Nie tak znowu dawno temu, pewne młode małżeństwo wybrało się na popołudniowy spacer do pobliskiego parku. Był piękny, wiosenny dzień; młoda, żywa zieleń niepodzielnie zapanowała nad światem, ptaszki ćwierkały wesoło, a w powietrzu unosiła się woń świeżo zakwitłych kwiatów. Po niebie leniwie wlokły się bielutkie chmurki, od czasu do czasu zasłaniając żółtą tarczę słoneczka. Słowem, był to jeden z takich dni, kiedy każdy – chcąc nie chcąc – czuje się szczęśliwy i pełen energii.
Nasze znajome małżeństwo dotarło nad niewielki staw, pokryty już pierwszymi nieśmiałymi pączkami lilii wodnych i młodą trzciną. Po spokojnej tafli wody pływały dwa śnieżnobiałe łabędzie, podskubując się wzajemnie czerwonymi dzióbkami i okazując sobie afekt na swój uroczy, łabędzi sposób.
Małżonkowie przez chwilę podziwiali piękne ptaki, przytuleni do siebie i – w co sami mocno wierzyli – szczęśliwi jak nikt na świecie. Wszystko wskazywało na to, że czeka ich długie, wspaniałe życie. Oboje dobrze zarabiali, byli zdrowi, atrakcyjni, niegłupi… Niedawno kupili piękny dom na przedmieściu, który spłacą już za kilkadziesiąt lat. Wkrótce trzeba będzie pomyśleć o dzieciach – trójka małych smyków… Tak, co najmniej trójka…. A w przyszłości wnuki, których wianuszkiem będą się otaczać, i którym będą opowiadać bajki. Nie te pierdoły o świecących wampirach, tylko prawdziwe, mądre baśnie, na których sami zostali wychowani.
Tak, życie jest piękne!
Facet, dajmy mu na imię Grześ, wziął do ręki obły kamyk, przez dziesięciolecia starannie wyrzeźbiony niestrudzoną, choć niezauważalną, falą, podmywającą brzegi stawu. Zrobił niewielki zamach, i – z wprawnym ruchem nadgarstka, znamionującym prawdziwego mistrza w tej trudnej sztuce – wypuścił kamyczek tuż nad wodą, a ten, w pięknych, równych odstępach odbił się od powierzchni stawu, pozostawiając po sobie wiele symetrycznych kręgów, nim w końcu zatonął z cichym pluskiem. Grzegorz doliczył się dokładnie dwunastu odbić, co uznał za wynik przeciętny, lecz w danej chwili zupełnie satysfakcjonujący. Małżonka jego – ochrzcijmy ją egzotycznym imieniem Ania – nie ukrywała bowiem zachwytu nad kunsztem mężowskiej sztuki. Ślubny zaimponował jej do tego stopnia, że zaczęła nagabywać go o naukę puszczania “kaczek”, wdzięcząc się przy tym i filuternie przygryzając wargę. Grześ oczywiście uległ kaprysowi żony, co – jak wiemy wszyscy z własnych życiowych doświadczeń, a o czym młody małżonek miał się dopiero przekonać – jest poważnym błędem, okraszonym zazwyczaj niemożliwymi do przewidzenia konsekwencjami.
Grześ wyszukał odpowiedni kamyk i stanął za Anią. Ujął jej dłoń w swoją, przysunął wciąż jeszcze podniecające go ciało małżonki jak najbliżej siebie, i objął ją w pasie. Bliskość ukochanej, ciepło jej ciała, zapach owocowego szamponu, wdzierający się do nosa… To wszystko, jak zawsze zresztą, sprawiało, że krew w żyłach szybciej zaczęła mu krążyć. Zmusił się jednak, by całą uwagę skupić na wykonywanym zadaniu. Pokazał Ani jak trzymać kamyk, poprawił rozstaw jej nóg (nie odmawiając sobie przy tym krótkiego macanka) i wskazał najdogodniejszą pozycję, tak aby mogła swobodnie balansować ciałem podczas rzutu. Przećwiczyli zamach i ruchy nadgarstka kilkakrotnie "na sucho", a potem Ania, wciąż doraźnie wspomagana przez męża, puściła pierwszą w swoim życiu “kaczuszkę”.
Pięć odbić, które udało jej się osiągnąć, mocno uszczęśliwiło kobietę, a Grzesia wprawiło w lekkie zdumienie. Po chwili uznał jednak, że cała zasługa za ten dość niezwykły wyczyn należy się jemu, gdyż widocznie – o co wcześniej nawet się nie podejrzewał – jest doskonałym nauczycielem. Tą myślą poprawił sobie humor i kontynuował lekcję. Po kilku mniej lub bardziej udanych próbach, wypuścił żonę z objęć i zachęcił, by spróbowała puścić “kaczkę” samodzielnie. Ania, z szerokim uśmiechem na ustach wzięła kamyk, wykonała ruch nadgarstkiem ściśle według wskazówek swojego ślubnego i rzuciła…
Oboje jak urzeczeni śledzili lot kamyka. A był to lot piękny, choć wyjątkowo niefortunny. “Kaczuszka” – wskutek błędu natury technicznej – zamiast płasko pofrunąć nad wodą, wzniosła się w przestworza, wykonując w powietrzu dziwny, wirowy taniec. Oboje widzieli również jak kamyk opada po paraboli i uderza dokładnie w sam środek parterowego okna pięknej, białej willi, pyszniącej się po drugiej stronie jeziorka.
Dźwięk tłuczonego szkła zabrzmiał tylko o ton mniej dramatycznie od lamentu dzwonów pogrzebowych.
Ania skuliła się w ramionach i zrobiła minę wystraszonego dziecka. Grześ zaklął w duchu. Bardzo, bardzo brzydko zaklął.
Niemniej jednak Ania i Grześ byli porządnymi obywatelami: nie bili harcerzy, nie chodzili na głosowania, nie opowiadali przyjaciołom o zabawach z kajdankami i lateksem, regularnie podlewali swoją roślinkę i nie puszczali zbyt głośno radia. Nawet w samochodzie. Na podstawie tego profilu psychologicznego łatwo wywnioskować, jaką w danej sytuacji podjęli decyzję.
W czasie, kiedy ja pisałem o polityce, twardej pornografii, narkotykach i znęcaniu się nad dziećmi, nasi bohaterowie zdążyli już przybrać skruszone miny i zadzwonić do drzwi wspomnianej willi. Otworzył im wysoki, postawny i – co nie uszło uwagi Anny – bardzo przystojny mężczyzna. Miał, na oko, pięćdziesiąt kilka lat i był już prawie całkiem siwy. Jego twarz okalała krótko przycięta, profesorska broda. Ubrany był w doskonale dopasowany, czarny garnitur i błękitną koszulę. Grześ nawet po godzinie przypatrywania się temu człowiekowi z bezpiecznej odległości nie zauważyłby tego co jego żona dostrzegła od razu – koszula miała identyczny kolor co schowane za okularami, jednak wnikliwe patrzące oczy nieznajomego.
No, ale Anna była kobietą.
Gospodarz przyglądał się gościom długo, pykając przy tym z niewielkiej fajeczki. Jednak w jego postawie nie było gniewu, czy irytacji, a raczej uprzejme zainteresowanie. Grześ, po stanowczo zbyt długiej chwili, odzyskał głos:
– Dzień dobry. Przepraszamy za najście, ale tak się nieszczęśliwie składa, że to my, oczywiście niechcący, rozbiliśmy panu okno i… oczywiście zapłacimy za naprawę i w ogóle…
Brodacz spokojnym, lecz władczym gestem przerwał tę tyradę i uśmiechnął się pogodnie.
– Zechcą państwo wstąpić na chwilę? Chciałbym z wami porozmawiać o czymś bardzo ważnym.
Młodzi, nieco skonsternowani, porozumieli się wzrokiem.
– No dobrze – odparł Grześ z ciężkim westchnieniem.
Podążyli za gospodarzem i już po chwili znaleźli się w obszernym, jasnym salonie. Gustowne, bardzo drogie meble aż raziły klasę średnią po oczach. Całą ścianę naprzeciwko drzwi, a prostopadle do okna, zajmowała biblioteczka, na której pyszniły się drogie wydania dzieł największych klasyków. Na środku pokoju stał mahoniowy stół, a wokół niego kilka zachęcająco wyglądających foteli obitych czarną skórą. Ścianę vis-a-vis okna zajmował ogromny, lecz raczej ozdobny kominek z szerokim gzymsem. Słowem, był to pokój z rodzaju tych, na które wspaniale jest popatrzeć, ale w których strach ruszać cokolwiek. A normalne, codzienne użytkowanie nie mieści się wręcz w percepcji.
Idylliczny obraz – ku głębokiemu przerażeniu naszego małżeństwa – psuł widok rozbitego w drobny mak szkła, zaśmiecającego całą podłogę (miękki, wytworny dywan; być może kaszmir), oraz – ku jeszcze większej konsternacji naszych bohaterów – szczątki błękitno-białej wazy, leżące obok kominka. Obrazu tragedii dopełniał mały, obły kamyczek, leżący spokojnie na podłodze i najwyraźniej zupełnie nieświadomy roli jaką odegrał w zniszczeniu życia dwojga, całkiem – bądź co bądź – sympatycznych ludzi.
– O mój Boże… – jęknęła Anna, przysłaniając dłonią usta w bardzo kobiecym geście. – My naprawdę nie chcieliśmy… Bardzo przepraszamy…
– Siadajcie proszę. – Gospodarz wciąż pykał z fajeczki, uśmiechając się tajemniczo. Odczekał, aż goście zajmą miejsca w wygodnych fotelach, a potem również usiadł. Założył nogę na nogę i beztrosko zaczął kiwać stopą odzianą w but wart pieniądze, za które można by przez miesiąc żywić afrykańską wieś średnich rozmiarów.
– Chciałbym wam podziękować – zaczął, wprawiając parkę w prawdziwe osłupienie. Jednak nie pozwolił im nawet otworzyć ust, tylko kontynuował: – Nazywam się Hassim abu Sarif ibn Asa… i jestem dżinem. Przez siedem tysięcy lat byłem więziony w tej przeklętej wazie i zmuszany do niewolniczej służby panu tego domu. A teraz – wskazał machnięciem buta na szczątki wazy – moje więzienie zostało zniszczone i w końcu jestem wolny! Dzięki wam.
Młodzi patrzyli na dżina w osłupieniu. Żadne z nich nie było w stanie wykrztusić nawet słowa. Ale Hassim widocznie spodziewał się takiej reakcji, bo już po chwili kontynuował, zupełnie niezrażony niezręczną ciszą.
– Święte prawa mojego ludu mówią, że dżin zobowiązany jest spełnić trzy życzenia każdego, kto udzieli mu pomocy. A ja nie śmiem tego prawa łamać. Jednakże… – Dżin tęsknym spojrzeniem zlustrował młode, piękne ciało Anny. – Mam dla was pewną propozycję. Chciałbym wam ofiarować kolejne trzy życzenia, ale mogę to zrobić tylko jeśli znów mi pomożecie… Moja propozycja jest następująca: dodatkowe trzy życzenia za jedną krótką chwilę w twoich ramionach – tu zwrócił się do Anny. – I proszę, nie zrozumcie mnie źle. Od ponad siedmiu tysiącleci nie miałem w swoim łożu kobiety, a mój czas na tym świecie dobiega końca. Muszę uciekać nim powróci mój pan i znów mnie zniewoli.
Młodzi nadal siedzieli dokumentnie zdurniali. Hassim mówił więc dalej, kusząc niczym Szatan:
– Pomyślcie tylko! Władza! Bogactwo! Zdrowie! Podróże! Zaszczyty! Sława! Wszystko, czego tylko zapragniecie, może stać się waszym udziałem! Tu i teraz!
Młodzi dalej nic. Siedzieli jak te Lota żony, niezdolni do jasnego myślenia. W końcu dżin westchnął:
– Rozumiem, że to bardzo trudna decyzja. Dlatego dam wam pięć minut samotności, byście się naradzili i postanowili coś wspólnie.
Po tych słowach opuścił pokój, dyskretnie zamykając za sobą drzwi. Grześ spojrzał Ani w oczy. Zaczęli się naradzać.
Pięć minut później Hassim wkroczył do pokoju zdecydowanym krokiem i usiadł na swoim miejscu. Wbił przenikliwe spojrzenie w swoich gości i zapytał krótko:
– I co zdecydowaliście?
– Zgadzamy się. – Grześ złapał żonę za rękę i ścisnął.
– Doskonale! – Twarz dżina pozostała beznamiętna. – Jakie są wasze życzenia?
– Chcemy mieć bardzo, bardzo dużo pieniędzy. Tak, żeby nigdy nam ich nie zabrakło.
Dżin uśmiechnął się pstryknął palcami.
– Od dzisiaj, co miesiąc każde z was będzie otrzymywać sakiewkę pełną złota i drogocennych kamieni. Jakie jest drugie życzenie?
– Chcemy w doskonałym zdrowiu dożyć późnej starości.
Dżin pstryknął palcami.
– Od dzisiaj żadne z was, ani żaden z potomków waszych, nie zazna ni choroby ni rany. Następne życzenie?
Młodym zaiskrzyły się oczy, a wszechogarniające szczęście rozpalało serca.
– Chcemy być zawsze szczęśliwi. Tak, by nie spotykały nas żadne tragedie i wypadki.
Dżin pstryknął palcami. Wyjątkowo głośno.
– To bardzo mądre życzenie. Od tej chwili żaden pech i żadne nieszczęście nie przekroczą progu waszego domu. A teraz chodźmy.
Podniósł się z fotela i wyciągnął dłoń do Anny.
– Chwileczkę! A pozostałe trzy życzenia!? – Grzesiek również zerwał się z fotela.
– Mogę je spełnić dopiero, kiedy znów mi pomożecie. – Dżin był lodowato spokojny. – Chodźmy.
Anna ujęła dłoń Hassima – trochę nazbyt chętnie jak na gust Grzegorza – i oboje wyszli. Młody małżonek został sam. Chodził po pokoju, oglądał książki i rozmyślał o tym, że sam sprawi sobie dwukrotnie… zresztą co tam dwukrotnie – dziesięciokrotnie większą bibliotekę! I kominek. Też większy. Przez chwilę zastanawiał się, czy sam nie zdołałby schwytać dżina. Ale waza się rozbiła… Ach, jakby tak…! Pożałował, że nie ma przy sobie Kropelki.
W końcu usiadł w fotelu i zaczął gapić się na drzwi, przerywając świdrowanie dębiny tylko po to, by sprawdzać godzinę. Minuty wlekły się tak niemiłosiernie, iż zaczął już przypuszczać, że ten szmelc znów się zepsuł. Obiecał sobie, że pierwszą rzeczą, jaką kupi za swoje złoto, będzie porządny Rolex® z pozłacaną – a co tam: ze złotą! – sprzączką.
Czemu tutaj, do ciężkiej cholery, nie ma telewizora!? Chałupa za kilka milionów, a nie ma zasranego kina domowego! I co oni tam wyprawiają tak długo!?
Zaczął rozważać – nie pierwszy już raz – czy nie wyruszyć na poszukiwania żony i dżina (to znaczy wyszukiwał dobrego usprawiedliwienia, by tego nie robić), gdy klamka drgnęła.
Ania wyglądała na wycieńczoną, ale – co wcale nie ucieszyło jej ślubnego – zadowoloną. Wręcz szczęśliwą. Hassim był zrelaksowany. Usiadł w swoim fotelu, ponownie założył nogę na nogę i wprawił w ruch obrotowy Armaniego, rozmiar czterdzieści cztery. Sięgnął do kieszeni po kapciuch z tytoniem i fajkę. Nabił ją nieśpiesznie, skupiając na tej czynności całą uwagę, jakby zupełnie zapomniał o swoich gościach. Dopiero kiedy z lubością zaciągnął się ostrym dymem, a potem wypykał kolejno pięć siwych kółek, przy czym każde było mniejsze od poprzedniego, zwrócił swe przenikliwe spojrzenie na Grzesia i Anię.
– No dobrze – westchnął. – Powiedzcie mi proszę, ile macie lat?
– No… yyy… Ja mam dwadzieścia dziewięć, żona dwadzieścia osiem…
– PIEPRZYSZ!? – zdumiał się brodacz. – Macie prawie po trzydzieści lat i dalej wierzycie w dżiny!?