- Opowiadanie: TyraelX - Postaw się w jego sytuacji

Postaw się w jego sytuacji

Sprawdzam funkcjonalności bety - wrzucam swoje pierwsze opowiadanie, opublikowane dawno temu na Fantastyka.pl - nic w nim nie zmieniałem od tamtego czasu, również "wstępniaka".

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Postaw się w jego sytuacji

 

Witam wszystkich – to mój pierwszy tekst, który "publikuję". A tak właściwie to to w ogóle mój pierwszy tekst :) Mam więc nadzieję, że – mimo braku praktyki z mojej strony – choć część z Was dobrnie do jego końca i nadal pozostanie wśród żywych – a przynajmniej nie-śpiących :)

 

 

*******

 

 

 

To była niedziela, popołudnie. Środek wyjątkowo gorącego sierpniowego dnia. Siedział na ziemi, oparty o pień starego, umierającego już drzewa. Palące słońce przyczyniało się do nieuchronnej agonii drzewa i trawy rosnącej wszędzie wokół.

Adam – bo tak chyba miał na imię – przypominał sobie pojedyncze obrazy ze swojego starego życia. Były one jak wyrwane z kontekstu slajdy, nieposegregowane w albumie zdjęcia . Kadry ze starego filmu celuloidowego. Piknik nad jeziorem i kąpiel nim w środku nocy… wykład na uczelni, podczas którego grał ze swoim przyjacielem pod blatem ławki w statki… krojenie chleba podczas kolacji u znajomych – chleb był już czerstwy, ale innego nie było… stanie w warszawskim korku w środku zimowej śnieżycy – nie znosił Warszawy, nie znosił śnieżyc – był wściekły… festiwal na Malcie w Poznaniu i zimne piwo w kubku, które wytrącił mu z ręki przypadkowy przechodzień… pierwsza wspólna wigilia z Marzeną w ich małym, ale już własnym, kupionym na kredyt, mieszkaniu – oświadczył jej się tamtego dnia – to był prezent dla niej… nadgodziny w biurze w trakcie tzw. „Wysokiego Sezonu Sprzedaży" i nieoczekiwana wizyta jego młodej i ładnej praktykantki – wizyta z czerwonym winem i równie czerwoną, koronkową bielizną, jak się niedługo później okazało… bieg za uciekającym pociągiem do Frankfurtu – zakończony na szczęście niepowodzeniem – na szczęście, bo w wypadku tego pociągu zginęło 80 osób…

Wszystkie te obrazy nie robiły na nim żadnego wrażenia. Zupełnie, jakby nie należały do niego, tylko do zupełnie innej, obcej osoby. Jakby oglądał nudny film w telewizji. Nudny i nakręcony na siłę. Nudny i w wyblakłych kolorach. Nudny i niemy. Czy takie właśnie było jego dotychczasowe życie? Nudne?

Nie mógł sobie przypomnieć, kiedy tak się zmienił. Co się stało, że jego – nie jego stare życie przestało go bawić. Wiedział tylko, że od pewnego momentu miasto, jego zgiełk, ruch, światła i tłumy ludzi zaczęły go męczyć. I irytować. Czasami tak bardzo, że miał wrażenie, iż mógłby kogoś zabić. Wtedy, w tym starym życiu taka myśl mogłaby go wystraszyć. A teraz – cóż, teraz było mu to obojętne. Jak z resztą cały ten świat i ludzie…

Właśnie – ludzie… od pewnego momentu zauważył, że z ludźmi coś się stało. Stali się dziwni, zaczęli się go bać. Albo byli agresywni względem niego. Zaczął ich unikać – przez pewien czas. Nie chciał ich prowokować, nie chciał otwartej konfrontacji. Aż nie spotkał Innych, sobie podobnych. Przez długi czas myślał, że jest sam – nierozumiany, odrzucony, zaszczuty. Aż nie spotkał Innych. Wtedy właśnie zrozumiał, że nie musi się ukrywać. Że pośród Innych może swobodnie kroczyć ulicami miasta. Że razem z Innymi może zmienić świat. Pokazać, że „można inaczej" .

Zwykli ludzie ciągle mówili, bez przerwy trajkotali, nawijali bez sensu, wrzeszczeli – non stop. Gdy tylko się obudzili – bełkotali. A gdy nie było nikogo obok, do kogo mogliby otworzyć te swoje jadaczki – telefonowali. Gdy jakimś cudem po drugiej stronie nie nikt nie odbierał słuchawki lub był już zajęty bredzeniem przez telefon – włączali telewizory, radia, komputery. Jeden ciągły niekończący się jazgot tysięcy gardeł wokół. Adam nie musiał już gadać, nie czuł takiej potrzeby. Nie chciał. Po co komu te wszystkie brednie. „Blah, blah, blah, byłam wczoraj 3 godziny na zakupach, widziałam świetne buty ze strusiej skórki, takiej miękkiej w dotyku… I co – kupiłaś coś? – nie, tylko przechodziłam", „Słyszałeś, że do Lecha Poznań ma wrócić Lewandowski? – Pierdolisz?! Serio? W końcu zmądrzeli w tym Lechu… Weź no, polej!" i tak w kółko, nieustannie.

On nie musiał, nie potrzebował, nie chciał. I pozostali Inni też nie chcieli. Jak to się mawia – rozumiał się z nimi bez słów. Byli wolni od nałogu gadania. Tak w sumie to w ogóle byli wolni. Nie obchodziły ich ani aktualna godzina, ani ilość pieniędzy w portfelu. Po co to komu. To tylko kolejne mury, więżące ludzi w więzieniu życia. Po co komu kościół, edukacja, rodzina. Schematy ucierane od początków cywilizacji. Nauka? Czy to nie ona jest źródłem największego zła na świecie? Broń biologiczna, masowego rażenia, GMO, zatrucie środowiska…

Nagle oprzytomniał – nie rozumiał własnych (własnych?) myśli. To pewnie znów przebłyski świadomości z jego starego życia, świadomości osoby, którą był dawno temu. A może to było jeszcze tydzień temu. Sam nie był pewien. Odkąd czas przestał mieć dla niego znaczenie – stracił jego poczucie. Dzień mógł być rokiem, rok – tygodniem, miesiąc – dniem. Czy to w ogóle jest istotne, skoro każdy dzień jest identyczny jak poprzedni i następny? Gdy od pewnego momentu nie było już podziału na dzień i noc, gdy zapanowała „ciągła szarość" – nie było sensu, nie było jak odmierzać czasu. Teraz sobie przypomniał – to właśnie wtedy, od przebudzenia się w „ciągłodniu" (tak chyba należałoby nazywać tę rzeczywistość) stał się taki obojętny na stare życie. Od wtedy pozostali ludzie zaczęli go irytować bardziej, niż zwykle. Od wtedy zaczął zauważać tych Innych, z którymi tak dobrze się rozumiał. Od wtedy zwykli ludzie zaczęli się go bać lub przejawiać niewymuszoną agresję. Tak, to był początek jego nowego życia. Tylko kiedy to było???

Znów nawiedziły go obrazy. Jednak tym razem jakby świeższe, bliższe, jego własne wspomnienia. Tak, tego był pewien – to były jego myśli. Pamiętał jak…

 

***

 

 

… obudził się w starym młynie w jakiejś dawno zapomnianej wsi pośrodku nikąd. Leżał na ziemi, pośród worków pełnych mąki. Musiał tam leżeć już jakiś czas, gdyż był cały zesztywniały. Czuł się, jakby całe jego ciało wykonane było nie z mięśni, tylko z drewna. W półmroku panującym w pomieszczeniu widział unoszący się pył – kurz lub mąkę. A może jedno i drugie – nie sposób było jednoznacznie stwierdzić. Nie pamiętał, jak się tam znalazł, nie pamiętał, jak się nazywał i kim był. Nie wiedział, co powinien zrobić. Był głodny, nieprzyzwoicie głodny – i bolała go głowa. To był taki tępy ból, niby znośny, niby nie obezwładniający jak migrena – ale ciągły, przytłumiony, nieustępliwy. Jak kac po ostrej imprezie. Pewnie leżał tu kilka dni – może miał wypadek, może ktoś go napadł i zostawił ogłuszonego na ziemi, pośród worków z mąką. To tłumaczyłoby ból, sztywność mięśni, głód, amnezję. Ludzie – jak zawsze można im ufać, zawsze można na nich liczyć – pomyślał z przekąsem – banda samolubnych pedałów. Wystarczy się odwrócić i już dostajesz pałą przez łeb.

 

Musiał wrócić do domu, ale przede wszystkim musiał coś zjeść. Ziemniaka, łyk mleka, zdechłą kurę, cokolwiek. Wstał z trudem, chodzenie nie sprawiało mu bólu, było jednak kłopotliwe ze względu na sztywność mięśni. Wyszedł na zewnątrz przez półotwarte wrota bramy – półmrok panujący w starym młynie panował również tutaj. Wszystko było szare i zakurzone. Cały świat wyglądał, jakby był uwieczniony na zdjęciu w sepii na gruboziarnistym filmie. Przypominało to krajobraz po wybuchu wulkanu, gdy na całą okolicę opada chmura szarobrunatnego pyłu wulkanicznego.

Na podjeździe przed młynem zauważył studnię – ruszył w jej kierunku. Potknął się, zahaczając stopą o kulisty kamień. Kamień potoczył się kilka kroków dalej. Zauważył, że wokół leży dużo podobnych kamieni, szarych jak reszta tego świata. Po chwili zrozumiał, że są to jabłka z jabłoni, pod którą aktualnie stał. Drzewo opierało się o budynek młyna – a może podpierało sobą jego leciwą konstrukcję. Owoce pyszniły się na gałęziach – pyszniły się jednak tylko wielkością i ilością, gdyż kolorem nie różniły się od szarego papieru toaletowego z czasów komuny w PRL'u. podniósł najbliższe leżące jabłko i bez chwili wahania wgryzł się w jego miąższ. Owoc był twardy, soczysty i absolutnie niejadalny. Smak był ohydnie mdły. Gdyby można go porównać do czegokolwiek, byłby to chyba stary smalec – taki zwykły, przerobiony, przemysłowy utwardzony tłuszcz, bez jakiegokolwiek aromatu. Wypluł odgryziony kawałek, chwycił kolejne jabłko. To samo – i następne – też bez zmian. Wszystkie owoce były o smaku i konsystencji utwardzonego tłuszczu. Teraz rozumiał, dlaczego nikt nie kwapił się do zbioru tak okazałych owoców.

Głód i pragnienie były nieznośne. A dookoła, jak na złość, widać było same pola. Szare i brunatne połacie ściętego zboża rozciągały się po horyzont. Spróbował kilku ziaren z pozostałości kłosów leżących na ziemi – nie różniły się w smaku od jabłek ze starej jabłoni. Usta miał zeschnięte i spękane – nie pił chyba z tydzień. Miał wrażenie, że w jego ciele nie ma kropli krwi.

Głód i pragnienie. Byliście kiedyś tak głodni, że zjedzenie zdechłego królika nie stanowiłoby dla was problemu? Nie? On był aż tak głodny. Gdy człowiek walczy z czasem o życie a jego organizm działa już bardziej dzięki sile woli niż energii zmagazynowanej w jego komórkach – wtedy wszystko może być pokarmem. A królik, znaleziony przez niego w rowie melioracyjnym (prawdopodobnie potrącony przez kombajn kilka dni temu) jawił mu się jak najdroższy smakołyk. Chwycił jego bezwładne truchło, lekko nadgryzione już przez mrówki lub chrabąszcze. Walczył z obrzydzeniem, ale dość krótko – zbyt krótko, jak dla zwykłego człowieka. Lecz w tej chwili nie był zwykłym człowiekiem. W tej chwili walczył o przeżycie. A ten częściowo rozkładający się królik mógł pomóc mu wygrać tę pojedynczą bitwę o pozostanie wśród żywych na tym bezbarwnym świecie. Przynajmniej przez jakiś czas. Zapomniał o obrzydzeniu i ugryzł. Spodziewał się czegoś innego. Sądził, że nie zdoła przełknąć nawet kęsa, dławiąc się i ksztusząc. Że ciało automatycznie powie NIE, powodując odruch wymiotny. Nic takiego się jednak nie wydarzyło. Co więcej , królik zdawał się być smaczniejszy od prawie spożytych przed chwilą jabłek. I był soczysty – jego krew (czy raczej to, co z niej zostało po kilku dniach leżenia królika w rowie) była całkiem słodka i metaliczna w smaku. Ale było to jedyne w tej chwili źródło wilgoci w okolicy. Wilgoci, której tak żądały jego wargi, usta, gardło i cała reszta ciała.

Sądzicie, że to ohydne? Dla niego ten królik nie różnił się zbytnio od krwistego befsztyka i czerniny.

Ból głowy lekko zelżał, żołądek nie przypominał już czarnej dziury, usta mogły się już poruszać. Utykał, ale przyzwyczaił się do poruszania na zesztywniałych nogach. Musiał wrócić do domu, ale wcześniej znaleźć jakiekolwiek miasto, wieś, pojedynczy dom, telefon, okruch cywilizacji. To było jak naturalny autopilot – tak trzeba działać w perspektywie śmierci głodowej. Wtedy uderzyła go myśl – to było jak błyskawica na niebie w środku bezgwiezdnej nocy. Pojawia się znikąd, oślepia na chwilę i zostaje na kilka sekund przed oczami i w głowie w postaci jaśniejącego powidoku. Myśl, która była kierunkiem – kierunkiem, który musiał obrać jego wewnętrzny autopilot. Marzena…

Ruszył przed siebie, tak szybko, na ile pozwalały mu zdrętwiałe nogi, na tyle wolno, żeby nie zużyć całej energii uzyskanej z niedawnego posiłku – bardzo wątpliwej jakości. Wystarczy dojść do drogi – drogi zawsze prowadzą do cywilizacji. A jeśli okazują się drogą do nikąd, ślepą uliczką, ścieżką kończącą się pośrodku pola czy lasu – wtedy wystarczy pójść w kierunku przeciwnym. Każda droga gdzieś się zaczyna.

Szedł przez szarobrunatny świat, półmrok utrzymywał się niezmiennie już od kilku godzin – trudno było stwierdzić, czy to zmierzch, czy świt. Nie widział słońca na niebie. Szarym, jednolitym niebie, będącym niczym stalowa, zardzewiała ale półprzezroczysta kurtyna, oddzielająca go od błękitu prawdziwego nieba. Szedł na wprost, krok za krokiem, słaniał się ze zmęczenia, zataczał niczym pijak wracający nad ranem do domu. I niczym pijak – głowę miał spuszczoną w dół, wzrok wbity we własne buty. To były ładne, drogie buty z prawdziwej skóry. Dziwne – pomyślał – jeśli został napadnięty, szczególnie w takiej dziurze jak ta, na totalnym odludziu, jedną z pierwszych rzeczy, jakiej mógł się „pozbyć" na rzecz napastnika powinny być buty.

Szedł – wpatrzony w buty ze skóry, wzbijające w powietrze wszechobecny, szary pył. Z głową spuszczoną – niczym pijak. Ciekawe, że pijak zalany prawie w trupa, idący prawie z zamkniętymi oczami, zawsze trafi do celu – zygzakiem, większym lub mniejszym, ale trafi. Jak gołębie pocztowe. Jak na biologicznym autopilocie. W pełnym zamyśleniu – lub zupełnie bezmyślnie.

Z zadumy wyrwała go zmiana widoku pod butami – a konkretnie powierzchni, po której szedł. Już nie wzbijał w powietrze szarego pyłu. Stąpał po twardej, ciemnoszarej jezdni. Droga – to jej właśnie szukał…

 

***

 

 

… siedział na ziemi, oparty o pień starego, umierającego już drzewa. To był gorący, sierpniowy dzień, niedzielne popołudnie. On oczywiście tego nie wiedział, nie mógł wiedzieć. A gdyby mógł – to i tak by nie chciał. Bo cały ten świat był mu obojętny. Nie było już dni, nie było dla niego nocy. Świat był szary, panowała „wielka szarość" wraz z ciągłodniem. A on nie był już tym, kim był kiedyś. Nie wiedział już, kim był. Lub czym się stał. Nie mógł wiedzieć. Widział czerwone plamy na swojej koszuli, ciepłe, mokre i czerwone plamy. W szarym świecie ciągłodnia…

 

 

***

 

 

… zwykła, lokalna droga. Utwardzona pewnie jeszcze za czasów ostatnich PGRów. Dziurawa, jak wszystkie drogi tego typu. W sam raz – innej nie potrzebował. Była to najlepsza, najpiękniejsza droga, jaką widział w swoim życiu. Droga do życia. Droga ewakuacyjna. Stał na jej środku, w dziurze tak dużej, że mogłaby pomieścić „największą pizzę w mieście". Z dodatkami. I nawet frytki do tego. Nie mógł przestać myśleć o jedzeniu. Obiecał sobie, że jeśli wyjdzie z tego wszystkiego cało – zafunduje sobie największą dostępną porcję mięsa w najbliższym steakhousie. A gdy już się z nią upora – zamówi drugą.

 

Teraz jednak musiał zdecydować, w którym z 2 kierunków powinien się udać. Stał tak dość długo, nie mogąc podjąć decyzji. A może to było tylko kilka sekund. Niedożywiony umysł chyba płatał mu figle. Nie potrafił określić i postrzegać upływającego czasu. I pewnie stałby tak jeszcze, gdyby na szarobrunatnym horyzoncie nie zauważył sylwetki. W odległości kilkuset metrów stał człowiek. „Uratowany" – pomyślał i ruszył w stronę nieznajomego. Im bliżej niego był, tym więcej energii czuł w sobie. Zdawało mu się też, że pośród całej szarości tej dziwnej okolicy, pyłu, zdającego się pokrywać drogę, drzewa, zboże, niejadalne jabłka i niego samego – ten człowiek na horyzoncie wyróżnia się wyjątkowo intensywnymi kolorami. Jego skóra zdawała się wręcz emanować światłem i ciepłem. Ów nieznajomy, stojący na środku drogi znikąd donikąd o zmierzchu – lub świcie – był niczym dar niebios. Był jak oaza na pustyni, był jak światło w bezkresnej ciemności, jak ogień dający ciepło wśród zamieci śnieżnej.

Adam przyspieszył kroku. Nieznajomy chyba też go zauważył, lecz przez dzielącą ich odległość i szarobrunatną „mgłę" nie można było mieć pewności. Im bliżej obcego był, tym bardziej zdawała się lśnić jego skóra, tym wyraźniej czuł ciepło wydzielane przez ciało przybysza. i… zapach. Jego zapach poczuł w odległości ok. 100 metrów– słodko kwaśny zapach, niepodobny do niczego co czuł do tej pory. No może jedynie do zapachu kobiety, tego swoistego aromatu, który czuł tylko, gdy doprowadzał kobiety do ekstazy.

Obcy już z pewnością go widział – dotychczas stał do niego bokiem, teraz wyraźnie obrócił się w jego stronę i patrzył w jego kierunku. Skóra pulsowała światłem, jego zapach uderzał w nozdrza, ciepło obcego wyraźnie czuł na swojej, szarej jak reszta świata, skórze. Nieznajomy człowiek, ocalenie, anioł… Adam wyciągnął ręce ku nieznajomemu, chciał mu pomachać – niestety, były one na tyle słabe, że podniósł je wyprostowane tylko na wysokość ramion. Chciał krzyknąć, przywitać się, podziękować mu, że go spotkał, że po prostu jest. Ale z własnych ust nie mógł wydobyć żadnego dźwięku. Spróbował jeszcze raz…

Śniliście kiedyś, że próbujecie wezwać pomocy, krzyczeć ze wszystkich sił, ale właśnie w tej chwili nie możecie wydobyć z siebie nawet piśnięcia…

Spróbował jeszcze raz – jego wyschnięte usta, jego spuchnięte struny głosowe wydały z siebie jedynie charkot, niczym stary, niedziałający rozrusznik samochodowy.

Wtedy był już pewien. Człowiek-anioł widział go, bo ruszył w jego kierunku. Gdy byli w odległości kilkunastu kroków od siebie, obcy nagle zatrzymał się, schylił i podniósł coś długiego z ziemi. I stał – jakby czekał na niego…

Jeszcze tylko kilkanaście króków. Zapach kobiecej ekstazy był coraz intensywniejszy. Coraz bliżej. Skóra błyszczała na aniele niczym złoto. Kilkanaście metrów. Im bliżej był, tym więcej energii czuł w swoim słabym jak dotąd ciele. Kilka sekund. Jego ciepło było wręcz podniecające. Już był na wyciągnięcie ręki – anioł w ciele człowieka, ocalenie…

Tego ciosu się nie spodziewał – długi przedmiot podniesiony przed chwilą przez obcego okazał się być zardzewiałym prętem. Prętem, który posłużył jako broń – czy raczej narzędzie rozboju z bronią w ręku.

Adam dostał prosto w żebra, mógłby przysiąc, że słyszał, jak jedno z nich się łamie, jednak był chyba zbyt otumaniony tym dziwnym światłem, ciepłem i zapachem obcego – nieprawdziwego anioła – bo prawie nie poczuł bólu. Instynktownie zasłonił się rękami przed kolejnym ciosem. „Dlaczego mnie zaatakował" przemknęło mu tylko przez myśl. Ale nie była to teraz najlepsza pora na przemyślenia. Teraz, po raz kolejny, musiał walczyć o życie. Z o wiele bardziej realnym i namacalnym – w stosunku do głodu – przeciwnikiem. Skóra nieznajomego lśniła i pulsowała światłem – pulsowała z każdym napięciem jego mięśni. Dlatego gdy ten szykował się do kolejnego ataku, jego zmaltretowana, szaroskóra ofiara wiedziała o tym o ułamek sekundy wcześniej. A to wystarczyło, żeby uniknąć ataku i wyprowadzić kontrę.

Adam zrobił unik. Był zbyt wyczerpany na sparing bokserski z napastnikiem, dlatego skorzystał z jedynej broni, jaką w tej chwili posiadał – swoich zębów. Dopadł do napastnika i ugryzł go z całej siły w prawy nadgarstek – napastnik dopiero cofał rękę, którą chciał ponownie uderzyć Adama. Kości chrupnęły pod naporem zębów, metalowy, zardzewiały pręt spadł na dziurawą popegeerowską drogę – przegryzione ścięgna nie pozwalały już dłoni na pewny uścisk. Obcy nie ustępował, zaatakował lewym sierpowym – nie trafił w cel i zatoczył się, idąc za pędem własnego ciosu – upadł na kolana, odwrócony tyłem do Adama…

Gdy człowiek-anioł klęczał, odwrócony do niego tyłem – Adam uznał, że lepszej okazji w tej konfrontacji nie będzie – zdawał sobie sprawę, że jego ciało jest na graniczy wyczerpania – dopadł do napastnika i ugryzł go w szyję niczym wampir swoją zahipnotyzowaną ofiarę. Czas zwolnił, wszystko ucichło – szary świat zamarł. Świat zatrzymał się w groteskowej stopklatce śmierci. On, przegryzający tętnicę szyjną swojego nie-anielskiego napastnika. Obcy, jeszcze nie do końca zdający sobie sprawę ze swojej sytuacji. Albo zdający sobie z tego sprawę, ale nie chcący w to uwierzyć. Trochę jak saper na sekundę przed wybuchem bomby, której nie uda mu się już rozbroić. Stopklatka przed oślepiającym fleszem śmierci.

Adam poczuł metaliczno słodki smak krwi w swoich ustach. Już drugi raz tego samego dnia. Obcy leżał przed nim na popegeerowskiej drodze znikąd donikąd. Przyciskał kurczowo do dziury w szyi bezwładną prawą dłoń – to i tak nic już nie zmieni. Życie odpływało z niego jak woda z przedziurawionego balonu. Nic już nie można zrobić, nie można już nic zmienić.

Stał i patrzył, jak skóra obcego powoli traci swój blask, a jego ciepło, pozbawione swojego źródła, powoli przygasa. Czuł smak jego krwi w ustach. Przełknął ślinę z kilkoma jej słodkimi, ciepłymi, pachnącymi kobiecą ekstazą kroplami.

Tak naprawdę nie było innego rozwiązania – człowiek w sytuacji ekstremalnej, w obliczu nieuchronnej śmierci jest w stanie zrobić najdziwniejsze rzeczy. Zje zdechłego, śmierdzącego królika. Lub innego człowieka. Historia zna takie przypadki – najsłynniejsza była chyba wyprawa przez Andy, gdzie z grupy kilkudziesięciu osób, zaginionych wśród andyjskich śniegów ocalało po wielu tygodniach wędrówki tylko kilka – i to bez zapasów jedzenia. Zwłok pozostałych nigdy nie odnaleziono.

Pewnie kiedyś nie będzie z tego dumny, być może do końca życia dręczyć go będą wyrzuty sumienia – ale teraz o tym nie myślał. Teraz liczyło się tylko przetrwanie – świeże mięso było bardzo odżywcze…

 

***

 

 

W całym tym szarobrunatnym świecie, w to upalne niedzielne sierpniowe popołudnie, mokre plamy na jego koszuli zdawały się krzyczeć karmazynem. Jak w produkcjach Rodrigueza – gdzie jedynymi kolorami w czarnobiałym filmie były czerwień i niebieski.

 

Ale krew na jego koszuli nie była niebieska.

 

***

 

 

…świeże mięso było bardzo odżywcze. Odżywcze i bardzo smaczne. A najdziwniejsze było to, że nie miał oporów przed takim posiłkiem. Że zabicie drugiego człowieka nie zrobiło na nim żadnego, ŻADNEGO wrażenia. Choć nie był do końca pewien, czy to na pewno był człowiek – ludzie tak nie pachną, ludzka skóra tak nie błyszczy, ludzie nie są tak przyjemnie ciepli.

 

Czy jego obojętność wynikała z prawie śmiertelnego wygłodzenia organizmu, czy może został pozbawiony uczuć. A może oszalał. A może to świat oszalał – na szaro. Szare szaleństwo. A on w samym jego środku. Może to wcale nie dzieje się naprawdę. Może to tylko sen pozbawiony kolorów i uczuć, człowieczeństwa. I wtedy szary świat zniknął… ciemność otuliła go szczelnie bezpiecznym płaszczem zapomnienia. Czy to już koniec – pomyślał i się zapadł w nieświadomości…

 

Obudził się w wielkiej metalowej trumnie. Bardzo głośnej i poruszającej się trumnie. Nie, to nie trumna – to jakiś bagażnik w samochodzie. Widział to zdumiewająco wyraźnie– choć cały czas w niezliczonych odcieniach szarości. Mimo, iż był zamknięty w bagażniku czyjegoś samochodu – widział równie dobrze jak wtedy, gdy ocknął się w młynie, gdy szedł przez skoszone pola, gdy znalazł popegeerowską drogę. A teraz leżał na podłodze, w bagażniku jakiegoś dostawczaka. I nie leżał sam obok niego był ktoś inny. Normalny. Tzn. jego skóra nie jaśniała fałszywym anielskim blaskiem. Choć normalny to chyba nienajlepsze określenie. Faceta mocno poobijano. Jeśli kogoś można opisać, że wygląda jak siedem nieszczęść – to właśnie tego gościa. Strzępki ubrań wisiały na nim, jakby przeleżał w rynsztoku ze 3 miesiące, brak 2 zębów wskazywał na to, że stawiał opór przed pojmaniem.

Zdaje się, że nogę ma skręconą w kostce, bo stopa ułożona była pod nienaturalnym kątem. A gdyby tego było mało – miał usuniętą krtań – a mama mówiła, „nie pal, Jasiu, bo raka dostaniesz".

Choć było to aż nazbyt oczywiste w obecnej sytuacji, Adam chciał zapytać tego drugiego, czy dobrze się czuje. Z jego ust nadal jednak wydobywał się charkot starego silnika. Obcy potakująco pokiwał głową, jakby rozumiał jego chęci.

Auto nagle podskoczyło na jakimś wyboju, szarpnęło nim w lewo, w prawo, wyraźnie zwolniło i zatrzymało się – zdecydowanie nieprzepisowo. Dwaj uwięzieni w metalowej trumnie na kółkach tylko spojrzeli po sobie porozumiewawczo i już wiedzieli, co stanie się kilka chwil później.

Boczne drzwi furgonetki otworzyły się – najpierw powoli, potem szybciej, na całą szerokość wejścia. Oczom Adama ukazał się widok, którego nie spodziewałby się ani w tym, ani w kolejnym życiu. Do środka wszedł ten sam fałszywy anioł, z którym nie tak dawno musiał walczyć o przetrwanie, a zaraz po tym… NIE, to nie mógł być ten sam osobnik – tamten już nie istnieje – w groteskowo dosłownym znaczeniu tego słowa. Ten jednak wyglądał zupełnie tak samo, jego skóra jaśniała jak kaczy zadek na środku jeziora, zapach ekstazy uderzał jeszcze mocniej w półzamkniętym pomieszczeniu kabiny bagażowej, ciepło było wręcz odurzające. Zaraz za nim do kabiny wszedł drugi – identyczny! IDENTYCZNY – niczym bliźniak, klon. Porozumiewali się dziwnym językiem, przypominających tubalne brzmienie trąby jerychońskiej przeplatanym rykiem bojowym rozjuszonego lwa. W sam raz dla fałszywych aniołów. W ich rozmowie było jednak coś, co jednoznacznie wskazywało, że nie mają dobrych zamiarów.

Tyle im wystarczyło – dwaj szaroskórzy kompani, dotychczas uwięzieni w metalowej trumnie bagażnika samochodu ponownie spojrzeli po sobie… i jednocześnie wbijali zęby w krtanie swoich niedoszłych oprawców-aniołów. Trwało to krótko, bardzo krótko. Jak ugryzienie pieczonego udka kurczaka. Świat na zewnątrz nie miał chyba nic przeciwko – cały czas pozostawał szarobrunatny i ziarnisty, zapylony, zamglony. Celuloidowy niemy film. Jednak teraz przedstawiał ich oczom inny obraz– obraz wielkiego miasta. Znajomego miasta… miasta fałszywych aniołów.

 

***

 

 

Jeszcze czuł jej smak w ustach – niby nic specjalnego – słodkawa z posmakiem żelaza w tle. A jednak ta była inna, jakby… znajoma. Jakby już kiedyś czuł jej smak, jakby jej zapach wąchał setki razy.

 

Siedział pod umierającym drzewem, targany obrazami z czyjejś lub swojej przeszłości. Nigdy dotąd czegoś takiego nie czuł. I nigdy więcej już nie poczuje…

 

***

 

 

Miasto wydawało się wymarłe – jak po uderzeniu bomby biologicznej – budynki trwały na fundamentach niewzruszone, samochody stały zaparkowane na swoich miejscach. Tylko ludzi brak. Jakby szarobrunatny świat wymazał wszystkie istoty żywe. Prawie wszystkie. Szedł przed siebie, nie zauważając nawet kiedy i gdzie zostawił swojego kompana. Idąc wzdłuż rzeki, w kierunku półokrągłego, podświetlonego mostu zauważył pod nim jakiś błysk. Kątem oka – refleks, mogący być jedynie złudą. Przyjrzał się dokładniej– nie, to nie złuda, pod mostem widział delikatną, złotawą poświatę w szarym, gruboziarnistym powietrzu. Z tej odległości przypominało to trochę tlące się dwumetrowe cygaro wykonane z brezentu, a nie liści tytoniu. Zaciekawiony zszedł po skarpie, na której osadzony był pylon mostu. Ogromne brezentowe cygaro wielkości człowieka poruszyło się. Gdy podszedł bliżej zauważył, że to nie ogromne cygaro – to wielka, szara pikowana poczwarka – z prawie ludzką twarzą, świecącą jak latarnia.

 

Kolejny fałszywy anioł – pomyślał ze zgrozą. Gdy ludzka twarz poczwarki spojrzała wprost na niego – nastąpił znajomy krzyk w słyszanym tak niedawno języku – przeraźliwy ryk, rozsadzający mu głowę. Ryk był tylko początkiem. Poczwarka zaczęła się wściekle wić, uwięzione w niej ciało koniecznie chciało – wręcz musiało – wydostać się na zewnątrz – prawdopodobnie przedwcześnie. Poczwarka pękła wzdłuż niczym śpiwór, uwalniając kolejnego błyszczącego złowrogo, pachnącego kwaskowato kobiecym orgazmem, bijącego żywym żarem fałszywego anioła o tej samej, znajomej twarzy co wcześniej. Anioł wrzeszczał na niego rykiem tysiąca trąb jerychońskich, próbując go ogłuszyć.

Adam chciał mu przerwać, próbować się jakoś z nim porozumieć, poprosić o pomoc, licząc na to, że nie wszyscy fałszywi aniołowie są źli – jak ci spotkani dotychczas. Jednak (jeśli w ogóle tak było) ten zdecydowanie nie należał do pokojowo nastawionych istot. Co więcej – swoim krzykiem przywołał do siebie innych.

Dookoła nich zaczęły pojawiać się nowe, lśniące twarze i wychodzące z poczwarek ciała. Wszystkie lśniły, pachniały słodko-kwaśno i ryczały przeraźliwie. To musiała być jakaś ich kolonia lub gniazdo.

Był przerażony – nadal był zmęczony, osłabiony, głodny – i raczej niezdolny do ucieczki przed 5 świetlistymi demonami. Ale jeśli to było ich gniazdo, a one dopiero co się „wykluły" – mógł mieć szansę… zrobił chyba najmniej spodziewaną rzecz – zaatakował najbliższego anioła. Ten był zupełnie zaskoczony, gdyż nawet nie drgnął. Reszta natomiast wrzeszczała przeraźliwie w tym swoim straszliwie nieludzkim języku. Ale żaden nie ruszył z odsieczą. Co więcej – 3 z nich zaczęły uciekać, jeden, który został nadal próbował go ogłuszyć demonicznym trąbieniem – ale na więcej się nie zdecydował. Widząc, że jego próby oszołomienia Adama spełzły na niczym – i on rzucił się do ucieczki, pozostawiając kompana i nie chcąc stać się kolejną ofiarą.

I dobrze – pomyślał Adam – pięciorgu z was nie dałbym rady. Miał szczęście, że te świeżo wyklute potwory nie miały pełni swych mocy – kto wie, do czego są zdolne dorosłe formy.

Anioł padł na ziemię, dokładnie w miejscu, w którym przed chwilą się „narodził" – do własnej pustej poczwarki. Dookoła leżały sterty przeróżnych śmieci. Szare puszki po żywności, szare popsute zabawki, szare gazety… szare i brunatne śmieci.

Ciągle oszołomiony przez ogłuszający skowyt fałszywych aniołów, a może przez ciągle niezaspokojony głód oraz zdarzenia ostatnich kilkudziesięciu godzin, ruszył dalej wzdłuż rzeki. Miasto wydawało mu się znajome – budynki, ulice, skwery – kiedyś je widział, był tu, przechadzał się tymi okolicami. Kiedy to było? Jak nazywa się to miasto – w brunatnoszarej poświacie wyglądało jak nierzeczywiste, jak ze snu. I wszędzie wkoło dostrzegał tlące się w oddali światła ciał aniołów – zaczął ich unikać. Szukał zwykłych ludzi, szukał schronienia. Świat był ostatnio dla niego bardzo niesprawiedliwy. Nie dość, że został napadnięty, pobity, obrabowany, to jeszcze obudził się w zupełnie innym świecie. W świecie, w którym panował zupełnie nowy porządek. Nie, porządek to złe słowo – chaos. Tak, chaos koloru brunatnoszarego. Niezmiennie, nieprzerwanie brunatnoszarego – od kilkudziesięciu godzin, a może kilkunastu dni. Stracił poczucie czasu, chyba tracił też zmysły…

 

***

 

 

Siedział oparty o pień umierającego drzewa. Teraz, w ostatniej chwili jego „życia", targany wyrzutami resztek sumienia, będąc na finiszu świadomości – zapłakał. Z żalu i szczęścia jednocześnie. Poczuł, jak ostrze wpija się brutalnie w jego gardło. Nie stawiał oporu, nie próbował uciec przed napastnikami. Widział ich wyraźnie na szarobrunatnym tle pola. Pola, które już kiedyś widział. Pola, pośród którego stał stary młyn. Był już tutaj – tydzień, a może rok temu.

 

Ostrze przebiło mu krtań i kręgi szyjne. Szarobrunatny świat zawirował, gdy jego głowa upadała na ziemię. Ostatnią rzeczą jaką widział było światło fałszywego anioła. Nie stawiał oporu – chciał odejść – to jedyny sposób na uwolnienie się od bólu. Bólu, który go trawił od momentu, gdy obudził się w świecie ciągłodnia. Bólu, który zadał i pewnie zadawałby dalej innym. Dla niego śmierć to wybawienie, a nie kara…

 

***

 

 

Włóczył się tak wiele dni – chyba dni – bo szarobrunatne niebo ani na chwilę nie rozbłysło światłem słońca, ani na chwilę nie zasnuło się kotarą nocy. Panował ciągłodzień. W tym czasie nie udało mu się znaleźć własnego domu. Miasto, ulice – wyglądały znajomo i jednocześnie obco – jakby były wypaczonym odbiciem prawdziwego świata. W tym czasie nie spotkał zbyt wielu ludzi – przeważnie natykał się na agresywne świetlne istoty – wszystkie o tej samej twarzy, przepięknie pachnące, emanujące ciepłem, smaczne… Po pewnym czasie nawet przestał szukać innego pokarmu – wszystkie, WSZYSTKIE dotychczasowe próby kończyły się fiaskiem – wyglądało na to, że na tym świecie jedynym jadalnym pokarmem były anioły. Agresywne istoty, które przybyły na ten świat wraz z ciągłodniem.

 

Adam spotkał też kilku Innych – tych, z którymi rozumiał się bez słów. Na krótki czas łączyli się w małe grupki, aby nacieszyć się ich wzajemną więzią – w końcu „człowiek to istota społeczna", jak głosił tytuł jednej z książek do psychologii. Wspólnie „polowali", wspólnie jedli, wspólnie spali w piwnicach, opuszczonych domach niczym partyzanci podczas wojny – byle dalej od aniołów – najeźdźców. Adama jednak coś ciągnęło dalej, czegoś szukał, choć już dawno zapomniał, co to było. Wiedział tylko, że musi iść dalej – to było jak przyciąganie. A im dalej szedł, tym przyciąganie to wzmagało się. Im bliżej był, tym trudniej było mu się oprzeć. Więc szedł – kolejny dzień, kolejny tydzień… a może godzinę. W jednej chwili był pod mostem by nagle znaleźć się piwnicy, po chwili miał przed oczyma wysypisko śmieci – to było jak sen, niekończący się sen, poskładany z wielu nie zawsze spójnie łączących się scen.

Stanął przed drzwiami. Szarobrunatnymi drzwiami. Przez wąską szczelinę przy framudze widział pulsujące miarowo światło. Czuł ten odurzający zapach. Wiedział, że za nimi ujrzy anioła – był gotowy. Z impetem wpadł do pomieszczenia, nie pozwolił aniołowi na jakąkolwiek reakcję. Nie pozwolił mu nawet krzyknąć w tym przedwiecznym, nieboskim języku. Zrobił to szybko, lecz zdecydowanie nie bezboleśnie. Jak wiele razy do tej pory. Ale pierwszy raz od bardzo dawna zobaczył kolor, świat na krótką chwilę ujawił mu się jak niegdyś – było lato , słońce za oknem świeciło, drzewa pyszniły się zielenią, ptaki śpiewały figlarnie wśród gałęzi… Jakby ktoś na sekundę zdjął szarobrunatny filtr z jego oczu. Spojrzał na martwego anioła. Spojrzał i zrozumiał – choć nie mógł i nie chciał uwierzyć.

 

***

 

 

 

Miejsce– zakład medycyny sądowej Collegium Anatomicum. Czas – czwartek, 4 października, godz. 14:05

 

– Panowie, panie – zwrócił się do zebranej wokoło grupki studentów – podczas dzisiejszej sekcji towarzyszyć nam będzie przedstawiciel poznańskiej policji…

– Agent Zarzycki, miło mi – przedstawił się machinalnie lekarzowi i studentom policjant.

– Agent Zarzycki – kontynuował wykładowca– jest członkiem Oddziału Specjalnego Rosomak, który pod koniec sierpnia tego bieżącego roku pojmał – to słowo lekarz zaakcentował z wyraźnym przekąsem – denata, leżącego dzisiaj przed nami na stole sekcyjnym.

– Doktorze, pan wybaczy – przerwał mu Zarzycki – ale określenie „denat" sugeruje, że to człowiek. A proszę mi wierzyć – z człowiekiem TO nie ma nic wspólnego.

– Szanowni państwo – wykładowca w przesadnie głośny sposób mówił do słuchaczy – to najlepszy dowód na to, jak pewne umysły, nieoświecone umysły nie potrafią rozróżnić ofiary od oprawcy…

– Nie musi mnie pan od razu obrażać – obruszył się funkcjonariusz – gdyby pan wiedział, doktorze, co ten „denat" zrobił w przeciągu ostatnich 7 dni – zmieniłby pan o nim zdanie.

– Zatem proszę mnie oświecić, agencie – jeśli to nie tajemnica służbowa oczywiście.

Agent poczerwieniał ze złości, lecz „ze względu na dobro śledztwa" nie odpowiedział – nigdy nie wiadomo, czy pośród zgromadzonych w salce studentów nie znajdzie się ktoś bliski którejś z ofiar „denata". A ofiar tych było kilkanaście. W raporcie dla przełożonego jednostki i prokuratora okręgowego napisał: „Ofiara, NN, to mężczyzna, wiek ok. 32 lat, zainfekowany karniworią. Śledztwo prowadzone od miesiąca pozwoliło ustalić, iż do zakażenia doszło w okolicach Szreniawy, woj. wielkopolskie. Prawdopodobnym źródłem zakażenia był bezpański pies – nosiciel. Mężczyzna prawdopodobnie wracał z weekendowej dyskoteki, w której widziany był dzień wcześniej. NN został napadnięty przez znanego lokalnej policji i skazanego wielokrotnie za rozboje z bronią w ręku Józefa K. Jak wskazują ślady, Józef K. – po przywłaszczeniu zegarka, telefonu komórkowego oraz portfela z nieustaloną kwotą pieniędzy – ukrył ciało nieprzytomnej ofiary w pobliskim młynie. To właśnie tam najpewniej doszło do zakażenia ofiary karniworią. Sprawa Józefa K. została zawieszona ze względu na jego śmierć – stał się on pierwszą domniemaną ofiarą NN – na lokalnej drodze doszło do walki – wskazują na to ślady oraz plamy krwi należącej do NN na gazrurce znalezionej nieopodal Józefa K. Jego śmierć nastąpiła wskutek przegryzienia tętnicy szyjnej.

NN przypisuje się również kilka innych zabójstw, w tym 2 konwojentów z firmy ochroniarskiej Securis, chcących zapewne uzyskać nagrodę marszałka województwa za schwytanie homo sapiens carnivoris. To oni właśnie przetransportowali NN oraz drugiego homo sapiens carnivoris – Grzegorza W. – swoją służbową furgonetką do Poznania. Tam, na stacji benzynowej, po otwarciu auta padli ofiarami NN oraz Grzegorza W. Całe zdarzenie zostało zarejestrowane przez kamery monitoringu.

Tej samej nocy NN spowodował również śmierć bezdomnego, mieszkającego pod mostem Rocha – świadkami tego zdarzenia były 4 osoby, również bezdomni, w tym 3 kobiety i jedno dziecko, młodociany syn jednej z nich.

Ślad NN urywa się w tym miejscu, uważam, że na kolejny tydzień udał się on na spoczynek do jednej z piwnic w okolicznych kamienicach. Po tym czasie patrol osiedlowy U032 przyjął zgłoszenie o zakłócaniu ciszy nocnej w domu na os. Bajkowym w Poznaniu. Po przybyciu na miejsce funkcjonariusze znaleźli ciało młodej kobiety, Marzeny D. – przyczyną śmierci znów była przegryziona tętnica szyjna… „

– Agencie – czy chce pan coś dodać, czy możemy przejść do sekcji?

– Proszę sobie nie przeszkadzać, doktorze…

– "Profesorze" – tym razem naukowiec go poprawił – Proszę państwa, obiektem dzisiejszej sekcji jest NN, przedstawiciel gatunku Homo sapiens carnivoris, będącego zmutowaną formą Homo sapiens sapiens. Jako, że jest to zapewne dla państwa pierwszy kontakt z tym podgatunkiem – kilka słów na temat jego różnic w stosunku do pana lub pani – wymownie spojrzał w kierunku cycatej i dość bladej, nawet jak na rudą, studentki. – Mutacja odkryta została po raz pierwszy 3 lata temu wśród mieszkańców dorzecza rzeki Prypeć, spowodowana jest przez priony, obejmuje kilka obszarów ciała, głównie układ nerwowy z korą mózgową na czele, oczami, uchem środkowym i wewnętrznym, receptorami w skórze, krtanią…

– Jakie są tego bezpośrednie efekty – zapytał rozentuzjazmowany, korpulentny student.

– No właśnie, jakie – przekornie odpowiedział wykładowca, kierując swoje pytanie do prymuski grupy.

– Mutacja kory mózgowej powoduje ograniczenie postrzegania czasu, utratę pamięci krótkotrwałej, a także uczuć wyższych – można powiedzieć, że mózg zaczyna działać na pierwotnych instynktach, na zasadzie „żyć, by przeżyć". Mutacja oczu to przebudowa struktury pręcików, odpowiedzialnych w oku ssaków za widzenie światła – naukowcy uważają, że Homo sapiens carnivoris widzi tak samo dobrze w ciągu dnia jak i w nocy. Przyczynia się to również do nabycia umiejętności swoistej termowizji u chorego. Degeneracji ulegają jednak komórki czopków, przez co chory nie widzi pełnej gamy kolorów. – wyrecytowała prymuska

– Bardzo dobrze, dla pani piątka. A pan – zwrócił się teraz do grupowego macho – jak pan sądzi, do czego prowadzi mutacja skóry i krtani?

– yyy, no ten tego… – zająknął się macho, drapiąc się intensywnie po głowie.

– Świetnie – choć nie chodziło mi o przedstawienie tego na przykładzie – mutacja krtani powoduje jej opuchnięcie, co uniemożliwia prawidłową artykulację. Mutacja skóry, a konkretniej zakończeń nerwowych w skórze, przyczynia się z jednej strony do obniżenia wrażliwości na ból, z drugiej do zwiększenia zdolności odczuwania ciepła. Czy to sprawia, że nasz NN jest bestią, funkcjonariuszu?

– Czy zabicie własnej narzeczonej i kilku innych osób nie jest tego przejawem? Czy nadal uważa pan, doktorze, że nasz NN, zombie czy raczej Adam B. – co udało mi się przed godziną ustalić – może być nazywany człowiekiem?

– Agencie Zarzycki – nie pochwalam jego czynów, ale nie uważam też, że to on był za nie odpowiedzialny. Winna w tym przypadku była jego choroba – czy będzie pan winić cukrzyka za konieczność wstrzykiwania sobie insuliny? Czy chory na AIDS jest wg. pana człowiekiem potrzebującym pomocy, czy chodzącą bombą zegarową, którą należy jak najszybciej „rozbroić"?

Najnowsze badania i wywiady z ŻYWYMI chorymi na karniworię a leczonymi interferonem oraz canrniprazolem dowodzą, że chorzy są niejako zmuszeni przez autonomiczny układ nerwowy do podążania w kierunku domu, bliskich. Czują podświadomą potrzebę bycia z nimi – jednak zdegenerowana kora mózgowa blokuje świadome myślenie i zastępuje je prymitywnymi odruchami. Nauka zna już kilka wyleczonych przypadków – choć trudno tu mówić o sukcesie. W Warszawie dwaj zarażeni karniworią dotarli do domów i zaatakowali swoich współmałżonków i dzieci, a następnie, już w trakcie leczenia, opowiadali lekarzom o wielkiej traumie, z jaką musieli żyć. Ich podświadomość nie dawała im spokoju, aż te przeżycia wydostawały się na zewnątrz i zżerały ich sumienie do cna – do dziś żaden nie przeżył, obydwaj popełnili niestety samobójstwa. – profesor zamyślił się na chwilę – Proszę powiedzieć, agencie, w jakich okolicznościach zatrzymał pan tego oto Adama B.?

– Siedział pod drzewem na polu niedaleko Szreniawy – musiał tam iść kilka godzin. Do twarzy przyciskał co chwila zakrwawioną koszulę, należącą do zagryzionej przez niego kilkanaście godzin wcześniej konkubiny…

– Wyobraża pan sobie jego ból w momencie, w którym dociera do pana świadomość, że ktoś zabił pańską partnerkę? A potem trafia do pana makabryczna prawda…

– Czy to ma mnie przekonać?! – agent Zarzycki prawie krzyczał – Ten, ten… niech panu będzie – człowiek – zabił kilka osób z zimną krwią!

– …więc proszę chociaż spróbować postawić się w jego sytuacji.

Koniec

Komentarze

Skoro wstawiłeś dawno temu, to pewnie informacje o błędach już zebrałeś.

Witamy na becie! Teraz możesz elegancko przesunąć gwiazdki na środek. A dlaczego właściwie nie wstawiłeś starego tekstu, razem z komentarzami?

Babska logika rządzi!

Finklo – nie wiem, od czego to zależy, ale gwiazdki BYŁY na środku. Po odświeżeniu strony wróciły do lewego marginesu. A komentarzy nie wstawiłem, bo… chyba nie zauważyłem, że jest taka możliwość. Jeśli ktoś chce je przeczytać – są pod moim oryginalnym tekstem na fantastyce.pl.

Złościć się to robić sobie krzywdę za głupotę innych.

Z gwiazdkami to dziwne.

Tak z ciekawości – zdajesz sobie sprawę, że wstawiłeś dwa razy ten sam tekst? Jeden z oryginalną datą ze starej strony i z zachowanymi komentarzami. Myślę, że ten dobrze będzie wykopać w kosmos. Ewentualnie po przetestowaniu "na brudno" możliwości bety.

Babska logika rządzi!

Finklo – uświadomiłaś mnie :D – nie, nie wiedziałem, że wrzuciłem ten sam tekst dwa razy. W sekcji "OPOWIADANIA--->WSZYSTKIE" widzę je tylko w jednej kopii, zaraz nad "Awansem" Unfalla. Gdy wejdę w widok swojego profilu – widzę już dwie: tę starą z komentarzami i tę nową, pod którą właśnie sobie piszemy.

Złościć się to robić sobie krzywdę za głupotę innych.

W "Opowiadania -> wszystkie" też jest, tylko gdzieś na dalszych stronach. W "Opowiadania -> inne" jest pod koniec drugiej. :-) No to we wszystkich obstawiałabym piątą. Na pewno znajdziesz. ;-)

Babska logika rządzi!

Aaa, już wiem, o co chodzi. Ja (osobiście) wstawiłem to opowiadanie na betę raz – a to wcześniej wstawione musiało być "wciągnięte" z automatu na betę ze starej strony – sam go nie wrzucałem. I wszystko jasne.

HA-lleluja!

Złościć się to robić sobie krzywdę za głupotę innych.

Nadal przeszkadzały mi powtórzenia, nadmiar zaimków, źle zapisane dialogi, liczebniki i kilka skrótów.

Mimo że wykonanie wciąż pozostawia nieco do życzenia, pomysł okazał się na tyle niezły, że przeczytałam, może nie z przyjemnością, ale na pewno bez przykrości.

 

Jak z resz­tą cały ten świat i lu­dzie… – Jak z resz­tą cały ten świat i lu­dzie

 

Albo byli agre­syw­ni wzglę­dem niego.Albo byli agre­syw­ni wobec niego.

 

… obu­dził się w sta­rym mły­nie… – Zbędna spacja po wielokropku.

 

z cza­sów ko­mu­ny w PRL'u. – …z cza­sów ko­mu­ny w PRL-u.

 

Są­dził, że nie zdoła prze­łknąć nawet kęsa, dła­wiąc się i ksztu­sząc. – …dła­wiąc się i krztu­sząc.

 

A jeśli oka­zu­ją się drogą do nikąd… – A jeśli oka­zu­ją się drogą donikąd

 

głowę miał spusz­czo­ną w dół, wzrok wbity we wła­sne buty. – Masło maślane. Czy można spuścić głowę w górę.

 

Utwar­dzo­na pew­nie jesz­cze za cza­sów ostat­nich PGRów. – …za cza­sów ostat­nich PGR-ów.

 

Jego za­pach po­czuł w od­le­gło­ści ok. 100 me­trów– słod­ko kwa­śny za­pach… – Jego za­pach po­czuł w od­le­gło­ści około stu me­trów – słod­ko-kwa­śny za­pach

 

Jesz­cze tylko kil­ka­na­ście kró­ków. – Literówka

 

Adam po­czuł me­ta­licz­no słod­ki smak krwi… – Adam po­czuł me­ta­licz­no-słod­ki smak krwi

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka