- Opowiadanie: Blue_Ice - Śledź z Fiordu Harengus

Śledź z Fiordu Harengus

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Biblioteka:

Finkla, regulatorzy

Oceny

Śledź z Fiordu Harengus

 

Pew­ne­go dnia w Fior­dzie Ha­ren­gus za­bul­go­ta­ło, za­mi­go­ta­ło – i po­ja­wił się Śle­dzio­wy Bóg we swej­ błysz­czą­cej i je­dy­nej po­sta­ci. Ogło­sił dzień au­dien­cji i we­zwał przed swoje Błysz­czą­ce Ob­li­cze mło­de­go Ma­tja­sa. – Przy­wo­ła­łem cię tutaj, aby po­wie­rzyć ci ważną misję.

Łuski Śle­dzio­we­go Boga za­wsze, gdy prze­ma­wiał, mie­ni­ły się moc­nym, zło­tym bla­skiem. I nigdy nie od­pa­da­ły.

– Tak, Panie. Czego tym razem trze­ba do­ko­nać na cześć i chwa­łę Two­je­go Imie­nia?

– Drogi Ma­tja­sie – Bóg bły­snął na złoto pro­sto w oko Ma­tja­sa. – Clu­pea Ha­ren­gus to licz­ny naród, a co waż­niej­sze śle­dzie z Ha­ren­gus są na­ro­dem wy­bra­nym, bo mają wy­jąt­ko­wy przy­wi­lej otrzy­my­wa­nia zło­tych łusek. Ha­ren­gus to chlu­ba śle­dzio­wa­tych. Nie mogę jed­nak dłu­żej to­le­ro­wać in­no­wier­ców wśród śle­dzi z tych od­le­glej­szych czę­ści Atlan­ty­ku. Do­nie­sio­no mi, że szcze­gól­nie w Ba­se­nie Bra­si­le­ira sze­rzy się śle­dzio­wa he­re­zja. Tam, synu, wie­rzą we wszyst­ko, co tylko im się powie – nie­rzad­ko na swoją zgubę – tylko nie w to, co trze­ba, czyli Cuda Mor­skie.

– Co trze­ba uczy­nić, Panie, by tę sy­tu­ację zmie­nić?

– Mu­sisz tam po­pły­nąć i ich na­wró­cić. Moja cier­pli­wość jest już u kresu! Tylko by się tam ba­wi­li i ob­że­ra­li. Żad­nej mo­dli­twy, żad­nej sztu­ki – nic głę­bo­kie­go pod słoń­cem!

– Naj­moc­niej Błysz­czą­cy – dla­cze­go wy­bra­łeś wła­śnie mnie? Ja prze­cież je­stem tylko małym śle­dziem, który…

– Do­brze wiesz, że roz­miar nie ma zna­cze­nia. Liczy się to, co w środ­ku.

Groź­ny ton Boga Śle­dzi tro­chę kłó­cił się z po­zy­tyw­nym prze­ka­zem.

– Masz nie­zwy­kle roz­wi­nię­tą orien­ta­cję w te­re­nie, mógł­byś nawet prze­wo­dzić ła­wi­cy. Poza tym je­steś śmier­tel­nie za­ko­cha­ny. Twoje słowa będą miały po­dwój­ną siłę.

– Królu nad Mo­rza­mi, z całym sza­cun­kiem, ale… zja­wi­sko, które tak cię iry­tu­je, może mieć zu­peł­nie na­tu­ral­ną przy­czy­nę: na przy­kład róż­ni­cę tem­pe­ra­tur wody w róż­nych re­jo­nach na­sze­go oce­anu.

– Bzura, mój drogi Ma­tja­sie! Moc Mor­skich Cudów dzia­ła w każ­dej tem­pe­ra­tu­rze! Jest nie­za­leż­na od osią­gnięć nie­ja­kie­go pana Fa­ren­he­ita. A prze­cież nam cho­dzi o wiarę i tylko o nią!

– Panie! To pewne, że śmier­tel­nie po­gu­bię łuski już w jed­nej trze­ciej tak da­le­kiej drogi!

– Nie pusz­czaj bąbli bez sensu! Cóż warta jest wła­sna wiara bez go­to­wo­ści do po­świę­ceń?

Dal­sza dys­ku­sja z Bo­giem Śle­dzi nie miała sensu. Po­zo­sta­ło tylko ob­my­ślić plan wy­mi­ga­nia się od misji. Już on wie, czym pach­ną takie eska­pa­dy. Śle­dzio­wym tru­chłem! A w tym przy­pad­ku – jego wła­snym! Wie­rzył w swo­je­go Boga, wie­rzył w mor­skie cuda, w zjed­no­cze­nie śle­dzi, a nawet wszyst­kich śle­dzio­wa­tych – ale żeby zaraz ry­zy­ko­wać ży­ciem dla na­wra­ca­nia ja­kichś nie­szko­dli­wych płe­twu­siów po dru­giej stro­nie kuli ziem­skiej? Za żadne łuski świa­ta!

Zaraz po au­dien­cji, chcąc zejść Bogu Śle­dzi z oczu, Ma­tjas po­pły­nął na pełne morze, aby wy­my­śleć plan wy­do­sta­nia się z pu­łap­ki. Na wszel­ki wy­pa­dek upo­zo­ro­wał po­waż­ną akcję, za­bie­ra­jąc ze sobą dwóch naj­lep­szych kum­pli: naj­bar­dziej wia­ry­god­ne­go współ­my­śli­we­go – Ak­cjo­nu­sa i naj­wier­niej­sze­go przy­ja­cie­la Akan­tu­sa, oraz naj­pięk­niej­szą uko­cha­ną jego życia – grynsz­pa­no­wą Ak­ty­wię. Po­wie­dział im, że wy­pły­wa­ją w po­szu­ki­wa­niu no­wych miejsc że­ro­wa­nia, po­nie­waż Król Wszech­moc­ny ostat­nio za bar­dzo schudł i trze­ba wzbo­ga­cić jego dietę.

Gdy tylko wy­pły­nę­li z fior­du, za­rzą­dził roz­dzie­le­nie na trzy ze­spo­ły. Były to: Ak­cjo­nus i jego wiara w cuda, Akan­tus plus wiara w cuda, oraz trze­ci ze­spół – on i Ak­ty­wia, jako żywy dowód na to, że cuda ist­nie­ją. Po go­dzi­nie uda­wa­nia, że szu­ka­ją wi­ta­min god­nych Boga – Ma­tjas i Ak­ty­wia po­pły­nę­li do Ogro­du Szu­mią­cych Musz­li, po­ło­żo­ne­go w do­li­nie mor­skiej w re­jo­nie Fior­du Hip­po­glos­sus. Na dnie le­ża­ły tam wraki ogrom­nych, bia­łych musz­li z tę­czo­wy­mi wnę­trza­mi, z mnó­stwem fan­ta­stycz­nych otwo­rów i za­ka­mar­ków. Oboje uwiel­bia­li się ga­niać po pa­ste­lo­wych wnę­trzach, prze­pły­wać okna­mi prze­róż­nych kształ­tów i za­pę­dzać się w naj­od­le­glej­sze re­jo­ny spi­ral­nych ko­ry­ta­rzy, gdzie cza­sem ścia­ny prze­wo­dzi­ły od­le­gły śpiew syren. Ma­tjas czuł, jak po­ziom soli w jego or­ga­ni­zmie szczę­śli­wie spada wraz każdą mi­ja­ją­cą mi­nu­tą mor­ską, w któ­rej prze­by­wał z pięk­ną Ak­ty­wią. Wkrót­ce jed­nak za­czę­ły go drę­czyć wy­rzu­ty su­mie­nia. Nagle, ni­czym od­po­wiedź na mę­czą­cy go dy­le­mat, na ho­ry­zon­cie po­ja­wi­ła się ła­wi­ca tru­ją­cych ryb Dia­bli­ków.

– Dia­bli­ki – tutaj? W Do­li­nie Szu­mią­cych Musz­li? – wy­krzyk­nął Ma­tjas. – W górę płe­twy i ucie­ka­my! One są na­praw­dę szyb­kie – i agre­syw­ne!

– O Śle­dzio­wy Boże! W życiu nie wi­dzia­łam tylu węży – za­pła­ka­ła prze­stra­szo­na Ak­ty­wia, wi­dząc, że ho­ry­zont po­wo­li za­ciem­nia ogrom­nie­ją­cy w oczach wróg.

– I nie dzi­wo­ta – nie ma prawa ich tutaj być! Ucie­ka­my, bo nie zo­sta­nie z nas nawet ość! Jest ich ze dwie­ście! I każdy uwiel­bia Śle­dzio­wa­te!

Pły­nę­li ile sił w płe­twach, a Dia­bli­ki za nimi. Agre­so­rzy przy­po­mi­na­li małe węże, co za­pew­nia­ło im nie­zwy­kłą zwrot­ność i zwin­ność, a pod dolną szczę­ką wy­sta­wał ostry, tru­ją­cy kolec, który bez trudu wbi­jał się pod łuski ofia­ry, obez­wład­nia­jąc ją. Za­zwy­czaj re­jo­ny że­ro­wa­nia tych czar­nych, zło­śli­wych be­sty­jek nie po­kry­wa­ły się z re­wi­ra­mi śle­dzi z Ha­ren­gus. Nie­ste­ty, cuda nie za­wsze są po­myśl­ne dla wszyst­kich. W mo­men­cie, gdy Ma­tjas po­my­ślał o karze bożej i tym po­dob­nych nie­od­wra­cal­nych zja­wi­skach, od stro­ny fior­du nad­pły­nę­ły trzy pę­ka­te Morki. Te świe­cą­ce gru­ba­sy w ko­lo­rze za­cho­dzą­ce­go słoń­ca, z grze­bie­niem trój­kąt­nych płetw grzbie­to­wych, nie sta­no­wi­ły za­gro­że­nia dla śle­dzi, uwiel­bia­ły za to uroz­ma­icać swoje ob­fi­te po­sił­ki Dia­bli­ka­mi. Jad z kol­ców węży nie dzia­łał na nie w naj­mniej­szym stop­niu, a tłu­ste, bez­łu­skie ciał­ka sta­no­wi­ły smacz­ną prze­ką­skę. Dia­bli­ki zro­bi­ły gwał­tow­ny w tył zwrot i od­pły­nę­ły w siną, słoną dal tak po­spiesz­nie, że aż wzbił się za nimi mor­ski kurz. Trzy po­ma­rań­czo­we kule Morek zdą­ży­ły jed­nak spęcz­nieć od do­brych kil­ku­dzie­się­ciu Dia­bli­ków i, ukon­ten­to­wa­ne, po­pły­nę­ły dalej, nie zwra­ca­jąc uwagi na czwo­ro ry­bich oczu, pa­trzą­cych na nie z nie­wy­sło­wio­ną wdzięcz­no­ścią i ulgą.

Ma­tjas i Ak­ty­wia byli ura­to­wa­ni.

Para śle­dzi przez jakiś czas pły­nę­ła w mil­cze­niu, od­po­czy­wa­jąc po nie­bez­piecz­nej przy­go­dzie. Wresz­cie Ma­tjas prze­rwał ciszę:

– Ak­ty­wio…mogę cię o coś za­py­tać?

– Pytaj, Ma­tja­sie.

– Czy gdyby ktoś, kogo sza­nu­jesz, a może nawet w jakiś spo­sób ko­chasz, po­wie­rzył ci wy­peł­nie­nie istot­ne­go planu, w któ­re­go po­wo­dze­nie ty nie do końca wie­rzysz – czy wy­ko­na­ła­byś za­da­nie?

– To za­le­ży, mój drogi.

– Od czego?

– Od tego, czy ro­zu­miem sens tego planu – i czy po­pie­ram jego cel.

– A to nie jest to samo, co wiara lub nie­wia­ra w to, czy się uda?

– Nie, Ma­tja­sie. To nie­zu­peł­nie to samo.

Ma­tjas po­smut­niał i zgu­bił dwie łuski.

– …a tak na­wia­sem mó­wiąc… – pod­ję­ła Ak­ty­wia – czy my nie po­win­ni­śmy jed­nak po­szu­kać po­ży­wie­nia dla Śle­dzia Nad Śle­dzia­mi?

– Nie – od­po­wie­dział zde­cy­do­wa­nym tonem. – Wprost prze­ciw­nie. Od­wo­łaj z za­da­nia Akan­tu­sa i Ak­cjo­nu­sa. Wra­caj­cie razem do domu.

– Bę­dziesz po­lo­wał w po­je­dyn­kę?

– To nie cho­dzi o po­lo­wa­nie. Ak­ty­wio, nie byłem z tobą – z wami – szcze­ry. To, co mam do za­ła­twie­nia to coś o wiele waż­niej­sze­go, niż je­dze­nie. I chyba już wiem, jak tego do­ko­nam. Muszę jed­nak być sam.

– Co­kol­wiek za­mie­rzasz – płynę z tobą!

– Wy­klu­czo­ne. To zbyt nie­bez­piecz­ne.

– Ma­tja­sie… och, nie! Tylko mi nie mów, że to Misja!

– Tak. Przy­kro mi, ale wła­śnie o nią cho­dzi.

– My­śla­łam, że je­ste­śmy na­ro­dem wy­bra­nym. Nie na­zna­czo­nym! Są w fior­dzie star­si i bar­dziej do­świad­cze­ni od cie­bie, niech oni płyną w nie­zna­ne i wzru­sza­ją dzie­wi­cze tłumy! Prze­cież ty nawet po­ezji meduz nigdy nie re­cy­to­wa­łeś, jak chcesz prze­ko­nu­ją­co prze­ma­wiać? Zje­dzą cię albo będą się z cie­bie śmiać do końca świa­ta, za­kła­da­jąc oczy­wi­ście, że uda ci się tam do­trzeć cało!

Ak­ty­wia pu­ści­ła fon­tan­nę bą­bel­ków i za­ko­ły­sa­ła się w nagle przej­mu­ją­co zim­nej toni. Z jej ciała za­czę­ły spa­dać, jedna po dru­giej, błę­kit­no-zie­lo­ne łuski.

– Bła­gam cię, ko­cha­na, nie gub prze­ze mnie łusek! Je­steś naj­pięk­niej­szym cudem w całym oce­anie! “Star­si i do­świad­cze­ni” są od tego, żeby ra­dzić i kie­ro­wać – a mło­dzi, by dzia­łać. Bę­dziesz ze mnie dumna – zo­ba­czysz! A ja będę wresz­cie mógł sobie sa­me­mu spoj­rzeć w oczy. Jeśli mi się uda.

– Wła­śnie. Jeśli. Cho­dzi o to “jeśli”. Czym za­słu­ży­łam sobie na “jeśli”?

– Słu­chaj, je­ste­śmy oby­dwo­je szczę­śli­wi i ni­cze­go nam nie bra­ku­je. Dzię­ki cudom mor­skim świat jest pięk­niej­szy. Spójrz!

Ma­tjas wska­zał ogo­nem coś, co wy­glą­da­ło jak uno­szo­na przez prąd mor­ski ró­żo­wa suk­nia ba­lo­wa z mnó­stwem fal­ban i ze śnież­no­bia­łą, błysz­czą­cą kry­no­li­ną. Od środ­ka kon­cen­trycz­nie od­cho­dzi­ły cien­kie, nie­bie­skie prę­ci­ki, w któ­rych jakby fa­lo­wa­ła rtęć. Stwór po­ru­szał się mięk­ko i z gra­cją, ni­czym w tańcu na zwol­nio­nych ob­ro­tach. To była Me­du­za Ró­żo­wa, którą miej­sco­wi po­tra­fi­li opi­sy­wać tylko wier­szem.

Przez chwi­lę oby­dwo­je wpa­try­wa­li się w prze­su­wa­ją­cą się przed nimi pa­ste­lo­wą chmu­rę.

– Je­ste­śmy tym, w co wie­rzy­my, a siłę na­szej wiary naj­le­piej spraw­dzić, pró­bu­jąc za­ra­zić nią in­nych. To bę­dzie po­dzie­le­nie się na­szym szczę­ściem z po­trze­bu­ją­cy­mi! A teraz pro­szę cię, po­szu­kaj na­szych przy­ja­ciół i za­bierz ich z po­wro­tem do fior­du. Po­że­gna­my się – ale na krót­ko! Obie­cu­ję!

Ak­ty­wia prze­sta­ła się ko­ły­sać. Czuła, jak ze stra­chu o uko­cha­ne­go sól żre jej wnętrz­no­ści. Tak nie bała się nawet Dia­bli­ków. Chwi­lę jesz­cze trwa­ła w bez­ru­chu, po czym szyb­ko od­pły­nę­ła, po­ły­ka­jąc łzy.

Wkrót­ce trój­ka przy­ja­ciół w kiep­skich na­stro­jach udała się w drogę po­wrot­ną do Fior­du Ha­ren­gus. Co i raz ze zło­ścią wy­ska­ki­wa­li z wody, ro­biąc jak naj­wię­cej ha­ła­su. Ak­ty­wia ska­ka­ła naj­wy­żej, pró­bu­jąc po­zbyć się prze­śla­du­ją­cych ją wizji co strasz­ne­go może się przy­da­rzyć Ma­tja­so­wi ty­sią­ce ki­lo­me­trów od domu.

Po kwa­dran­sie gło­śne­go pla­ska­nia o po­wierzch­nię i roz­bry­zgi­wa­nia wody w pro­mie­niach słoń­ca, które nie­zwy­kle moc­nym świe­ce­niem do­da­wa­ło im otu­chy, Ak­ty­wia po­wie­dzia­ła do ko­le­gów:

– Wie­cie co, je­stem tak samo za­wie­dzio­na, jak wy. Ma­tjas nie był z nami szcze­ry i wy­ko­rzy­stał nas, żeby pod po­zo­rem wy­ru­sze­nia po smacz­ne kąski dla Króla, zy­skać czas do na­my­słu. Czuję jed­nak przez skrze­la, że pod­jął wła­ści­wą de­cy­zję. Bóg Śle­dzi po­wie­rzył mu Misję, a to duże wy­róż­nie­nie – i szan­sa na zjed­no­cze­nie śle­dzio­wa­tych. Wie­rząc w to samo bę­dzie­my w oce­anie bez­piecz­niej­si! Prze­my­śla­łam wszyst­ko i teraz w moim sercu jest żal, jest strach – ale nie ma w nim już zło­ści.

– Niech się więc dzie­je wola Boga Śle­dzi – czas nie­do­wiar­ków na­szych od­wie­dzić! – za­krzyk­nął we­so­ło Akan­tus, który nie po­tra­fił długo cho­wać urazy.

– Tak, racja! Ak­ty­wio, jak zwy­kle masz rację – Ak­cjo­nus rów­nież nie po­tra­fił sprze­ci­wić się grynsz­pa­no­wej pięk­no­ści.

Do Ha­ren­gus do­pły­nę­li już w znacz­nie lep­szych na­stro­jach.

Tym­cza­sem Ma­tjas szy­ko­wał się do drogi w stro­nę Ba­se­nu Bra­si­le­ira. Przede wszyst­kim mu­siał zna­leźć szyb­ki i w miarę wy­god­ny śro­dek trans­por­tu. W tym celu wró­cił z po­wro­tem do Do­li­ny Szu­mią­cych Musz­li. Jako jeden z nie­wie­lu śle­dzi w fior­dzie wie­dział, że to mor­skie uro­czy­sko nie jest tylko par­kiem spo­tkań za­ko­cha­nych. I nie tylko sy­re­ny można tam usły­szeć. W naj­dal­szej kom­na­cie jed­nej z ogrom­nych musz­li znaj­do­wa­ła się bo­wiem nad­zwy­czaj­na ra­dio­son­da, wy­chwy­tu­ją­ca roz­mo­wy ludzi – po­dróż­nych znaj­du­ją­cych się w danej chwi­li w bli­skiej od­le­gło­ści na morzu. Ma­tjas, dzię­ki swoim wy­jąt­ko­wym zdol­no­ściom szyb­ko do­tarł na miej­sce i od­na­lazł przy­rząd. Po dłu­gim wy­cze­ki­wa­niu i wsłu­chi­wa­niu się w od­bior­nik, z szumu wy­ło­wił roz­mo­wę, która po­mo­gła mu od­na­leźć wła­ści­wy we­hi­kuł. Usły­szał mia­no­wi­cie, jak dwóch ma­ry­na­rzy, pły­ną­cych na trans­atlan­ty­ku, za­ło­ży­ło się o zje­dze­nie żywej ryby. “Cóż za po­myśl­ny zbieg oko­licz­no­ści! Szczę­ście mi sprzy­ja!” – po­my­ślał z za­pa­łem Ma­tjas i ru­szył, aby pod­jąć ry­zy­ko sze­rze­nia wiary w Mor­skie Cuda w obcym ple­mie­niu śle­dzio­wa­tych.

– W imię Boga Śle­dzi! – za­krzyk­nął, do­da­jąc sobie otu­chy.

W jego gło­wie doj­rze­wał wiel­ki plan. Wie­dział, że nie da rady wsko­czyć na po­kład tak wy­so­kie­go stat­ku, jak trans­atlan­tyk. Po­trzebował pomocy. Jedyną możliwością powodzenia było zwrócenie się do starej przyjaciółki, Fi­gen­ji. Fi­gen­ja po­cho­dzi­ła z da­le­kich, cie­płych stron i była rybą la­ta­ją­cą. Po­zna­li się kilka sło­nych lat temu na Wiel­kim Kon­cer­cie Meduz w Fior­dzie Hi­po­glos­sus i razem śpie­wa­li znany w całym re­gio­nie Ha­ren­gus Duet Przy­ja­ciół.

Na­de­szła ko­lej­na chwi­la próby – po­my­ślał Ma­tjas. Wie­dział, że nie ma in­ne­go spo­so­bu, by spro­wa­dzić przy­ja­ciół­kę, niż za­śpie­wać ten wła­śnie duet, który wykonywał razem z nią, czyli pio­sen­kę pod ty­tu­łem “Jak cię roz­po­znam, praw­dzi­wy przy­ja­cie­lu?” Tylko, że istniał poważny problem. Ma­tjas nie miał ta­len­tu do śpie­wa­nia, robił to więc bar­dzo rzad­ko. Jakim cudem przy­po­mni sobie me­lo­dię sprzed tylu lat?

Po­czuł zwąt­pie­nie. “Nie dam rady” – po­my­ślał. “Nie przy­po­mnę sobie tej pie­śni, a nawet, jeśli sobie przy­po­mnę – nie za­śpie­wam jej”. Bez skrzy­deł po­ży­czo­nych od Fi­ge­nii nigdy nie wsko­czę na tak wy­so­ki po­kład, jaki mają trans­atlan­ty­ki. I wszyst­ko na nic. Misja stra­co­na.

Ko­ły­sał się w toni bez celu. Smu­tek, który go ogar­nął, był jak czar­na, kle­ista chmu­ra, która unie­ru­cha­mia ciało i nie daje od­dy­chać duszy. Albo jak sieć ry­bac­ka. Tak, pew­nie po­dob­nie czują się ofia­ry pły­wa­ją­cych pa­ję­czyn! W od­ru­chu roz­pa­czy Ma­tjas za­czął wy­obra­żać sobie, że umie­ra. Zło­żył płe­twy i wy­pły­nął na po­wierzch­nię brzu­chem do góry. Jakiś czas uno­sił się tak na de­li­kat­nej fali, uda­jąc mar­twe­go. “Uno­szę się na fali smut­ku” – po­my­ślał.

Wokół pa­no­wa­ła ide­al­na cisza. Słoń­ce grza­ło i tań­czy­ło bez­tro­sko na fa­lach. Nagle Ma­tjas za­czął przy­po­mi­nać sobie frag­men­ty Pie­śni Dla Przy­ja­cie­la. Na­tych­miast roz­ło­żył płe­twy i od­wró­cił się grzbie­tem do słoń­ca. Za­czął nucić, naj­pierw cicho, potem coraz gło­śniej. Po­cząt­ko­wa chryp­ka po chwi­li znik­nę­ła i pod wy­jąt­ko­wo tego dnia go­rą­cym jak na te stro­ny słoń­cem za­brzmia­ła Pieśń Przy­ja­cie­la:

 

Jak cię roz­po­znam, praw­dzi­wy przy­ja­cie­lu

gdy zna­jo­mych i kum­pli wokół tak wielu

jak ci za­ufam, skoro przy­szłość nie­zna­na

czy moją łzę z twoją po­łą­czyć wy­pa­da

 

Ma­tjas, uszczę­śli­wio­ny i pełen nowej na­dziei, śpie­wał nie­prze­rwa­nie, aż opał z sił. “Teraz po­zo­sta­je po­cze­kać” – po­my­ślał. Tym­cza­sem zajął się pla­no­wa­niem pierw­szych zdań swo­jej mi­syj­nej prze­mo­wy. W mię­dzy­cza­sie po­si­lił się na jed­nej z pły­cizn nie­da­le­ko ma­łe­go portu, w któ­rym kur­so­wa­ły promy. Promy za­wsze ozna­cza­ły mnó­stwo je­dze­nia.

W mię­dzy­cza­sie, pod­fru­wa­jąc w pro­mie­niach ra­do­sne­go słoń­ca, przy­pły­nę­ła Fi­gen­ja. Po ra­do­snym po­wi­ta­niu przyjaciół, Figenja spy­ta­ła:

– Ma­tja­sie, śpiew nie jest twoją pasją, to wiemy nie od dziś. Co cię skło­ni­ło do tak he­ro­icz­ne­go wy­sił­ku?

– Po­trze­bu­ję two­jej po­mo­cy. Nie wiem tylko, czy wy­pa­da mi pro­sić o tak wiele.

– Mów śmia­ło. Z nie­wie­lo­ma ry­ba­mi w życiu śpie­wa­łam 'duet przy­ja­ciół', a tro­chę lat już prze­ży­łam.

– Po­trze­bu­ję do pew­nej rze­czy two­ich skrzy­deł.

– O! A to ci hi­sto­ria! Czy wy­bie­rasz się aż tak da­le­ko, że mu­sisz uciec się do drogi po­wietrz­nej?

Fi­gen­ja po­ki­wa­ła głową z nie­do­wie­rza­niem, ale jed­no­cze­śnie ob­da­rzy­ła Ma­tja­sa ser­decz­nym uśmie­chem.

– Fi­gen­jo, wy­bie­ram się nie tylko da­le­ko, ale też wy­so­ko. W tym pro­blem. Muszę mieć skrzy­dła, żeby wsko­czyć na sta­tek.

– Co ta­kie­go?! – Uśmiech znikł z pyszcz­ka Fi­gen­ji. – Osza­la­łeś?! To cho­ler­nie nie­bez­piecz­ne! Co, może jesz­cze ma to być Trans­atlan­tyk?!

Przy­ja­ciół­ka Ma­tja­sa na­stro­szy­ła płe­twę na grzbie­cie i zro­bi­ła pod­ków­kę.

– Droga przy­ja­ciół­ko, Bóg Śle­dzi po­wie­rzył mi ważną Misję. Nie mogę za­wieść. Są rze­czy…

– Ma­tja­sie… – Fi­gen­ja z dużym wy­sił­kiem opa­no­wa­ła wzbu­rze­nie – Skończ­my tę gadkę. Ty mnie nie prze­ko­nasz do po­dej­mo­wa­nia ta­kie­go ry­zy­ka, ja nie prze­ko­nam ciebie, że nie warto. To twój Bóg, więc ja go rów­nież sza­nu­ję, cho­ciaż go nie znam. Je­ste­śmy przy­ja­ciół­mi i nie­chaj tylko to się teraz liczy. Do­brze. Po­ży­czę ci skrzy­dła.

Ma­tjas po­czuł ogrom­ną ra­dość i wdzięcz­ność. Jednocześnie zdał sobie spra­wę, że muszą się spie­szyć.

– Świet­nie, nawet nie wiesz, jak bar­dzo ci je­stem wdzięcz­ny. Je­steś złota rybką, Fi­ge­nio! Teraz mu­si­my szyb­ko wy­my­ślić, w jaki spo­sób zwró­cę ci skrzy­dła.

– Wiesz co? Nie je­stem już najm­łod­sza i nie za­le­ży mi już tak bar­dzo ani na cza­sie, ani na la­ta­niu. Może zo­sta­wię tutaj moje skrzy­dła? To bę­dzie taka ofia­ra w słusz­nej spra­wie.

– Nie ma mowy. Wolę po­ru­szyć niebo i morze, żebyś od­zy­ska­ła skrzy­dła i jesz­cze kie­dyś mnie od­wie­dzi­ła, niż żebyś ty­go­dnia­mi wra­ca­ła do sie­bie do domu, a póź­niej wspo­mi­na­ła mnie z bólem płetw.

– Jak chcesz, ale nie za bar­dzo wiem, jak za­mie­rzasz mi te skrzy­dła oddać, skoro wy­lą­do­wać one mają na po­kła­dzie Trans­atlan­ty­ku?

– Chyba wiem jak. Muszę tylko za­cią­gnąć dług wdzięcz­no­ści u jesz­cze jed­nej przy­ja­ciół­ki.

– Czy ją znam?

– To ró­żo­wa mewa Rosa.

– Ró­żo­wa? Chyba nigdy nie wi­dzia­łam ró­żo­wej mewy!

Fi­gen­ja we­so­ło za­ma­cha­ła skrzy­dła­mi, uno­sząc się ponad Ma­tja­sa i pa­trząc na niego z góry.

– Wieść nie­sie, że tuż po uro­dze­niu Rosa była biała tak jak wszyst­kie mewy. – za­czął opo­wia­dać Ma­tjas, uno­sząc pysz­czek do góry – Pew­ne­go dnia, nie­dłu­go po tym, jak na­uczy­ła się latać, prze­fru­nę­ła przez po­dwój­ną tęczę w miej­scu, gdzie był ró­żo­wy pasek. I od tej pory jej pióra stały się ró­żo­we.

– Ach, to pięk­na hi­sto­ria! Już lubię naszą Rosę!

– Pięk­na, ale nie­zbyt we­so­ła. Inne mewy za­czę­ły wy­ty­kać ją szpo­na­mi. Za­czę­ły się drwi­ny, obe­lgi i bo­le­sne żarty. Gdy Rosa stała się do­ro­słą mewą, zo­rien­to­wa­ła się, że wszy­scy okrą­ża­ją ją z da­le­ka sze­ro­kim łu­kiem. Że nie na­le­ży do żad­ne­go stada i musi ra­dzić sobie sama.

– I jak sobie radzi? – Fi­gen­ja wró­ci­ła z po­wro­tem do wody i razem z Ma­tja­sem wolno pły­nę­li w stro­nę jed­nej z ma­łych, ska­li­stych wy­se­pek na środ­ku po­bli­skiej za­to­ki.

– Radzi sobie. Ma silny cha­rak­ter. Po­sta­no­wi­ła, na złość bia­łym mewom, że tak, jak one żywią się głów­nie ry­ba­mi, tak ona wprost prze­ciw­nie – z ry­ba­mi się bę­dzie przy­jaź­nić.

– To co ona je?

– Jest we­ge­ta­rian­ka. Je wszyst­ko, co zie­lo­ne. Albo białe. W osta­tecz­no­ści – ró­żo­we. Ale żad­nych ryb.

– Fan­ta­stycz­na! – za­chwy­ca­ła się Fi­gen­ja.

– Też ją uwiel­biam. Wła­śnie pły­nie­my w stro­nę wy­sep­ki Berga. Tam ją na pewno znaj­dzie­my.

Wy­sep­ka była wła­ści­wie jedną dużą, po­szar­pa­ną skałą, pokrytą mcha­mi, po­ro­sta­mi i gdzie­nie­gdzie trawą. Gdy do­pły­nę­li do jej stóp, wy­so­ko, na naj­wyż­szym szpi­cu grze­bie­nia skal­ne­go Berga, zo­ba­czy­li ró­żo­wą mewę. Stała nie­ru­cho­mo, wpa­trzo­na gdzieś w ho­ry­zont.

– Ro­ooosa! – krzyk­nął Ma­tjas.

Mewa aż pod­fru­nę­ła, tak się prze­stra­szy­ła ry­bie­go głosu. Spoj­rza­ła w dół i na­tych­miast sfru­nę­ła na brzeg.

– Witaj, Ma­tja­sie! Jak miło cię znów wi­dzieć! Aż się prze­stra­szy­łam, tak dawno nikt do mnie nic nie mówił. – Rosa usia­dła na gła­zie w kształ­cie serca, w po­ło­wie tkwią­ce­go w wo­dzie.

– Witaj, Roso! Wy­bacz, nie chcia­łem cie­bie prze­stra­szyć. Pięk­nie wy­glą­dasz!

Rosa aż się na­pu­szy­ła pod wpły­wem kom­ple­men­tu.

– Dzię­ku­ję! Ma­tjas, jak zwy­kle dżen­tel­men. – mru­gnę­ła do Fi­ge­nii, która ocho­czo przy­tak­nę­ła.

 

Ma­tjas przed­sta­wił sobie Fi­gen­ję i Rosę, oraz, po krót­kiej, grzecz­no­ścio­wej wy­mia­nie zdań na temat przy­jem­nej tem­pe­ra­tu­ry wody i ła­ska­wo­ści kwit­ną­ce­go wręcz na nie­bie słoń­ca, prze­szedł do rze­czy, czyli opo­wie­dział mewie o swo­jej misji i po­trze­bie od­da­nia Fi­ge­nii skrzy­deł po tym, jak za ich po­mo­cą Ma­tjas do­sta­nie się na po­kład wy­so­kie­go stat­ku. Rosa, co jakiś czas wy­krzy­ku­jąc z po­dzi­wem “achy” i “ochy”, ocho­czo przy­stą­pi­ła do “paktu atlan­tyc­kie­go”.

– Ależ ko­cha­ny, oczy­wi­ście, że chęt­nie po­świę­cę parę chwil mor­skich na pomoc w tak szczyt­nym przed­się­wzię­ciu. Dla mnie to żaden pro­blem – a jaka ra­dość z do­bre­go uczyn­ku, nie mó­wiąc już o sa­tys­fak­cji wku­rze­nia wszyst­kich bia­ło­pió­rych me­wich ry­bo­że­rów!

Rosa aż prze­chy­li­ła się na swoim ka­mie­niu, po­pusz­cza­jąc wodze fan­ta­zji.

– Przejdź­my do rze­czy. Na kiedy mam re­zer­wo­wać swój cenny czas?

Ma­tjas i Fi­gen­ja spoj­rze­li po sobie z za­kło­po­ta­niem.

– Hm…Roso – na teraz, praw­dę mó­wiąc. – przy­znał Ma­tjas, a Fi­gen­ja ze smut­kiem po­ki­wa­ła głową.

– Na…teraz?! Już ?! – Rosa za­skrze­cza­ła, usil­nie uda­jąc za­kło­po­ta­nie. – Co praw­da mia­łam wła­śnie uczest­ni­czyć w mu­zycz­nym hap­pe­nin­gu ostry­go­ja­dów… ale cóż – misja jest ty­siąc ró­żo­wych piór waż­niej­sza, niż jakiś tam hap­pe­ning.

– O! – za­in­te­re­so­wa­ła się Fi­gen­ja. – A cóż to miał być za hap­pe­ning, jeśli mogę za­py­tać? Lubię sztu­kę morza.

– Oczy­wi­ście, że mo­żesz za­py­tać – ró­żo­wa mewa za­wsze jest szcze­ra, he he! – Rosa pod­sko­czy­ła do góry, za­do­wo­lo­na ze swo­je­go żartu.

– No więc… ostry­go­ja­dy? – nie­cier­pli­wi­ła się Fi­gen­ja, nie dając dojść do głosu Ma­tja­so­wi, który za­pew­ne chciał przy­po­mnieć, że czas ich goni.

– Cho­dzi o eks­pe­ry­ment, na który umó­wi­ły się wszyst­kie ostry­go­ja­dy z re­gio­nu Ha­ren­gus. Eks­pe­ry­ment ten ma na celu przy­wró­ce­nie rów­no­wa­gi mię­dzy­ga­tun­ko­wej w na­szym re­gio­nie – tłu­ma­czy­ła Rosa – a kon­kret­nie spraw­dze­nie, jaki wpływ na li­czeb­ność gniazd bia­łych mew w danym miej­scu będą miały cy­klicz­ne kon­cer­ty, w któ­rych wszyst­kie ostry­go­ja­dy naraz przez kil­ka­na­ście minut będą krzy­czeć ile sił w ich nie­po­zor­nych, ale pę­ka­tych pier­siach.

Ma­tjas, śmie­jąc się, prze­wró­cił ocza­mi i dał sub­tel­nie znać jesz­cze bar­dziej uba­wio­nej Fi­ge­nii, że czas przy­stą­pić do dzie­ła.

– Roso, a więc do rze­czy. Jutro o świ­cie bądź w po­go­to­wiu gdzieś w oko­li­cach Spłasz­czo­nej Skały. Tam, we­dług moich in­for­ma­cji, około go­dzi­ny ósmej bę­dzie jutro prze­pły­wał Trans­atlan­tyk “Kri­stian”, zmie­rza­ją­cy ku Ba­se­no­wi Bra­si­le­ira.

– W po­rząd­ku – sta­wię się w całej mojej ró­żo­wej kra­sie – mo­żesz na mnie li­czyć! Dzię­ku­ję ci ser­decz­nie – a teraz – bywaj!

– Do mi­łe­go zo­ba­cze­nia, z sa­me­go rana zła­pie­my się w locie! – krzyk­nę­ła mewa na po­że­gna­nie i roz­wi­nę­ła skrzy­dła. – Ach, ja­kież to emo­cjo­nu­ją­ce! – po­wie­dzia­ła do sie­bie, od­la­tu­jąc w kie­run­ku słoń­ca, które już nie­mal usia­dło na ho­ry­zon­cie.

– Fi­gen­jo, nad­cho­dzi noc – zwró­cił się do przy­ja­ciół­ki Ma­tjas. – Znajdź­my ja­kieś spo­koj­ne miej­sce w po­bli­żu Pła­skiej Skały, żeby zażyć nieco snu – rano czeka nas wiel­kie wy­da­rze­nie! Nie mu­sisz pły­nąć ze mną, mo­żesz po­fru­nąć, jeśli ci wy­god­niej.

– Je­stem zmę­czo­na, nie ma siły na uży­wa­nie skrzy­deł dzi­siaj. Po­pły­nę z tobą.

Ryby wy­ru­szy­ły pod Pła­ską Skałę, po­grą­żo­ne każde w swo­ich my­ślach. Ma­tjas ukła­dał w gło­wie szcze­gó­ło­wo całą stra­te­gię, aby na­za­jutrz za­da­nie po­szło spraw­nie i zgod­nie z pla­nem, który był wy­star­cza­ją­co skom­pli­ko­wa­ny, by zda­wać się na im­pro­wi­za­cję.

Na­stęp­ne­go dnia wszyst­ko wy­da­rzy­ło się tak szyb­ko, że Ma­tjas nie zdą­żył nawet zwąt­pić w po­wo­dze­nie am­bit­ne­go planu. “Kri­stian” pły­nął w zawrotnym tempie, jak na prom tych ga­ba­ry­tów. Gdy za­wi­nął do portu o usta­lo­nych wcze­śniej przez ra­dio­son­dę z Hi­po­glos­sus współ­rzęd­nych, Ma­tjas bez pro­ble­mów przy­mo­co­wał sobie skrzy­dła Fi­gen­ji. Nie bez tru­du, ale po­myśl­nie wzbił się w po­wie­trze na wy­so­kość burty stat­ku i klap­nął pro­sto na ta­lerz bro­da­cza. Za­wsze wie­dział, że ga­tu­nek ludz­ki uwiel­bia łatwe zdo­by­cze i tym razem nie po­my­lił się w oce­nie sy­tu­acji. Męż­czy­zna na­tych­miast schwy­cił go za ogon i po­łknął w ca­ło­ści. Ostat­nie, co Ma­tjas zo­ba­czył, to prze­krwio­ne, rybie oczy męż­czy­zny.

Skrzy­dła Fi­gen­ji od­pa­dły jesz­cze przy zde­rze­niu z por­ce­la­no­wym ta­le­rzem, a Rosa bły­ska­wicz­nym lotem śli­zgo­wym po­chwy­ci­ła je sprzed nosa zdu­mio­ne­go ma­ry­na­rza, w któ­re­go ustach wła­śnie zni­kał ogon Ma­tja­sa. Na­stęp­nie dziel­na ró­żo­wa mewa od­na­la­zła w nieco wzbu­rzo­nych przez śrubę sil­ni­ka pro­mo­we­go fa­lach Fi­gen­ję i zwró­ci­ła jej na­rzę­dzie po­wietrz­ne­go trans­por­tu.

– Miej­my na­dzie­ję, że mu się wszyst­ko uda! – Rosa z tru­dem prze­krzy­ki­wa­ła fale.

– Na pewno, na moją rybią in­tu­icję – na pewno! – od­krzyk­nę­ła Fi­gen­ja, ma­cha­jąc od­zy­ska­ny­mi skrzy­dła­mi. – Do zo­ba­cze­nia, mam na­dzie­ję, że się wszy­scy spo­tka­my, jak tylko Ma­tjas po­wró­ci od śle­dzi bra­si­le­ira!

– Do zo­ba­cze­nia! A tak przy oka­zji – Rosa już pra­wie za­chry­pła – masz pięk­ne te skrzy­dła! Jak z bajki!

– Dzię­ku­ję! Bo to nie są zwy­czaj­ne skrzy­dła – od­krzyk­ne­ła Fi­gen­ja – i kie­dyś ci opo­wiem ich hi­sto­rię! Ser­wus!

I tak dwie skrzy­dla­te isto­ty, za­do­wo­lo­ne z nowej przy­jaź­ni, wró­ci­ły do sie­bie, długo jesz­cze wspo­mi­na­jąc do­nio­słą chwi­lę, gdy śledź z Ha­ren­gus po­fru­nął nad po­zio­my i wsko­czył mię­dzy ludzi, by zba­wiać świat ryb.

W brzu­chu ma­ry­na­rza rów­nież wszyst­ko po­szło bez za­kłó­ceń, oprócz jed­nej, krót­kiej chwi­li grozy, gdy gdzieś w tu­ne­lu pro­wa­dzą­cym do brzusz­nej ka­ju­ty do­go­nił go agre­syw­ny stru­mień ja­kie­goś dziw­ne­go płynu o po­twor­nym za­pa­chu – i nagle za­czę­ło go piec całe ciało. “Na zdro­wie, Jonas! Jak sma­ku­je wy­gra­na?” – usły­szał z ze­wnątrz, po czym wszyst­ko wokół za­czę­ło się trząść. Śmiech ma­ry­na­rza za­ata­ko­wał ni­czym sztorm na morzu. Po chwi­li jed­nak, gdy Ma­tjas do­tarł już do swo­jej “ka­ju­ty”, pie­cze­nie usta­ło, a do odoru po pro­stu się przy­zwy­cza­ił. Po kilku mi­nu­tach za­padł w sen spra­wie­dli­we­go, cu­dow­ny stan hi­ber­na­cji, w któ­rym śledź z Misją może prze­trwać wszyst­ko. Wie­dział, że obu­dzi się na czas.

Gdy nad­szedł dzień, w któ­rym zna­leź­li się na wy­so­ko­ści Ba­se­nu Bra­si­le­ira, zbu­dzo­ny z głę­bo­kie­go snu Ma­tjas za­czął się wier­cić i draż­nić ma­ry­na­rza koń­ca­mi płetw. Temu, zgod­nie z ocze­ki­wa­nia­mi, nie bar­dzo się to po­do­ba­ło i nie­wie­le się na­my­śla­jąc, wy­pluł go za burtę.

– Dzię­ki za pod­wóz­kę, czło­wie­ku! – krzyk­nął na po­że­gna­nie gę­stej, rudej bro­dzie, wśród któ­rej z da­le­ka nie było nawet widać ust. Jego słowa za­głu­szy­ły jed­nak ogrom­ne, wodne smoki o bia­łych grzy­wach, ga­lo­pu­ją­ce w stro­nę dziu­ry w chmu­rach, w którą scho­wa­ło się słoń­ce. Ma­tjas szyb­ko prze­pły­nął do głęb­szych par­tii oce­anu, by bez prze­szkód po­ko­nać ostat­nie mi­ni­mi­le mor­skie, dzie­lą­ce go od gra­ni­cy Ba­se­nu Bra­si­le­ira.

Gdy zna­lazł się na miej­scu w pierw­szej chwi­li wy­da­wa­ło mu się, że jak okiem łyp­nąć, w całym Ba­se­nie nie ma ani jed­nej ryby. Ciem­no, pusto, dusz­no, upał. Po chwi­li oka­za­ło się jed­nak, że tego dnia wszyst­kie śle­dzie bra­si­le­ira ze­bra­ły się przy por­cie, aby świę­to­wać. Ma­tjas po­sta­no­wił sko­rzy­stać z ogrom­ne­go zbie­go­wi­ska. Za­do­wo­lo­ny, że nie bę­dzie mu­siał zwa­biać ryb śpie­wem, w któ­rym nie czuł się jak ryba w wo­dzie, od­waż­nie popłynął na­przód. Za­wisł w toni przed tłu­mem ryb i z nie­po­ko­jem po­czuł setki par oczu wbi­tych w swoje srebr­ne płe­twy, które pod wpły­wem cie­pła stały się tę­czo­we. Wi­dząc to za­wsty­dził się jesz­cze bar­dziej. Chciał za­cząć mówić to, co miał do po­wie­dze­nia, ale z jego pyszcz­ka wy­do­by­ło się tylko kilka ma­łych bą­bel­ków. Przy­po­mniał też sobie słowa Ak­ty­wii o tym, że nigdy pu­blicz­nie nie po­wie­dział nawet wier­sza me­du­zy. Tym­cza­sem śle­dzie po wstęp­nych oglę­dzi­nach przy­by­sza, wi­dząc, że ten nie ma im nic do po­wie­dze­nia, ale też nie wy­da­je się spe­cjal­nie groź­ny, prze­sta­ły zwra­cać na niego uwagę. Ma­tjas wbrew sobie po­czuł ulgę, ale zaraz przy­wo­łał się do po­rząd­ku. W końcu nie przy­był tu po to, by pod­dać się ata­ko­wi nie­śmia­ło­ści i mil­czeć jak czło­wiek. Zanim jed­nak za­brał się do dzie­ła, przyj­rzał się tro­chę we­so­łe­mu tłum­ko­wi. Za­uwa­żył, że ryby są tu nieco tłust­sze od tych z jego stron, a ich łuski mają wpraw­dzie wię­cej barw, ale są bar­dziej ma­to­we. Poza tym, jak można się było spo­dzie­wać, nie róż­ni­ły się zbyt­nio od tych w zim­niej­szej czę­ści Atlan­ty­ku. Z jed­nym wy­jąt­kiem. Wszy­scy tu zda­wa­li się mieć mięk­ki, nie­zwy­kle me­lo­dyj­ny i przy­jem­ny dla ucha śmiech. Per­li­sty śmiech, któ­rym roz­brzmie­wał, przy­naj­mniej tego dnia, cały Basen Bra­si­le­ira. Ma­tjas nie mógł za­prze­czyć, że ten śmiech dzia­łał na niego bar­dzo po­zy­tyw­nie. Dzia­łał jak słoń­ce – roz­luź­niał i wpra­wiał w dobry na­strój. Ma­tjas jesz­cze jakiś czas lekko ko­ły­sał się w toni, pod­da­jąc się nie­zna­nym wra­że­niom i roz­my­ślał, jakby to było tak co­dzien­nie bawić się w tej cie­płej, zmy­sło­wej wo­dzie, jeść spe­cja­ły o stu za­pa­chach i – śmiać się, śmiać, śmiać!

Nagle z prze­ra­że­niem spo­strzegł, że nie widzi ucztu­ją­cych. Prze­stra­szył się, że od­pły­nął gdzieś da­le­ko, dry­fu­jąc wraz z cie­płym, ledwo za­uwa­żal­nym prą­dem nio­są­cym uwo­dzi­ciel­ski śmiech. Na szczę­ście, gdy ru­szył do przo­du oka­za­ło się, że to tylko mętna woda tak skró­ci­ła jego pole wi­dze­nia, bo już po chwi­li jego oczom znów uka­za­ła się rybia fie­sta. Zły na sie­bie, że dał się oma­mić, że po­zwo­lił, by czuj­ność i wola dzia­ła­nia go opu­ści­ły, Ma­tjas zde­cy­do­wał się wresz­cie prze­mó­wić Za­czął nie­pew­nie i bar­dzo cicho i z po­cząt­ku nikt go nie słu­chał. Ryby ba­wi­ły się wy­szar­pu­jąc jedne dru­gim smacz­ne, wonne kąski jadła, nie zwra­ca­jąc uwagi na nie­śmia­łe­go przy­by­sza. Nie pod­da­wał się jed­nak. Pod­pły­wał coraz bli­żej i sta­rał się na­wią­zać kon­takt z ucztu­ją­cy­mi, prze­ma­wia­jąc jak naj­bar­dziej śpiew­nym gło­sem i raźno po­ru­sza­jąc płe­twa­mi. Jego łuski błysz­cza­ły bar­dziej niż zwy­kle, tak, aby ich blask był wi­docz­ny mimo męt­nej wody. Stop­nio­wo coraz wię­cej śle­dzi bra­si­le­ira za­cie­ka­wiał ten obcy mówca, in­to­nu­ją­cy swoją mowę z nie­spo­ty­ka­ną w tych bez­tro­skich stro­nach pasją. Jedna ryba po dru­giej wra­ca­ły się ku go­ścio­wi, by słu­chać do­brej no­wi­ny. I na­tchnio­ny Ma­tjas opo­wia­dał o fior­dzie ko­lo­ru zie­le­ni z mle­kiem, darze zło­tych łusek, smo­czy­cach z mgły, wę­dru­ją­cych na wo­dzie z do­li­ny do do­li­ny, szu­mią­cych musz­lach z fior­du Hip­po­glos­sus, po­ezji meduz, śnie spra­wie­dli­we­go – i wielu, wielu in­nych Cu­dach Mor­skich, stwo­rzo­nych przez Boga Śle­dzi. Śle­dzie Bra­si­le­ira, coraz bar­dziej za­fa­scy­no­wa­ne, za­słu­cha­ły się, nie pusz­cza­jąc ani jed­ne­go bą­bel­ka. Praw­dzi­wy za­chwyt jed­nak Ma­tjas wzbu­dził do­pie­ro opo­wia­da­jąc o pięk­no­ści zwa­nej Ak­ty­wią Grynsz­pa­no­wą. Z za­pa­łem opi­sy­wał nie­spo­ty­ka­ny ni­g­dzie in­dziej, zie­lo­no­nie­bie­ski blask swo­jej uko­cha­nej, po­rów­ny­wał jej śpiew­ny głos do śpie­wu syren z Cilus Atlan­ti­kus, ma­lut­kiej wy­sep­ki na fior­dzie, a jej płe­twy do skrzy­deł la­ta­ją­cych ukwia­łów. Jako śmier­tel­nie za­ko­cha­ny, brzmiał tak prze­ko­nu­ją­co, jego słowa miały tak nie­sły­cha­ną siłę, że nakłoniły więk­szość śle­dzi bra­si­le­ira do wiary w Boga Śle­dzi, który mu­siał był wiel­ki, skoro po­tra­fił stwo­rzyć takie cuda!

– Ma­tja­sie z Fior­du Ha­ren­gus – wasz Bóg Wśród Śle­dzi musi być ge­niu­szem! Bę­dzie­my odtąd śnili o pięk­nej Ak­ty­wii i mamy na­dzie­ję, że kie­dyś ją zo­ba­czy­my na wła­sne oczy!

– Przy­pły­nie­my do was razem już nie­ba­wem! – obie­cał Ma­tjas – i tu, w Por­cie Bra­sie­le­ira Ak­ty­wia za­śpie­wa wam pieśń Syren z Cilus!

– Wiwat! Wiwat Bóg Śle­dzi! Wiwat Ma­tjas i Ak­ty­wia!

– Bóg z wami, przy­ja­cie­le i do zo­ba­cze­nia!

I tak Ma­tjas, po speł­nio­nej Misji, wró­cił do Fior­du Ha­ren­gus, dumny z osią­gnię­te­go celu. Po pierw­szych ra­do­snych po­wi­ta­niach ze wszyst­ki­mi zna­jo­my­mi śle­dzia­mi i Ak­ty­wią, uko­cha­na za­py­ta­ła go:

– Ma­tja­sie, a co ci się tak świe­ci z pra­we­go boku, pod płe­twą?

– Ma­tjas spoj­rzał – i za­nie­mó­wił z wra­że­nia. Oto jedna z jego łusek stała się złota i wy­twa­rza­ła nie­sa­mo­wi­tą po­świa­tę!

Wtedy już wie­dział, że on i Ak­ty­wia wy­bio­rą się w jesz­cze nie­jed­ną wiel­ką po­dróż, wraz z całą ła­wi­cą grynsz­pa­no­wych rybek, które już cze­ka­ły w Do­li­nie Szu­mią­cych Musz­li na swoje trium­fal­ne przyj­ście na świat.

 

Koniec

Komentarze

D

osyć oryginalne opowiadanie. Trochę błędów stylistycznych. Ale pogodna narracja umożliwia przyjemne czytanie. Pozdrawiam.

Heh, pomysł obłędny. Chciałabym poczytać coś jeszcze Twojego autorstwa. Wykon spoczko. Dialogi miodzio. Ogółem: jest dobrze! Będzie tylko lepiej.

Pozdrawiam.

pisze się "fjord"

- Matjas spojrzał (...)  ---> to chyba nie jest kwestia dialogowa...  

Sympatyczne. Naprawdę.

Adamie, bądź tak dobry i sprawdź - "fiord", bo ja mam w encyklopedii z 1995 r. tak właśnie, a Arturek miesza. Być może to norweska pisownia. Pozdrawiam.

Witam Drogich Czytel-ników,

na pewno po polsku pisze się "fiord", a po norwsku "fjord".

Cieszę się z Waszej sympatii do śledziej historii ;)

Mógł się zachować jeszcze jakiś niepomyślny myślnik dialogowy - kiedy wkleiłam tekst z OpenOffice, dialogi zaczynały się od...ogromnej kropy, wszystko musiałam "na piechotę" przerabiać na myślniki.

Pozdrawiam serdecznie!

Nie będę (wyjątkowo) tak dobry, bo nie ma czego sprawdzać. Fiord.   

Cieszymy się, że Ty się cieszysz, Autorko. Lektura takich opowiadań to relaks...

Dajcie spokój fiordom czy fjordom. Opowiadanie jest dobre a jakies drobne potknięcie dla mnie nie mają absolutnie żadnego znaczenia.

Śliczne opowiadanko!

Świetnie nadaje się do poczytania i sobie po pracy i na dobranoc dla najmłodszych.

Czekam na więcej!

hehe, ale ze mnie monciwoda

 

Arcturku, przydałoby Ci się wsparcie psychologiczne.

teraz przynajmniej poprawnie zdrobniłeś moje imię, bucu

Ze wstydem stwierdzam, że przegapiłam wczoraj godzinę, kiedy mogłam edytować ten tekst i skorygować kilka rzeczy - na przykład dwie literówki, zlikwidować myślnik dialogowy, oraz poprawić jedno powiedzenie, którego użyłam z rozpędu w oryginalnym brzmieniu - wprawdzie bohater jest spersonifikowany, ale płuca, a nie skrzela pewnie i tak rażą...

Jeszcze raz dziękuję za komentarze i raz jeszcze pozdrawiam Czytelników.

Zauważyłem te płuca, ale sądziłem, że to jest następny żarcik dowcipnej autorki. Pozdrawiam uśmiechnięty.

Bo to był żarcik, ale wymknął się spod kontroli ;)

Arcturze, jak na razie, patrząc na Twoje dokonania na tym portalu, to Ty wychodzisz na buca.

Ta

Sympatyczna opowieść.

pozdrawiam

I po co to było?

@Syf - przepraszam, że dopiero teraz odpowiadam, troszkę byłam skonsternowana tą pozatekstową wymianą "uprzejmości" pod moim opowiadaniem :P Dziękuję za dobre słowo i również pozdrawiam.

@Piotr B - dzięki za miły komentarz. Zwracam się osobiście z dużym opóźnieniem, żeby wytłumaczyć się, że nie znałam jeszcze zwyczajów portalu.

Teraz już zawsze skrupulatnie odpowiadam :)

Pozdrowienia.

Bardzo pogodne, wręcz urocze opowiadanie. Mogę tylko żałować, że dotarłam tu tak późno.

Kiedy znikną usterki, kliknę Bibliotekę. :-)

 

po­ja­wił się Śle­dzio­wy Bóg we swej­błysz­czą­cej i je­dy­nej po­sta­ci. – Brak spacji.

 

Nagle, ni­czym od­po­wiedź na mę­czą­cy go dy­le­mat, an ho­ry­zon­cie… – Literówka.

 

– Dia­bli­ki – tutaj?W Do­li­nie Szu­mią­cych Musz­li? – Brak spacji po pierwszym pytajniku.

 

I każdy jeden uwiel­bia Śle­dzio­wa­te! – Wystarczy: I każdy uwiel­bia Śle­dzio­wa­te!

 

– Nie. – od­po­wie­dział zde­cy­do­wa­nym tonem. – Zbędna kropka po wypowiedzi.

 

– Ma­tja­sie…och, nie! – Brak spacji po wielokropku.

 

wzru­sza­ją dzie­wi­cze tłumy!Prze­cież ty… – Brak spacji po wykrzykniku.

 

Z jej ciała za­czę­ły spa­dać, jedna po dru­giej, błę­kit­no – zie­lo­ne łuski. –  …błę­kit­no-zie­lo­ne łuski.

 

Jako jedne z nie­wie­lu śle­dzi w fior­dzie wie­dział… – Literówka.

 

Po­trzeb­na mu była pomoc. Je­dy­ną moż­li­wo­ścią po­wo­dze­nia była proś­ba o pomoc sta­rej przy­ja­ciół­ki, Fi­gen­ji. – Powtórzenie.

Proponuję: Je­dy­ną moż­li­wo­ścią po­wo­dze­nia było zwrócenie się do sta­rej przy­ja­ciół­ki, Fi­gen­ji.

 

Wie­dział, że nie ma in­ne­go spo­so­bu, by spro­wa­dzić jego przy­ja­ciół­kę… – Wie­dział, że nie ma in­ne­go spo­so­bu, by spro­wa­dzić swoją przy­ja­ciół­kę

 

niż za­śpie­wać ten wła­śnie duet, który na­uczy­ła go śpie­wać Fi­gen­ja… – Powtórzenie.

Proponuję: …niż za­śpie­wać ten wła­śnie duet, który wykonywał z Fi­gen­ją

 

“Teraz po­zo­sta­je po­cze­kać.”„Teraz po­zo­sta­je po­cze­kać”.

Kropkę stawiamy po zamknięciu cudzysłowu.

 

W mię­dzy­cza­sie, co jakiś czas pod­fru­wa­jąc… – Brzmi to nie najlepiej.

 

ja nie prze­ko­nam Cię… – …ja nie prze­ko­nam cię

Zaimki piszemy wielka literą, kiedy zwracamy się do kogoś listownie.

 

To Twój Bóg, więc ja go rów­nież sza­nu­ję… – Jak wyżej.

 

– Świet­nie, nawet nie wiesz, jak bar­dzo Ci je­stem wdzięcz­ny. – Jak wyżej.

 

Nie je­stem już njam­łod­sza… – Literówka.

 

skałą, ob­ro­śnię­tą mcha­mi, po­ro­sta­mi i gdzie­nie­gdzie trawą. – Nie brzmi to najlepiej.

Może: …skałą, pokrytą mcha­mi, po­ro­sta­mi i gdzie­nie­gdzie trawą.

 

od­waż­nie wy­sfo­ro­wał się na­przód. – Masło maślane. Nie można wysforować się inaczej, jak tylko przed innych.

 

po­czuł setki par oczu wbi­tych w jego srebr­ne płe­twy… – …po­czuł setki par oczu wbi­tych w swoje srebr­ne płe­twy

 

Jako śmier­tel­nie za­ko­cha­ny, brzmiał tak prze­ko­nu­ją­co, jego słowa miały tak nie­sły­cha­ną siłę, że prze­ko­na­ły więk­szość śle­dzi bra­si­le­ira… – Powtórzenie.

Proponuję: …że nakłoniły więk­szość śle­dzi bra­si­le­ira…

 

wraz z cąłą ła­wi­cą grynsz­pa­no­wych rybek… – Literówka.

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Bardzo sympatyczne opowiadanie. Stworzyłaś świat równie urokliwy jak rafa koralowa, chociaż to nie ten rejon. Misie. Aż kliknę, nie czekając na poprawienie literówek. Ale mogłabyś je powywalać.

Babska logika rządzi!

O, komentarz i punkcik! :) Przepraszam, dawno tu nie zaglądałam. Dzięki, Finklo :) I cieszę się bardzo z Twojej opinii o tej bajce!

O masz… a jeszcze wcześniej była tu Reg! @regulatorzy – przepraszam (przepraszam ponownie), nie zauważyłam mojego braku odzewu. Zbyt rzadko kontroluję własną “stajnię tekstową”;) Zaraz poprawię literówki! :P :) Wiosenne podziękowania za bukiecik ciepłych słów i korektę!

Nic nie szkodzi, Blue_Ice. Bardzo się cieszę, że mogłam pomóc. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

:) Poprawiłam to, co wskazałaś, ale jeszcze sobie wydrukuję i zobaczę, czy przypadkiem nie uznam za zasadne pozmieniać więcej, tu i ówdzie. W końcu po przerwie patrzy się na tekst nieco inaczej…

Pozdrowienia!

Ot, perfekcjonistka! I ja pozdrawiam. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka