem… Chcę coś powiedzieć. Nie wiem jednak co…

 

– To twoja pierwsza rozmowa. Możesz mieć z tym problem. Po prostu pytaj.

 

– Dobrze… – Upiłem łyk kawy. Była smaczna. Chociaż może jednak zbyt cierpka i gorzka.

 

Malcolm wciąż się uśmiechał.

 

– Cukru, mleka?

 

– Poproszę…. – Robot obsłużył mnie szybko i cicho.

 

Upiłem kolejny łyk. Teraz było lepiej. Czysta rozkosz.

 

– Zapaliłbym. – Powiedziałem.

 

– Proszę. – Malcolm podsunął w moją stronę paczkę Marlboro i zapalniczkę.

 

Wyjąłem papierosa i włożyłem go do ust. Otworzyłem klapkę zapalniczki Zippo. Poczułem zapach benzyny. Benzyny?!

 

– To chyba nielegalne? – Zauważyłem.

 

– Chyba… Chyba też nikt nas za to nie ukarze. Śmiało.

 

Zapaliłem. Zaciągnąłem się wolno. Wypuściłem dym. I jeszcze raz. Strzepnąłem popiół.

 

– Wiem, że po coś to wszystko wiem… Po co?

 

– Zostałeś wybrany… Stworzony raczej…

 

– Do czego? – Zaciągnąłem się dymem. Czułem, że muszę pytać, wiedząc jednocześnie, że wolałbym nie znać odpowiedzi.

 

– By poznać… Spróbować poznać przynajmniej, ostateczną tajemnicę wszechświata. Życia…. Wszystkiego…

 

– Czemu ja, czemu nie ty? – Zadając takie pytania miałem od razu świadomość ich bezsensu. To zupełnie tak, jakby pytać wodza narodu, czemu nie walczy w pierwszym szeregu. Wiadomo czemu – bo nie musi, ma od tego takich jak ja, mięso armatnie…

 

– Bo ja mam zbyt wiele do stracenia. Ty nie zdążysz nawet przyzwyczaić się do swojej egzystencji. Nie masz do czego wracać, być może nie masz nawet duszy… – Czy naprawdę myślał, że takie cyniczne brednie mogą mnie przekonać?

 

– Dusza istnieje?

 

– Nie wiem, ale jeśli –

 

– – to ty wolisz tego nie sprawdzać?

 

– Właśnie! – To przynajmniej była szczera odpowiedź. – Ale może to właśnie ty pierwszy dowiesz się tego?…

 

– Przez te kilka chwil przyzwyczaiłem się już jednak do mojej doczesności. Mogę odmówić?

 

– Na szczęście nie. Jesteś zaprogramowany na wykonanie rozkazów. – Malcolm cały czas był miły. Czemu miałby nie być?

 

– Gdzie my właściwie jesteśmy? – Wolałem nie ciągnąć już tamtego tematu.

 

– Na pancerniku Amorphis. Na samym krańcu wszechświata. – Malcolm również nie miał problemu ze zmianą tematu. Czemu miałby mieć?

 

– Na samym krańcu… Istnieje kraniec? Granica?

 

– Istnieje. Jesteśmy tuż obok.

 

– Można to obejrzeć? Co jest dalej?

 

– Nie można. Granica jest zapisem wszystkiego co się w jej obrębie dzieje. Tu wszystkie wymiary są jednym, wszystkie siły stanowią supersiłę. Można to tylko opisać… –

 

– – opisz -

 

– – matematycznie. – Dokończył.

 

– A ja mam się dowiedzieć, co jest dalej…?

 

– Właśnie. – Był denerwująco spokojny. Czemu miałby być niespokojny?

 

– Kiedy?

 

– Jutro.

 

– To sobie nie pożyłem….

 

– Nie jest pewne, że umrzesz.

 

– Nie jest pewne… Dla mnie to za mało…

 

– Na szczęście dla mnie wystarczy. Nie masz wyjścia. – Tym razem w głosie Malcolma pobrzmiewała sadystyczna satysfakcja.

 

– Na razie. – Zakończyłem.

 

Wstałem i poszedłem w stronę małych drzwi znajdujących się na godzinie drugiej.

 

Za nimi był korytarz, a dalej drugi – poprzeczny. Drzwi z numerem 0 były przeznaczone dla mnie – wiedziałem.

 

Zero!!! Nawet mój pokój to Zero… Cóż… Taka karma!

 

Wszedłem. Pokój jak pokój. Zwykły ziemski hotelowy pokój z łazienką. Wtłoczono mi do głowy, że tak właśnie powinny wyglądać pokoje. Chyba miałem poczuć się dobrze w tym wnętrzu…

 

Czułem się naprawdę świetnie!

 

Wiadomo, drewniane łóżko i czysta pościel działa cuda. Może nawet odciągnąć człowieka od myśli o nadchodzącej wielkimi krokami śmierci… Bzdury!

 

Zerknąłem do łazienki.

 

Czy warto tracić czas na mycie?

 

Czy warto umierać czystym?

 

Padłem na łóżko. Byłem wściekły. Wściekły na swój opłakany raczej los. Wściekły na swoją bezsilność.

 

Wprawdzie automaty wpoiły mi, czym jest bunt. Wiedziałem również o tym, że bierny opór powstał jako broń ludzi słabych; nie wyłącza on możliwości, że dla osiągnięcia celu użyją fizycznej przemocy . I co z tego, że wszystko to mi wpojono, skoro nie byłem zdolny do zastosowania żadnej z metod. I choć wcale nie chciałem ginąć, mój mózg przechodził do porządku dziennego nad każdą myślą o nieposłuszeństwie. Po prostu, delikatnie odwracał moją uwagę od tej sprawy. Ogromny ból sprawiała mi świadomość, że nie potrafię oprzeć się temu, co mnie czeka, że bardzo chcę, ale nie mogę nic w związku z tym zrobić…

 

Nie mogłem leżeć.

 

Zacząłem chodzić po pokoju. Było mi tu jednak za ciasno i postanowiłem przejść się korytarzami statku. Drzwi były zamknięte. Chciałem zamanifestować swoją bezsilną wściekłość uderzając w nie pięścią.

 

Nie mogłem….

 

Usiadłem na łóżku i podparłem głowę rękoma.

 

Płakałem.

 

Później patrzyłem tępo w ścianę naprzeciwko, a potem znowu płakałem.

 

Choć żyłem od niedawna i nie miałem żadnych wspomnień, to jednak nie chciałem umierać.

 

To dziwne, że automaty tworząc mnie z nieożywionych atomów – chcąc nie chcąc – wmodelowały we mnie instynkt przetrwania. Czy pewnych praw nie da się obejść? Czy budując z atomowych cegiełek martwej materii ożywiony twór, opisany w języku DNA trzeba budować również chęć trwania, przeżycia?

 

A może wcale nie trzeba?

 

Może zrobiono to specjalnie?

 

Żeby mi zależało, bym za wszelką cenę chciał wrócić?

 

A może zaszczepiono we mnie te cechy dla kaprysu sadystycznego Konstruktora, który teraz wpatrzony w ekrany wyświetlające obrazy z mojego pokoju, śmieje się widząc jak płaczę niezdolny do żadnego oporu, jednak boleśnie świadomy nieodwracalności marnego losu.

 

Pomyślałem wtedy, że nie dam zboczonemu Projektantowi tej satysfakcji i nie będę już skamlał. Honor straceńca…

 

Położyłem się na łóżku i trwając w bezruchu skupiłem się na kontemplacji nierówności w strukturze sufitu.

 

W pewnej chwili obraz przed moimi oczami zaczął się rozmywać. Miałem wrażenie, że przez sufit przecieka czarny dym. Przetarłem oczy, ale wciąż TO widziałem.

 

Dym – zdawało mi się – tworzył zarysy, kształty jakichś postaci.

 

Patrzyłem, tarłem oczy i znowu patrzyłem.

 

I do tego ten dźwięk. Jakby echo narastało, falowało i oddalało się ponownie.

 

I znowu.

 

I jeszcze raz…

 

Nagle szarpnęło całym Amorphis i zjawy uciekły szybciej, niż się pojawiły. Obraz sufitu znowu był ostry. Odeszło również echo.

 

– Przepraszam, podlecieliśmy za blisko. – Głośniki wyemitowały głos Malcolma.

 

– Za blisko czego? – Wrzasnąłem.

 

Odpowiedź nie nadeszła.

 

Zrozumiałem sam… To był przedsmak tego, co mnie czeka, trailer widowiska, które jutro będę oglądał siedząc w pierwszym rzędzie.

 

Imię…

 

Nie wiedziałem jak mam na imię.

 

Czy jakieś mam?

 

Czy może zostałem stworzony jako cyferka?

 

Niby bzdura.

 

Zwłaszcza w obliczu śmierci. Lepiej jednak być tworem osobowym, obdarzonym imieniem. W dzienniku pokładowym napisano by że zginął…

 

No właśnie, co napiszą?

 

Zasnąłem. Nie wiem, czy sam z siebie, czy może ktoś zlitował się nad skazańcem i wpuścił do kabiny jakiś środek? Raczej to drugie.

 

Gdy otworzyłem oczy było jeszcze ciemno. Po kilku minutach włączyły się światła.

 

 

 

 

 

2. BABTIZATI

 

Światło.

 

Zrobiło się jasno. W otwartych drzwiach stał Malcolm.

 

– Idziemy, już czas. – Zakomunikował.

 

– Jaki dziś dzień?

 

– Piątek. Piątek trzynastego. Podobno pechowa data… Bzdury!

 

– Dla ciebie bzdury, dla mnie rzeczywiście jest to dosyć pechowy dzień.

 

Nie odpowiedział, tylko wskazał ręką korytarz. Poszliśmy do okrągłego pomieszczenia, w którym pierwszy raz go ujrzałem. Stamtąd skierowaliśmy się do drzwi umieszczonych dokładnie naprzeciwko wyjścia z korytarza, którym przyszedłem po przebudzeniu.

 

Znowu korytarz. Na jego końcu drzwi. Otworzyły się z lekkim sykiem i weszliśmy do podłużnej sali. Środek tej sali zajmowała kapsuła w kształcie kropli. Nie każdy ma okazję ujrzeć własną trumnę. Ja właśnie na nią patrzyłem. Po sali pętało się kilku żołnierzy. Jeden z nich kiwnął na nas ręką. Podeszliśmy w jego kierunku.

 

– Gotowe? – Zapytał Malcolm.

 

– Tak jest! – Odpowiedział żołdak – To ten?

 

– Ten. – Potwierdził Malcolm.

 

Mundurowy nawet nie spojrzał mi w twarz. Może nie mógł? Może w takich jak ja dostrzegał jednak człowieka? Może słabo sobie radził będąc jednym z tych którzy wykonują wyrok?

 

Wskazał otwarty właz do kapsuły.

 

– Będę w sterówce. – Rzucił do Malcolma i odszedł.

 

Malcolm zajrzał do kapsuły. Wewnątrz było kolejnych dwóch żołnierzy.

 

– Wsiadaj!

 

Wsiadłem. Jeden z tych, którzy czekali w środku wskazał mi głęboki fotel o nieco embrionalnym kształcie.

 

Usiadłem, choć tylko ja wiem, jak bardzo nie chciałem tego zrobić. Żołnierze przypięli mnie pasami, przykleili do głowy jakieś czujniki i odeszli.

 

– Naprawdę chciałbym, byś przeżył… – Odezwał się Malcolm.

 

– A ktoś już przeżył

 

– Nie. – Krótko i na temat.

 

– Malcolm…?

 

– Tak?

 

– Jak mam na imię?

 

Zakłopotał się. Widziałem to wyraźnie. Zrozumiał, że w całym tym przedsięwzięciu o czymś zapomniał. Nie żeby było to dla niego ważne. Po prostu, gdyby dopilnował tego drobiazgu, to nie musiałby być teraz zakłopotany.

 

– Możesz mieć takie imię, jakiego tylko zapragniesz. – Stwierdził.

 

– Czyli nie mam żadnego imienia? – Nie dawałem za wygraną.

 

– Nie masz. Czy to ma jakieś znaczenie?

 

– Ma! Brak imienia oznacza, że nie znaczę dla was, niż jakaś śrubka w całej tej maszynerii!

 

– Myśl, co chcesz. Szczęśliwej podróży!

 

Odszedł zły. Też byłem wściekły, ale co z tego?

 

– Gotowe. – Zakomunikował jeden z żołnierzy instalujących mnie wewnątrz kapsuły, po czym obaj opuścili kroplę.

 

Właz zamknął się za nimi automatycznie.

 

W głośnikach słyszałem komendy.

 

Procedura.

 

Odliczanie.

 

I już…

 

Po kilku minutach byłem na zewnątrz pancernika Amorphis.

 

Sam na skraju wszechświata.

 

Spojrzałem na monitory. Pokazywały wszystko dookoła kapsuły. Przyglądałem się pancernikowi. Wyglądał jak koło ezehielowe. Duże okrągłe pomieszczenie, w którym spotkałem Malcolma stanowiło środek całego pojazdu, piastę tego diabelskiego koła.

 

Z zewnątrz było kulą. Od niej, w płaszczyźnie równika odchodziło osiem ramion, które zapewne były korytarzami. Na zewnętrznych końcach ramiona były między sobą połączone elementami w kształcie wrzecion. Jedno z nich musiało skrywać salę, w której się obudziłem, drugie – miejsce z którego wystartowała moja kapsuła. W trzecim musiały być pokoje. Co było w pozostałych pięciu? Nie mam pojęcia.

 

Amorphis obracał się wokół swojego kulistego środka, czego celem było chyba zapewnienie sztucznej grawitacji na pokładzie. Miałem wrażenie, że również każde z wrzecion miało możliwość obracania się wokół swojej podłużnej osi. Tak to przynajmniej wyglądało, jednak w tej chwili żadne z nich nie wykonywało takiego ruchu.

 

Zerknąłem na inne monitory. W większości z nich błyszczały gwiazdy. Na tym największym, znajdującym się centralnie przede mną był chyba cel mojego lotu. Tam również świeciły gwiazdy, ale inaczej. Wyglądały tak, jak gdyby odbijały się na lekko falującej tafli jeziora. Były nieostre, rozmyte, rozmiękczone.

 

Oceniłem pasy, trzymające mnie na fotelu. Czy zdołałbym je rozpiąć? Kapsuła była wprawdzie prowadzona zdalnie z pancernika, jednak wyposażono ją w komplet własnych urządzeń sterowniczych. A gdybym nawet rozpiął pasy? Co z tego? I tak nie mógłbym nic zrobić. Jedyne, co mogłem uczynić, to wykonać zadanie.

 

Czy wierzyłem wówczas w coś, w kogoś? Nie! Jednak bardzo chciałem. Wiedziałem, że mój czas dobiegał końca, a taka wiara byłaby jakimś pocieszeniem. A gdybym nawet wierzył… Nie wiedziałem, czy ktoś taki jak ja ma duszę, a jeśli duszy nie ma, to nie ma też co zbawiać…

 

Imię..

 

Nie chciałem umierać będąc bezimiennym. Co imię miałoby zmieniać w mojej sytuacji? Nie wiedziałem, nie rozumiałem. Pomimo to bardzo chciałem jakoś się nazywać. Przerzucałem w myślach imiona. Mogłem nazwać się jakkolwiek, ale szukałem takiego, które miało by jakiś związek ze mną. Czy posiadanie imienia sprawić miało, że stanę się w pełni człowiekiem? Tak jakbym został urodzony?

 

Zemsta!

 

Za mój los i brak imienia chciałem się zemścić na moich twórcach. Ale jak mógłbym się zemścić skoro moje godziny – minuty?, sekundy? – były policzone.

 

Spodziewałem się ujrzeć to, co widziałem już w nocy. Mglistodymowe cienie wyłażące ze ścian. I rzeczywiście, od tego się zaczęło. Najpierw był dźwięk narastającego w nieskończoność echa. Spojrzałem jeszcze na wyświetlacze. Ściana. Czarna ściana. Tak właśnie wyglądały granice wszechświata. Zrozumiałem, że nie był bezbrzeżną sferą o skończonej powierzchni ani jakimkolwiek tworem nieskończonym. Otaczała go po prostu czarna ściana. Nie czarna w sensie znanego mi czarnego koloru, ale czarna, bo pochłaniająca całe światło i wszystko co się do niej zbliżyło. Niepunktowa Osobliwość…! Właśnie miałem w nią wlecieć.

 

Na monitorach przelatywały miliardy lat trwania wszechświata. Byłem już poza czasem – zrozumiałem to właśnie – a wyświetlacze pokazywały mi całą przyszłą historię skompresowaną do kilkunastu sekund. Co miało się wydarzyć, to już się wydarzyło… Przekroczyłem horyzont spoza którego nie było powrotu. Bo niby do czego miałbym wracać, skoro we wszechświecie zrealizowały się już wszystkie scenariusze? Na ekranach widziałem tylko mleczną nieprzejrzystość. Atomy zostały rozerwane. Po nich umarły wszystkie cząstki elementarne… Byłem tylko ja i moja kapsuła. Szarpałem się w fotelu. Strach sprawił, że zwymiotowałem. Byłem sam… Tylko ja jeden w bezkresie nieistnienia. Jednak nie całkiem sam. Były też cienie przenikające ściany kapsuły.

 

Zamknąłem oczy i darłem się w niebogłosy. Pragnąłem uciekać, biec, pędzić tak długo, by umrzeć ze zmęczenia i już nie musieć bać się dłużej. Tak bardzo byłem przerażony… Bałem się tego, co mnie otaczało, bałem się śmierci. Śmierć przerażała mnie tak, że gdybym mógł uwolnić się z przytrzymujących mnie pasów, to chyba bym się zabił po to tylko, by już się jej nie bać.

 

Przez moją kabinę maszerowali dymowi ludzie i jakieś inne dziwnie amorficzne postacie, szczerzyły zęby–niezęby stwory–niestwory z jakiegoś innego świata–nieświata. To musiała być parada wszystkich istnień, które kiedykolwiek zasiedlały wszechświat, lub przynajmniej miały potencjalną możliwość zaistnieć.

 

Patrzyłem. Próbowałem cofnąć się, schować w poszyciu fotela. Po jakimś czasie – czy słowo czas ma w ogóle jakiś sens w miejscu poza czasem? – zrozumiałem, że to, co widzę nie może mnie dotknąć, ani skrzywdzić. Oglądałem zapis historii światów i nieświatów, których już jednak nie było… Widziałem zredukowaną o jeden wymiar bajkę o minionych czasoprzestrzeniach…

 

Nie wiem jak długo to trwało. Sekundę? Wieczność? Nie ma sensu mówić o czasie, gdy ten nie istnieje, gdy zapadł się chyba sam w siebie…

 

– Ozyrys! – Usłyszałem krzyk dziecka.

 

U moich stóp–niestóp siedziała kilkuletnia dziewczynka-niedziewczynka. Wyciągała do mnie rączki-nierączki, tak jakby chciała bym ją wziął w ramiona-nieramiona. Nie mogłem. Byłem przypięty do fotela-niefotela… Już nie byłem. Uniosłem rękę-nierękę, a ona przeniknęła przez pasy-niepasy. Druga także. Wstałem. Schyliłem się i uniosłem dzieciaka-niedzieciaka. Dziwne…. Czułem nie tyle jego dotyk, co raczej potencjalną możliwość tego dotyku.

 

– Ozyrys… – Powiedziała dziewczynka-niedziewczynka patrząc mi w oczy–nieoczy i uśmiechając się.

 

– Ozyrys? Co to znaczy? – Zapytałem.

 

– Twoje imię głuptasie. – Chichotała.

 

– Nie mam imienia…

 

– Masz. Ozyrys! Już masz, a może zawsze miałeś?

 

– Zawsze? Żyję dopiero jeden dzień. Moje zawsze jest raczej krótkie…

 

– Czasem chwila starczy by stworzyć wszechświat, w którym wydarzy się wszystko, co możliwe… A po chwili „pyk!” i bańka pęka….

 

– Słucham? O czym ty mówisz? – Nic nie rozumiałem. Bredziła chyba.

 

– Nie ważne. Zrozumiesz.

 

– Kim ty jesteś?

 

– Heh.

 

– Heh? To imię?

 

– Tak.

 

– Masz na imię Heh… Ale kim jesteś?

 

– Nieskończoność…. – I już jej nie było.

 

Ssssssssssssssssyt! Taki dźwięk wydaje czasoprzestrzeń w ostatnim tchnieniu. W chwili zapadnięcia się do punktu miliardy razy mniejszego od atomu. Do punktu nieskończenie małego, w zasadzie bez żadnych wymiarów. Sssssssssssssssssyt i już! Koniec!

 

Orys! Może być i Orys. Przynajmniej jakoś się nazywałem. Tuż przed śmiercią zostałem ochrzczony!

 

 

 

 

 

3. EX NIHILO

 

Przestrzeń-nieprzestrzeń wciąż zapadała się w siebie. Głębiej i głębiej. Czy w nieskończoność? Czułem, że osiąga wielkość nieskończenie małą, tak małą, że nawet już nie można było o niej myśleć, że jest mała. Sama myśl o małości wydawać się zaczęła zbyt wielką, by móc się tam pomieścić. Coś co jest małe byłoby i tak nieskończenie większe od miejsca, w którym znalazłem się w tamtej chwili. Chwili? Nie było już chwil. Nie było już czasu. Była tylko moja świadomość, która poprzez jakąś przedziwną fluktuację wciąż trwała. Tego wszystkiego, co wówczas czułem nie można wyrazić słowami. Człowiek jest tworem egzystującym w trzech wymiarach przestrzennych i jednym czasowym, a nic z tych rzeczy nie istniało w tamtym miejscu poza przestrzenią i czasem. Każda opowieść w naszym świecie zakłada jakieś miejsce i następsta przyczynowo skutkowe, ale tych oczywistości po prostu nie było.

 

Nieistnienie w Niebycie. To właśnie czułem. Czułem, byłem, istniałem…. To nie tak… Rozejrzałem się i ujrzałem otaczającą mnie zewsząd pianę-niepianę. Zamknąłem

 

oczy-nieoczy. Chociaż nie dane było mi zażyć kąpieli w wannie, w ciepłej pachnącej wodzie, to jednak moi rodzice – automaty – przekazały mi wiedzę o tym, jakie to uczucie. Chciałem znaleźć się w takim miejscu. Ciepłym i bezpiecznym.

 

Wówczas zrozumiałem, czemu wciąż myślę. Pojąłem nagle kim się stałem podczas tych czasoprzestrzennych zatraceń.

 

I stworzyłem ocean-nieocean. Z niczego, z niebytu. Nieskończony praocean-nieocean wypełniony jednak nie wodą a jedynie jej potencjalną możliwością. Z tej wody–niewody stworzyłem siebie. Stałem się wężem–niewężem pływającym w tym praoceanie-nieoceanie.

 

Zemsta!

 

Łaknąłem zemsty na Malcolmie. Nawet bogowie mają swoje słabości…

 

Jak jednak zemścić się na kimś, kto nie istnieje, kogo ewentualna możliwość istnienia jeszcze nawet nie wykiełkowała w tym miejscu, które nie było nawet światem?

 

Stworzyłem więc dno–niedno oceanu–nieoceanu i wyrastające z niego wzgórze-niewzgórze. Zasadziłem na nim drzewo–niedrzewo balsamiczne i kazałem żyć smokom-niesmokom.

 

Wypełznąwszy na brzeg–niebrzeg przyjąłem ludzką postać. Przyzwyczaiłem się do niej przez te kilka chwil mego poprzedniego życia. Usiadłem na brzegu oceanu-nieoceanu.

 

Siedząc tak stworzyłem bogów. Stworzyłem swoją matkę, by z niej narodzić się w świecie ludzi, by nie zostać na zawsze w tym miejscu poza światami.

 

Było ciemno. Kazałem więc wyspie urodzić kryształ–niekryształ. Poszedłem i zabiłem smoka-niesmoka. Zmieszałem jego krew–niekrew z sokiem–niesokiem z drzewa–niedrzewa balsamicznego oraz wodą-niewodą oceanu-nieoceanu i zanurzyłem w tej miksturze kryształ-niekryształ. Otrzymałem Kamień Słoneczny i powiedziałem mu, by wybuchł. Tak się to wszystko zaczęło. Tak powstał gaz we wszechświecie. Z niego gwiazdy, a z ich spopielonych szczątków planety, a na jednej z nich ludzie. Ci jednak długo nie zasługiwali na miano człowieka…

 

 

 

 

 

4. AD INFINITUM

 

Gdy się obudziłem, od razu poczułem jej zapach. Zapach wonnych olejków, wiatru, oceanu i piasku. Tak pachną tylko boginie.

 

– Izyda… – Wyszeptałem

 

Nie odpowiedziała. Spała. Moja żona. I siostra. Jakże byłem szczęśliwy w tym kazirodczym związku. Bogom i królom takie rzeczy uchodzą… Mówili że nasza miłość była tak niespotykana, że kochać musieliśmy się już w łonie matki – Nut. Byliśmy więc razem od zawsze, ale bogom i królom takie rzeczy uchodzą…

 

Choć długo spałem, nie czułem, bym całkiem wypoczął po trudach wieloletniej podróży.

 

Byłem jednak zadowolony. Podróżowałem, uczyłem… Ludzie zmienili się dzięki mnie, świat się zmienił… Podążał teraz drogą, która miała doprowadzić ostatecznie do stworzenia Malcolma. Po to tylko, bym mógł go ukarać. Tylko po to zaistniał ten świat…

 

Gdy ruszałem w podróż ludzie żyli niczym drapieżne bestie. Aby tylko nasycyć się krwią upolowanego zwierza, aby kopulować, aby znaleźć jakieś miejsce do spania… A teraz?

 

Zaczęli budować domy, uprawiają ziemię, czczą bogów.

 

Warto było się męczyć. Kiedyś zbudują pancernik Amorphis, który wyruszy zbadać krańce wszechświata, statek stworzy mnie, a ja stworzę ten świat, by on mógł mnie stworzyć… Bym mógł w końcu przerwać ten mobiusowy ciąg zdarzeń.

 

Gdy ja podróżowałem, moim ziemskim królestwem władała Izyda. Wszystko jakoś się ułożyło. Seth – mój brat – i jego żona Neftyda, wbrew moim obawom, nie przeszkadzali jej. Cóż, bogowie też mają ambicje. A Seth na pewno chciał zasiąść na moim tronie. Ale nie zasiadł. Może źle go oceniałem? Wyglądało wszak na to, że również on cieszył się z mojego powrotu. Wydawał nawet z tej okazji przyjęcie. Cieszyłem się, choć i zdziwienie mnie nie opuszczało.

 

Zasnąłem.

 

– Ozyrys… Ozyrys… – Budząc się słyszałem dźwięk mego imienia szeptany przez Idę.

 

Uśmiechnąłem się. Każdy uśmiechnąłby się na widok takiej kobiety leżącej nago u jego boku…

 

– Izyda…

 

Cały dzień spędziliśmy w łóżku.

 

– Nie idźmy do Setha, proszę. – Błagała.

 

– Nie możemy, to przyjęcie z okazji mojego powrotu. – Tłumaczyłem.

 

– Wiem, wiem… Ale… Mam złe przeczucia. – Głos jej się łamał.

 

– Masz coś do zarzucenia Sethowi?

 

– Nie… Po prostu czuję, że lepiej by było, gdybyśmy tam nie szli.

 

– Musimy, wiesz przecież.

 

– Nic nie musisz! Jesteś królem! I bogiem! – Krzyczała.

 

– Musimy. – Zakończyłem łagodnie, lecz stanowczo.

 

Sam też wolałbym zostać tylko z Idą. Jednak poszliśmy.

 

Dom Setha stał frontem do rzeki. Był ogromny. Nawet ja mieszkałem w mniejszym. Przekroczyliśmy bramę i znaleźliśmy się w otoczonych murem ogrodach. Przyjęcie tam właśnie zaplanowano. Na miejscu byli już bogowie i setki ludzi. W tamtych czasach bogowie nie wyrzekli się jeszcze kontaktów z rodem człowieczym.

 

Staliśmy wśród gości, gdy nagle poczułem uścisk na ramieniu. Odwróciłem się. To był Seth. Uśmiechał się.

 

– Nareszcie bracie!

 

Odpowiedziałem skinieniem głowy.

 

– Wróciłeś, teraz wszystko się zmieni.

 

– Co by się miało zmieniać? – Nie wiedziałem.

 

Zmieszał się na chwilę.

 

– Noooo…. Przede wszystkim to właśnie, że w końcu jesteś! Póki co, miłej zabawy!

 

– Dzięki…

 

Syth zniknął w tłumie gości. Za to podeszła Neftyda. Była piękna prawie jak Ida – jej siostra. Było w niej jednak coś niepokojąco lubieżnego. Była prawie królową a biła z niej seksualność dziwki. Bardzo podobało mi się to połączenie…

 

Spojrzała spod swoich niezwykle długich, czarnych rzęs. Nic nie powiedziała. Jej uśmiech miał chyba starczyć za całe powitanie. Mijając mnie otarła się miękko ramieniem. Odwróciłem się. Jej rozkołysane biodra zniknęły w tłumie.

 

Nagle zrobiło się cicho. Trwało to chwilkę i zakończyło się jeszcze większą wrzawą, niż ta jaka otaczała mnie dotychczas. Cała ciżba ruszyła w stronę środka ogrodu, w stronę fontanny.

 

Wtedy nagle odnalazła się Izyda. Wzięła mnie pod rękę i porowadziła tam, gdzie poszli wszyscy. W samym centrum tego rogardiaszu ujrzałem Setha. Trudno było go nie zauważyć. Był sporo wyższy od innych. On także mnie dostrzegł. Pomachał w moją stronę i zawołał:

 

– Zróbcie przejście dla Ozyrysa! Bracie mój, podejdź bliżej!

 

Tłum rozstąpił się i mogliśmy przejść. Ujrzeliśmy obiekt zachwytu wszystkich obecnych. Na niewielkim podeście stała duża skrzynia. Była wykonana z ciemnego drewna i ozdobiona hieroglifami. Te zaś pięknie pomalowano i roziskrzono szlachetnymi kamieniami.

 

– Oto prezent! – Krzyknął ponad tłumem Seth.

 

– Dla kogo? – Zapytał ktoś z gości.

 

– To się dopiero okaże!

 

Podszedł do skrzyni i otworzył wieko. Wewnątrz znajdowała się gruba, złota blacha, w której kunsztownie uformowano odcisk ludzkiego ciała.

 

– Ten, kto najlepiej będzie pasował do tej formy, zostanie właścicielem skrzyni! – Oznajmił.

 

W owych czasach taka skrzynia miała wielką wartość. Ludzie rzucili się sprawdzać, który z nich będzie pasował najlepiej. Kilku bogów również zamierzało przymierzyć się do niej. Nawet bogowie nie są wolni od chciwości…

 

Nie chciałem brać w tym udziału. Wyszliśmy z Idą przed bramę posiadłości Setha.

 

Staliśmy i patrzyliśmy na rzekę toczącą życiodajny nurt, na przylegające do niej pola i jeszcze dalej, na pustynię, nad którą zachodziło słońce.

 

Objęła mnie. Dobrze było być tam z nią. Czemu takie chwile nie trwają wiecznie? Nawet dla bogów… Dlaczego nawet bogowie podlegają ograniczeniom czasu, przyczynowości i logiki? Dlaczego nie jest możliwym stworzenie świata bez tych kajdan? A może taki świat mógłby istnieć? Jednak nie byłoby w nim życia. Nie byłoby nawet bogów. Nawet wszechmoc nie jest wszechmocna. A więc istniejąc tylko w ułomnej formie, nie istnieje wcale, bo ograniczona przestaje być wszechmocą…

 

– Teraz wasza kolej. – Głos Setha przerwał nasz spokój.

 

Spojrzałem na niego, nie rozumiejąc do końca o co mu chodzi.

 

– Wasza kolej położyć się w skrzyni. Wszyscy już próbowali i nikt nie pasował

 

wystarczająco dobrze.

 

– Nie.. Nie chcę.. – Naprawdę nie chciałem tracić tych chwil z Idą.

 

– Daj spokój. Nie psuj zabawy. Wszyscy czekają właśnie na was.

 

Poszliśmy za Sethem. Izyda położyła się pierwsza. Była zbyt drobna. Wyszła ze środka, a ja zająłem jej miejsce.

 

Położyłem się i poczułem, że jest mi bardzo wygodnie, zupełnie jak gdyby ktoś w złotej blasze odwzorował każde wgłębienie i każdą wypukłość właśnie mojego ciała. Jak gdyby została zrobiona na miarę.

 

I wówczas zatrzaśnięto wieko. Usłyszałem jak zostało zaryglowane. Nie mogłem wykonać żadnego ruchu. Byłem uwięziony. Czułem, że podniesiono skrzynię z ziemi. Słyszałem kroki. Wiedziałem, że jestem gdzieś niesiony. Nie mogłem się poruszyć. Nie działały tu żadne moje moce. Mogłem jedynie krzyczeć, ale tego akurat robić nie chciałem. Po co miałem dawać porywaczom dodatkową satysfakcję?

 

A może to tylko żart? – Myślałem.

 

Później skrzynia zaczęła kołysać się rytmicznie. Słyszałem wodę rozbijającą się o jej ściany.

 

Byłem już pewien, że to nie zabawa. Płynąłem uwięziony w tym sarkofagu. Zaczynało brakować mi powietrza.

 

Zamknąłem oczy. Ujrzałem mglistą postać. Heh – Nieskończoność. Poznałem ją.

 

– Zaśnij Ozyrysie. – Wyszeptała.

 

Zasnąłem.

 

Spałem, a Heh pracowała. Obracała w swych palcach różne wariacje i fluktuacje.

 

Szukała właściwej dziurki w tkaninie czasoprzestrzeni, a gdy już ją znalazła whaftowała mnie w nią.

 

Jakież było zdziwienie Malcolma, dowódcy pancernika Amorphis, gdy kilka sekund po zniknięciu za granicami wszechświata kolejnego wyprodukowanego przezeń bezimiennego podszedł do niego jeden z żołnierzy i poprosił by zerknął na ekran pokazujący miejsce anihilacji posłańca.

 

– Co to k***a jest? – Krzyknął Malcolm.

 

W przestrzeni spokojnie dryfował egipski sarkofag

 

– Zbliżenie! – Polecił.

 

– Proszę. – Żołnierz wykonał rozkaz.

 

– Czy ktoś poza mną też to widzi?

 

Wszyscy obecni potaknęli.

 

– Przechwytujemy?

 

– No jasne!

 

Padły rozkazy. Przygotowano bezzałogowy statek naprawczy. Ten samodzielny, zrobotyzowany warsztat miał odpowiednie chwytaki, by złapać to, co widzieli. Chwytaki służyły zwykle do mocowania urządzenia na zewnętrznej powierzchni pancernika, ale tym razem miały spełnić ważniejsze zadanie.

 

– Obudź się Ozyrysie… – Szeptała Heh.

 

Obudziłem się i ujrzałem jej uśmiech.

 

– Dziękuję. – Powiedziałem.

 

Znikła nic nie odpowiadając. Chwilę później usłyszałem stuknięcie. To chwytaki złapały skrzynię. A więc to ta chwila… Zemsta!

 

Jakiś czas później byłem już na pokładzie Amorphis.

 

– To niesamowite, skąd tu takie coś?

 

– Tu wszystko może się zdarzyć…

 

Poznałem. Ten ostatni głos należał do Malcolma.

 

– Otwieramy? – Padło pytanie.

 

– Jasne, ale nie sami. Opuścić pomieszczenie! Zrobi to robot, nie wiemy co jest w

 

środku. – Znowu głos Malcolma.

 

Czekałem. Skrzynia odbierała mi wszystkie moce, których – wiedziałem – miałem już więcej niż kiedykolwiek.

 

Tylko ją otwórz Malcolm… – Błagałem w myślach.

 

Skrzynia została odryglowana. Ujrzałem światło, gdy mechaniczne ramię robota uniosło wieko. Nie czekałem już dłużej. Usiadłem i przerzuciłem nogi przez krawędź skrzyni. Za pleksiglasową ścianą widziałem twarz Malcolma.

 

– Witaj… – Wycedził.

 

Uśmiechał się. Czemu miałby się nie uśmiechać? A jednak powinien, ale on jeszcze o tym nie wiedział.

 

Nic nie odpowiedziałem. Stanąłem na podłodze i podszedłem do przezroczystych drzwi. Pomyślałem tylko, a one otworzyły się. Usłyszałem piśnięcia uzbrajanych karabinów laserowych, których dziesiątki skierowano w moją stronę.

 

Zaserwowałem im przesadny uśmiech celebryty z okładki taniego tabloidu.

 

Malcolm uniósł rękę w geście zabraniającym żołnierzom strzelać.

 

– Stój! – Nadal chciał mi rozkazywać.

 

– Nie mam zamiaru.

 

– Nie potrafisz nic nam zrobić – kontynuował, ale w jego głosie nie było już słychać dawnej pewności.

 

– Potrafię… – Rzuciłem beznamiętnie.

 

– Będziemy strzelać! – Zagroził.

 

– Strzelajcie zatem.

 

Wciąż szedłem w ich stronę. Krok za krokiem. Byłem coraz bliżej.

 

Machnął ręką rozkazująco. Powietrze przecięło kilkadziesiąt wiązek laserowych. Przeszły przez moje ciało i rozwaliły wszystko, co znajdowało się za mną, mnie samego nie uszkadzając. Ot, taka sztuczka…

 

Zaśmiałem się szyderczo i przyjąłem pozę niewinnego dziecka. Wyprostowałem się nagle i wszyscy żołnierze stali się kupkami popiołu.

 

Malcolm patrzył przerażony. Spoglądał to na mnie, to na popiół u swoich stóp.

 

– Kkkkim jesteś? – Pytał przerażony.

 

– Mam na imię Ozyrys. – Odpowiedziałem grzecznie. – Dla ciebie imiona nie mają

 

chyba większego znaczenia?

 

– Nnnie, skąd…., mają… – Dukał przypomniawszy sobie chyba naszą pożegnalną rozmowę.

 

– Uchm…

 

– Kim ty jesteś?

 

– Ozyrys, mówiłem już.

 

– Ale… Kkkkim…? Kim się stałeś?

 

Stałem się Śmiercią, niszczycielem światów! – Wrzasnąłem zbyt głośno chyba, bo z jego uszu pociekły cienkie strużki krwi.

 

Nie był głupi. Wiedział, że to już koniec.

 

– Co cię tam spotkało? Kogo tam spotkałeś? Co tam w ogóle jest?

 

– Poznałem tam wszystkie możliwe historie, ale wybrałem tą właśnie. Dla ciebie. I

 

wiesz co? Upatrzyłem dla ciebie specjalne miejsce. Jedyne w swoim rodzaju.

 

Przeniosłem nas wtedy na wyspę–niewyspę pośrodku pierwotnego praoceanu-nieoceanu. Stał, z szeroko otwartymi oczami, jak zbesztany labrador.

 

– Będziesz płonął po wsze czasy, choć słowo czas nie bardzo ma tu zastosowanie.

 

Zapłonął. Stał się żywą pochodnią. Z wrzaskiem pognał do oceanu-nieoceanu. Uśmiechnąłem się. Przygotowałem mu tam nie lada powitanie. Gdy tylko wbiegł do wody-niewody, ujrzał zastęp potworów-niepotworów tak strasznych, że wolał wrócić na ląd-nieląd. Wolał płonąć w wiecznym ogniu, niż go ugasić i widzieć to, co mu dałem do oglądania.

 

– Żegnaj – powiedziałem.

 

– Aaaaaaaaaarghhhhhhhhhh – darł się w niebogłosy, jak każdy, kto płonąłby żywcem.

 

– Możesz płonąć, lub możesz gasić płomienie w oceanie-nieoceanie. Wybieraj. Masz

 

nieskończony czas–nieczas na podejmowanie tej decyzji.

 

Syciłem się jeszcze chwilę–niechwilę widokiem jego cierpienia, po czym uznawszy, że obecny wszechświat jest zły zniszczyłem go w apokaliptycznym kolapsie.

 

I zacząłem od nowa.

 

Wymówiłem wtedy TO słowo, bo na początku było Słowo, a Słowo było u Boga i Bogiem było Słowo. Ono było na początku u Boga. Wszystko się przez Nie stało, a bez Niego nic się nie stało, co się stało….

 

 

 

 

 

 

 

Grudzień 2011 – styczeń 2012

 

 

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Głowę również miałem unieruchomioną, nawet nie mogłem się rozejrzeć. -- skoro głowa była unieruchomiona, to rzeczywiście trudno byłoby się rozejrzeć ;)

Na razie tylko tutaj zajrzałem. Może później przeczytam i skomentuję. 

Dzięki, poprawię póki mogę :-)

Nie rozumiem tego opowiadania. Nie wiem co Autor miał nadzieję przekazać czytającym, ale ja nie pojęłam niczego. Poplątanie światów, wszechświatów i zaświatów. Pogmatwanie zdarzeń, wierzeń i stworzeń. Laboratorium dające życie, granica wszystkiego i starożytny Egipt. Na koniec informacja, że na początku było Słowo. A wszystko to, moim zdaniem, nudnie i niemiłosiernie rozwleczone.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nie napiszę, że przebrnąłem, bo nawet dość lekko się czytało mimo pomieszania z poplątaniem. Osobliwość jako granica wszechświata? Trudne do akceptowania. Stwarzanie człowieka-nieczłowieka po to, by tę granicę przekroczył? A od czego aparatury informatyczne, sprawniejsze od zmysłów ludzkich? Reasumując: bajeczka o stworzeniu świata w odmiennym ujęciu. Motorem --- zemsta...  

Ze spraw technicznych: dialogi zapisywane tak, że włos się jeży. "Enter" naciskany niekoniecznie we właściwych miejscach.  

Ogólnie --- takie sobie. Da się czytać, ale koncepcja załamuje się w chwili, gdy oczekuje się czegoś nowego, bo zamiast spodziewanego otrzymuje się remiks mitologiczny.

AdamKB - dziękuję za opinię i oczywiście wszystko to przemyślę. Usprawiedliwienie co do "Entera"-  mam jakiś problem z przekopiowywaniem na NF i poprawianiem tekstów już na miejscu. Niektóre fragmenty po wklejeniu jakoś dziwnie się rozjeżdżają. Ale oczywiście nie jest tak, że wszystko jest winą techniki... Tak, czy siak - dzięki za uwagi :-)

Spodobał mi się pomysł splecenia mitu o wiecznie odradzającym się Ozyrysie z poznawaniem granic Wszechświata. Chociaż same granice już mniej. Twoja wizja do mnie nie przemówiła. Jeśli bohater chciał przerwać cykl, to chyba dziwnie się do tego zabrał… ;-)

Gorzej z warsztatem – interpunkcja mocno kuleje, czasem jakieś literówki. I po co Ci tyle wolnych przestrzeni? Trochę mi przeszkadzało, że na ekranik wypadają trzy linijki na krzyż.

Babska logika rządzi!

Finkla, bardzo dziękuję za wszystkie uwagi. Niestety na razie nic nowego nie powstaje, więc może przydadzą się w przyszłości…

Chyba nie zrozumiałam :(

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka