- Opowiadanie: podstuwak - Noc siewu

Noc siewu

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Noc siewu

 

 

I

 

 

– Wsi spokojna, wsi wesoła! Który głos twej… Au!

– Zamknij pysk, gówniarzu, bo ci przybiję język do stołu!

Kajtek złapał się za uderzoną głowę. Gwóźdź, który odbił mu się przed chwilą od skroni, wylądował na blacie między książkami. Odrzucając go za siebie spojrzał z wyrzutem na ojca.

– Muszę się tego nauczyć do szkoły – wyjaśnił.

– Gówno tam szkoła! – odparł Ćmina. – Myśli własnych nie słyszę!

Kajtek przez chwilę przyglądał się pracy ojca.

Pochylony nad stołem Ćmina co chwilę marszczył krzaczaste brwi i napinał twarz. Jego długi, nieprzycinany wąs poruszał się to w lewo, to w prawo. Oczy błądziły nerwowo na wszystkie strony. Choć Ćmina nie miał jeszcze czterdziestu lat, wyglądał na o wiele więcej. Skóra jego twarzy była zszarzała i zniszczona. Rozczochrane włosy zaczęły siwieć. Ręce drgały mu nieustannie, mimo iż pił dużo, by temu zaradzić.

Rzecz, nad którą pracował była niemal skończona. Nanosił tylko ostatnie poprawki.

– To wszystko na nic. On pozna – ocenił Kajtek.

Wyrzucony przez Ćminę młotek minął jego głowę o kilka centymetrów i uderzył z hukiem w ścianę. Kajtek skulił się mimowolnie. Był dość wysoki, jak na jedenastolatka i na co dzień miał się za dorosłego, jednak teraz wyglądał jak bezradne, małe dziecko.

– Jeszcze jedno słowo, a będziesz połamanymi rękami z podłogi zęby zbierał! – ostrzegł go ojciec.

Chciał jeszcze coś dodać, ale do pokoju weszła Kacha, trzymając w wyciągniętych rękach parujący garnek.

– Zabieraj mnie to ze stołu! – nakazała Ćminie. – Bigos niesę!

Kacha była wysoka i wielka, jednak nie można było powiedzieć, że jest gruba. Jej piersi, ściśnięte między rękami trzymającymi garnek, zdawały się żyć własnym życiem. Zupełnie, jakby były ulane z rtęci. Całe jej ciało niepozbawione było pewnej zgrabności, podkreślonej kusą, kwiecistą sukienką, którą miała na sobie.

Stając przy Ćmienie zmarszczyła brwi i ponagliła go ruchem głowy. Jej twarz była ładna. Zdrowa i emanująca żywotnością. I tylko oczy zdradzały zły charakter.

Ćmina ostrożnie złapał leżące na stole kobiece zwłoki i przeniósł je na kanapę. Uważał przy tym, by nie zaprzepaścić swojej pracy. Ozdoby, które przyczepił do trupa były bardzo delikatne i niewiele było trzeba, aby odpadły.

– Chyba nie zamierzasz mu tego ofiarować? – spytała Kacha spoglądając drwiąco w ich stronę. – Przecie to widać, że to zwłoki.

– Gówno widać – zaprzeczył Ćmina. – On nie pozna.

– Rozzłościsz go. Lepiej poczekać. Wkrótce będzie tu nowa dziewczyna. Żywa.

Ćmina zostawił ciało i zasiadł do stołu.

– Nowa, nowa! Czekamy już miesiąc. A co jeśli nikt się nie zjawi?

Kacha milczała. Ćmina w tym czasie nałożył sobie pełny talerz i zaczął jeść.

– Jakiś dziwny ten bigos – stwierdził.

– Bo ta pinda była wysuszona! Nawet on ją odrzucił! – obruszyła się Kacha. – Mięsa to na niej wcale! Tylko tipsy i jad kiełbasiany.

– Tfu – Ćmina splunął ze wstrętem. – To co mi tu podajesz?!

– Ust nie wrzucałam.

Ćmina popatrzył podejrzliwie na jedzenie i niepewnie nabrał kolejny kęs.

– A mały czemu nie je? – wskazał widelcem na Kajtka.

– Ma karę.

– I bardzo dobrze – rzucił Ćmina w jego stronę. Kiedy skończył jeść wstał i wyjął z barku butelkę wódki. Potem nalał do szklanki i wypił na raz.

– Wiesz, że on nie wytrzymie bez baby – zwrócił się do Kachy. – Do tego nadchodzi Noc siewu.

– Wiem – przyznała. – Ale dziewczyna się znajdzie. Zobaczysz.

 

 

II

 

 

– Nie mogę uwierzyć, że w końcu mam urlop! – Maria wychyliła głowę przez okno samochodu. Wiatr potargał jej krótkie, zwieńczone grzywką włosy. Mrużąc oczy uśmiechnęła się szeroko. Jej drobna, owalna twarz nabrała przez to pogodnej promienistości.

Zjechali właśnie z głównej drogi i teraz szosa ciągnęła się wzdłuż szpaleru drzew. Kobieta oglądała schowane za nią pole i wdychała głęboko czyste od spalin powietrze.

– Urlop na wsi – rozmarzyła się. – Nie pamiętam, kiedy ostatni raz bawiłam się poza miastem.

Jej radość była szczera. Nie wystarczyła jednak, by zagłuszyć targające nią obawy.

Mateusz prowadził w skupieniu. Z obiema rękami na kierownicy wpatrywał się w drogę, jakby ta miała za chwilę się skończyć. Ale do celu było jeszcze daleko.

Mateusz miał przystojną twarz z wydatną szczęką i ostrymi rysami. Było w niej coś niepokojącego, co nadawało mu dodatkowego uroku. Teraz spływały po niej kropelki potu, wykwitające wśród krótko przystrzyżonych blond włosów.

Był dopiero początek maja, ale cholernie gorący.

Passat Mateusza miał już kilkanaście lat. Nie miał za to klimatyzacji. W palącym słońcu nie pomagały nawet otwarte okna. Jasna, bawełniana bluzka Marii i kremowy podkoszulek Mateusza zaczynały coraz ściślej przylegać do ich ciał.

Maria oderwała nagle głowę od okna i spojrzała na towarzysza. Znali się krócej niż miesiąc, ale Maria przeczuwała, że przerodzi się to w coś więcej. Pierwszy wspólny wyjazd miał być tego początkiem.

Znudzona ciszą, jaka panowała w samochodzie przekręciła gałkę radia włączając je i przez chwilę szukała stacji. Spośród szumów wydobyły się nagle delikatne tony „Down By The Water" PJ Harvey i Maria znów poczuła lęk. W jednej chwili spychane w niepamięć wspomnienia stanęły jej przed oczami, jakby działy się właśnie teraz.

Maria wiedziała, że nie może siebie winić. Nie mogła zatrzymać tamtego dziecka. Nie wtedy. I nie dlatego się bała. Poradziła już sobie ze wspomnieniami. Jednak ostatnio stawały się one zbyt żywe. Wszystko przez to miejsce.

Maria zastanawiała się, czy Mateusz może wiedzieć. Sama nigdy mu tego nie wyznała. Nigdy nie przyznała przed nim, że była w ciąży. W ciąży, którą usunęła.

Kiedy Mateusz powiedział jej, gdzie planuje ich pierwsze wakacje z trudem nie dała po sobie poznać, że ma coś do ukrycia. Nie mogła uwierzyć, że wybrał akurat tę wieś. Później jednak doszła do siebie. Miała pewność, że nawet jeśli spotka lekarza, który wykonał zabieg, ten nie pozna jej. W końcu skrobał po kilka dziewczyn w miesiącu.

Maria nigdy nie zastanawiała się, jak wyglądałoby to dziecko. Czy był to chłopiec, czy dziewczynka. Nigdy nie myślała o nim jak o dziecku. Nigdy o nim nie myślała. Dopóki nie wyruszyli w trasę. Teraz miała wrażenie, że czuje jego obecność. Zupełnie jakby znów było w jej łonie.

– Wieczorem będziemy na miejscu – Mateusz odezwał się po raz pierwszy od pół godziny. – Spodoba ci się tam. Zobaczysz.

Maria przytuliła się do jego ramienia.

– Nie mogę się doczekać! – odpowiedziała. Jej słowa były szczere.

 

 

III

 

 

– On dłużej nie zdzierży – Ćmina stanął nad siedzącą na krześle Kachą i spojrzał jej w oczy. – Dziewczyna może być dziś, może być jutro, a może nie będzie jej wcale. Jeśli nie dostanie baby, wścieknie się. Milczy już od tygodni. Dłużej tak być nie może.

Kacha skinęła głową. Ćmina przyozdobił jej skronie wiankiem z mleczy. Gorzki, biały sok zaczął ściekać kobiecie po policzku.

– Zrobię to – powiedziała Kacha – ale kiedy przyjdzie Noc siewu, musimy mieć tutaj inną dziewczynę.

Ćmina milczał.

Kacha wstała. Jej rozpuszczone włosy rozsypały się na plecy świetlaną kaskadą. Piersi zafalowały. Schowane pod prostą, białą suknią z cienkiego lnu wyglądały, jakby zaraz miały ruszyć w swoją drogą.

– Mi dzieci już nie zrobi – dodała.

Przez brudne okna sączył się blask zachodzącego słońca. Był wystarczająco mocny, by Ćmina pocił się pod swoim garniturem z poliestru. Kościołowe buty uwierały go. Choć wkładał je często, bo specjalnych okazji nie brakowało, nigdy nie chodził wtedy zbyt wiele. Teraz z zazdrością spojrzał na bose stopy Kachy.

Kacha ruszyła w stronę piwnicy. Ćmina podążył za nią.

– Uciekaj mi stąd, gówniarzu! – zganił po drodze Kajtka, który przyglądał się im zza poręczy schodów. – Migiem na pole, bo ci każe gnój przewalać przez cały tydzień!

Kajtek poderwał się i wybiegł na zewnątrz. Kiedy drzwi się za nim zamknęły, Kacha otworzyła przejście do piwnicy. Z dołu powiało lodowate powietrze, niosące ze sobą zapach mułu, pleśni i rozkładu. W chwilę potem, jakby w oddali, dało się słyszeć bulgoczące krzyki. Dźwięk, który przypominał głos wołającego o pomoc tonącego.

Schodzili ostrożnie. Schody były przeżarte wilgocią i od lat nikt ich nie konserwował. Kacha czuła ich chłód i miękkość, kiedy stawiała kolejne kroki. Gdy dotknęła zimnego kamienia piwnicznej podłogi, przeszedł ją dreszcz.

Na dole panował półmrok. Zimne światło gołej żarówki rozjaśniało jedynie mały krąg wokół niej. Reszta pozostawała skryta pod grubą warstwą cieni.

Piwnicę zawalono szeregiem rupieci, narzędzi ogrodowych, skrzyń, butelek i słoików. Trzeba było uważać, by na coś nie nadepnąć. Przy ścianach stały stare kredensy i rozwalające się szafy. W jednym z rogów postawiono krzesło.

Od razu po zejściu Ćmina skierował się do zawieszonej na ścianie płachty. Gdy ją odsunął, ukazało się wybite w ścianie przejście. Pod usuniętymi cegłami czernił się wydrążony w ziemi tunel. Tunel prowadził w dół.

Ćmina zdjął zawieszoną na ścianie pochodnię, podpalił ją i ruszył w głąb. Ciepłe światło wypełniło mrok, wydobywając z niego ciąg krzywych, drewnianych stopni, rozpadających się od wilgoci. Kacha podciągnęła nieco spódnicę i ruszyła za mężem.

Droga była wąska. Co jakiś czas opadała ostrzej i wtedy musieli przytrzymywać się ścian, badając stopą kolejne schodki. Po paru minutach znaleźli się w obszernej, podziemnej grocie.

Sala musiała powstać na skutek cofnięcia się wody, której pozostałości tworzyły teraz niewielki akwen. Nad wodą zawieszona była metalowa obręcz z łańcuchem. Łańcuch niknął pod nią. Zbiornik prawdopodobnie rozrastał się tuż pod ziemią. Może nawet łączył się z pobliskim jeziorem.

Powierzchnia wody kończyła się plażą o glinianym podłożu, wzdłuż której płonął szereg powbijanych w ziemię pochodni. Po plaży walały się resztki gnijącego jedzenia, brudne miski i obgryzione kości. Kości były duże. Ktoś bardziej wnikliwy mógł poznać, że są ludzkie. Innym pozostawało wywnioskować to z porozrzucanych wszędzie czaszek i klatek piersiowych.

Gdy Kacha i Ćmina weszli do środka, przystanęli na chwilę w nabożnej trwodze. Zupełnie, jakby znaleźli się na mszy żałobnej. Panowała tu kościelna cisza. Każdy ruch roznosił się wyraźnym echem. Słyszane jeszcze do niedawna krzyki umilkły.

Od schodów do plaży prowadził zbutwiały, czerwony dywan, na którego końcu stało łóżko. Łóżko było stare, z obszernym drewnianym zagłówkiem zwróconym w kierunku wejścia. Wyglądało, jakby ktoś przyniósł je tu z małżeńskiej sypialni w pobliskim dworku, zanim ten stał się ruiną. Prawdopodobnie zresztą tak właśnie się stało. Pościel na posłaniu była podarta i sztywna od brudu. Pokrywały ją liczne plamy.

Ćmina ruszył w tamtą stronę, a Kacha z ociąganiem podążyła za nim. Kiedy stanęli przy krawędzi łóżka, Ćmina oparł dłonie o zagłówek, a Kacha położyła się na brudnym materacu, zwracając się w kierunku wody. Ugięła nogi w kolanach, rozłożyła je, a sukienkę zadarła po same biodra.

– O, Wielki Antenacie! – zaintonował Ćmina. Słowa te brzmiały w jego ustach sztucznie, jak deklamowane w podstawówce wiersze. – O, Praojcze, Potężny Wodniku! Przyjdź do nas. Przemów do nas. Rozkazuj nam!

Tuż przy brzegu woda zabulgotała. Kachą wstrząsnął dreszcz. Kobieta mimowolnie zamknęła oczy i wcisnęła głowę między ramiona.

– Usłysz nas! – kontynuował Ćmina. Jego nieprzycinane wąsy poruszały się przy tym jak żywe. – Przybądź!

Spod wody wynurzyła się nagle przypominająca ludzką głowa. Jej skóra była zzieleniała. Wargi sine. Oczy niemal całkowicie niknęły pod spuchniętymi policzkami. Na czoło opadała resztka siwych włosów. Po chwili na plaży znalazła się cała postać.

Stwór był nagi. Jego wychudzone, przygarbione ciało pstrzyło się od sinych plam i gnijących ran. Chude ramiona i nogi ociekały mułem. Przy plecach i klatce piersiowej zaplątały się wodorosty. Przypominał topielca, który pozostał w wodzie zbyt długo. Jednak potężne, ropiejące przyrodzenie będące w stanie wzwodu wskazywało, że nie jest zwykłym topielcem.

– Witaj, o, Wielki Praojcze – powiedzieli chórem Kacha i Ćmina. – Przemów do nas.

Stwór nie odezwał się. Postąpił krok, przystanął i przechylił głowę spoglądając na nich bezrozumnie. Na jego szyi założona była gruba obroża, od której biegł łańcuch przyczepiony do stalowej obręczy, znajdującej się tuż nad zbiornikiem.

– O, Potężny Wodniku, oddajemy ci naszą siostrę, byś obdarował ją swoją miłością.

Kacha naprężyła kręgosłup, wysuwając krocze w stronę stwora. Ćmina położył jej dłonie na ramionach i pochylił się nad łóżkiem.

– Przyjmij ją – poprosił – i przemów do nas!

Stwór chrząknął, wspiął się na posłanie i naparł między nogi kobiety. Dyszał przy tym głośno, wydając z siebie bulgoczące jęki. Po chwili salę wypełnił charkot przypominający ryk topionej świni. Lub pienienie mleka w ciśnieniowym ekspresie. Z ust stwora nie padło jednak żadne słowo.

 

 

IV

 

 

– Ojcze, dobrze wiesz, że to nie może trwać wiecznie – Niezrodzanna chodziła nerwowo po pokoju, spoglądając co chwilę na ojczyma. – W końcu to wszystko wyjdzie na jaw.

Jak na płód była dość wyrośnięta i potrafiła wydawać dojrzałe osądy. Ostry makijaż dodawał jej przy tym wieku.

Krasnobliwy westchnął i przeczesał brodę swoimi drobnymi palcami. Drobnymi, jeśli liczyć ludzką miarą.

– Gumienniki nie przenoszą się od tak – powiedział. – Do tego trzeba zgody Rady. A poza tym to wbrew tradycji mojego rodu.

Niezrodzanna nie odpowiedziała. Nieustannie chodziła po pokoju, okrążając leżące na podłodze ciało.

Krasnobliwy nie patrzył na zwłoki. Przyglądał się przybranej córce, wciąż przeczesując brodę i marszcząc brwi. Zawsze tak robił, kiedy nad czymś się zastanawiał. Jak na gumiennika był słusznej postury, jednak nie z racji otyłości. Twarz jego pełna była nobliwego czaru, który przejawiał się także w manierach. Krasnobliwy wychował się na dworze zarządzającego przed laty tą ziemią pana i mieszkał w nim aż do wyburzenia go przez władzę ludową. Nigdy z tej racji nie miał się za kogoś lepszego. Otwarcie ganił jednak sikanie do mleka jako czynność wysoce niecywilizowaną, co przysporzyło mu wielu wrogów. Tutejsza społeczność nie zacieśniła z nim więzów i wolała zachować dystans wobec jego rodziny. W zasadzie odwiedzali go tylko członkowie Rady, by na podstawie wizyt wydać kolejne oświadczenie odmawiające mu praw do potomstwa.

– Już wkrótce nie będziemy mieć wyjścia – podjęła Niezrodzanna. – Wiesz, że jeśli przekażesz mi czar, pomogę ci uzyskać zgodę Rady na przenosiny. – Sięgnęła po paczkę leżących na stole papierosów, wyjęła z niej jednego i zapaliła. Krasnobliwy uniósł w zdziwieniu brwi, jednak szybko udało mu się ukryć ten grymas i twarz jego ponownie nabrała statecznego wyrazu. Niezrodzanna zauważyła to i spojrzała na niego pytająco.

– Wybacz – odezwał się. – Jeszcze nie przywykłem do tego, że palisz. Gumienniki zaczynają palić dopiero gdy skończą sto lat.

Niezrodzanna zaciągnęła się głęboko.

– Porońce zaczynają dużo wcześniej– odparła, wydmuchując smużkę dymu.

Krasnobliwy przygarnął Niezrodzannę kilka lat temu. Wśród gumienników zdarzały się już takie przypadki. Szczególnie wśród tych, którzy nie mogli mieć potomstwa, lub nie potrafili prawidłowo przeprowadzić rytuału zapłodnienia. Krasnobliwy miał jednak inny problem.

Wraz z żoną o pozwolenie na potomstwo starał się od lat. W czasach, w których gumiennikom coraz trudniej było ukryć przed ludźmi swoją obecność, nie dostawało się go tak łatwo. Jednak Krasnobliwy wiedział, że nie to jest przyczyną kolejnych odmów. Spełniał wszystkie wymogi. Poza światopoglądowymi.

Kiedy jego żona zaproponowała, by Niezrodzanna została z nimi, nie mógł się sprzeciwić. Serdecznica pokochała ją od razu. On sam zresztą też myślał o tym, by przygarnąć to stworzenie, kiedy tylko je znalazł. Adopcja uchroniła Niezrodzannę przed Macierzanką, posępną, podziemną krainą, do której trafiają poronione płody i dzieci poddane aborcji. W tej okolicy Macierzanka była dość liczna, co było zasługą tutejszego doktora, znającego sposoby by sobie dorobić. Niezrodzanna zdawała sobie sprawę z tego, jak dużo zawdzięcza Krasnobliwemu i Serdecznicy.

– Wiem, że wolałbyś to zrobić inaczej – przekonywała teraz. – Ale to się nie uda. A kiedy się stąd wyniesiemy, kiedy znajdziesz się pod zwierzchnictwem innej Rady, będziesz mógł w końcu mieć dzieci!

– Ona ma rację – odezwała się Serdecznica, wchodząc do pokoju. Była ubrana w jasną bluzkę i spódnicę, o kroju wzorowanym na ludzkim. Choć Krasnobliwy nie lubił mody zbyt otwarcie nawiązującej do człowieczych fasonów, musiał przyznać, że jego żona wygląda wspaniale.

– Udało nam się raz – kontynuowała Serdecznica. – Nie wiadomo, czy uda się tym razem. – Zerknęła wymownie na leżące na podłodze zwłoki. – To już drugi przedstawiciel Rady, który zaszedł tutaj w przeciągu ostatnich sześciu miesięcy. To zdecydowanie za dużo. Oni wiedzą.

– Nonsens – Krasnobliwy pozostał niewzruszony. – Nie mogli się dowiedzieć. Kiedy są już na miejscu to co innego, ale jeśli nie przekroczą naszego progu, nie ma możliwości, by mogli coś odkryć.

– Więc pewnie podejrzewają, że odprawiliśmy rytuał na własną rękę – nie ustępowała Serdecznica. – Wydaje im się, że mamy potomstwo. Nawet jeśli nie podejrzewają, że adoptowaliśmy porońca, wiedzą, że ktoś z nami mieszka.

Niezrodzanna zgasiła papierosa i oparła się o ścianę, krzyżując ręce na piersi. Krasnobliwy wciąż nie mógł się przyzwyczaić, że tak szybko dorosła. W zasadzie od razu była dojrzała. Wiedział, że porońce nie mają dzieciństwa, przez co niemal od razu dorastają do stanu, w którym trwają do końca swojego istnienia, ale wciąż miał trudności, żeby się z tym pogodzić. Pomarszczona twarz Niezrodzanny pokryta mocnym makijażem, eleganckie, ale wyzywające ubranie, było dla niego czymś całkowicie obcym. Cieszyły go jednak jej nienaganne maniery i szacunek, jaki okazywała rodzicom.

– Więc co proponujecie? – zapytał w końcu.

Kobiety uśmiechnęły się.

– Po pierwsze musimy pozbyć się zwłok – stwierdziła Serdecznica. – Sprawdziłam w jego notesie. Miał na dzisiaj zaplanowane wizyty w dużo mniej ciekawych miejscach. Nie będą nas podejrzewać. Przynajmniej nie od razu.

Krasnobliwy skinął głową.

– Najlepiej będzie znów go zmielić i podrzucić ludziom do mięsa – przyznał. – Im to wszystko jedno, co jedzą.

– A co dalej? – wtrąciła się Niezrodzanna.

Krasnobliwy dłuższą chwilę marszczył brwi, błądząc palcami wśród brody.

– Mogę przekazać ci czar – odezwał się wreszcie – ale jeśli nie znajdziesz tej kobiety, nie zda ci się on na nic.

Niezrodzanna uśmiechnęła się.

– Znajdę ją, tatusiu – obiecała słodko. – Możesz być tego pewien.

 

 

V

 

 

– Proszę wybaczyć, ale żona źle się poczuła, dlatego ja pokażę pokoje – wyjaśnił Ćmina, schylając się po bagaże. Choć jego głos był uprzejmy, było w nim słychać, że tego typu słowa nie przechodzą mu przez usta z łatwością. Ogorzała twarz zdradzała ślady przepicia, jednak teraz Ćmina wyglądał schludnie. W ciemne spodnie od garnituru miał włożoną jasną, pasiastą koszulę, którą zdołał przepocić tylko trochę.

Stojąca przy nim Maria nie zwracała na to jednak uwagi. Wciąż nie mogła przestać zachwycać się okolicą. Teraz niemal zupełnie zapomniała o swoich rozterkach.

Pensjonat w którym się zatrzymali był nieduży. W całości wybudowany z drewna czarował licznymi zdobieniami i przestronną werandą. Liczył trzy piętra i z samej góry można było dostrzec leżące nieopodal jezioro. Wśród tego wszystkiego wyróżniała się tylko schowana między drzewami piętrowa chata Ćminów, powoli popadająca w ruinę.

Kobieta miała nadzieję, że z gospodarzami nie będzie miała do czynienia zbyt często. A przynajmniej z Ćminą. Jego żona mogła być przecież całkiem sympatyczna.

Maria i Mateusz zarezerwowali pokój na ostatnim piętrze. Kiedy weszli do środka pensjonatu uderzył ich przyjemny zapach sosnowego drewna. Schody skrzypiały, co tylko dodawało uroku. Gdy przemierzali kolejne stopnie, Ćmina co chwilę spoglądał na Marię, oblizując przy tym wargi. Na Mateusza zdawał się w ogóle nie zwracać uwagi. Maria zauważyła, że jest w tej dwójce jakieś niepokojące podobieństwo, coś, co nie dawało się jednoznacznie określić. Maria widziała, że Mateusz pochodzi z tej okolicy, tłumaczyła to więc specyfiką ludzi tego regionu.

Gdy Ćmina pokazał im pokój, wyjaśnił najważniejsze szczegóły i wyszedł, Maria zamknęła za nim drzwi i odetchnęła z ulgą, siadając na łóżku.

– Myślałem, że mówiłem ci o łazience – powiedział Mateusz, wracając do sprawy sprzed kilku minut.

– To nic takiego – uspokoiła go Maria. – To miejsce jest wspaniałe. Łazienka w korytarzu tego nie zepsuje.

– I tak poza nami nikogo tu nie ma – dodał.

– No widzisz. Całe piętro dla nas. – Maria uśmiechnęła się i opadła na łóżko, szeroko rozkładając ramiona. – Choć do mnie – zaprosiła zalotnie.

Mateusz ułożył bagaże w rogu pokoju, otworzył okno i spoczął przy Marii. Pokój powoli wypełnił się świeżym wieczornym powietrzem.

Podróż zmęczyła ich. Najchętniej poszliby spać już teraz. Bez mycia. Bez rozbierania się. Leżeli tak parę minut, aż w końcu Maria przekręciła się w stronę Mateusza i pocałowała go.

– Może ochrzcimy łóżko? – spytała.

Mateusz oddał jej pocałunek, jednak po chwili wstał i skierował się w stronę walizki.

– Musze się wykąpać – stwierdził, zaglądając do środka.

– Wiesz, że na filmach mówią tak ci, którzy mają coś do zrobienia w ukryciu?

– Nie mamy już po szesnastu lat. Tylko na filmach kochają się bez kąpieli.

Maria roześmiała się, przetoczyła po łóżku i wstała.

– W takim razie ja pierwsza – oznajmiła. – Będę mogła się przygotować.

Łazienka była mała, z niedużym oknem i kafelkami w kolorze brudnego śniegu. W rogu stała kabina prysznicowa, po prawej zlew, naprzeciw niego sedes. Pomieszczenie było czyste, co ucieszyło Marię. Wewnątrz czuć było jeszcze kwiatowy zapach detergentów.

Kiedy się rozebrała i odkręciła wodę, musiała czekać kilka minut, zanim poleciała ciepła. Jej ciało pokryło się gęsią skórką. Wkrótce potem wszystko zniknęło pod obłokami pary.

Maria poczuła, jak odzyskuje energię. Kąpiel orzeźwiła ją. Coraz bardziej zaczynał cieszyć ją ten wyjazd. Wycierając się, rozmyślała o tym, co mają zaplanowane na kolejne dni. Uczucie beztroski szybko jednak ulotniło się. Klamka drzwi powoli zaczęła opadać. Maria zamarła. Nikt jednak nie wszedł do środka. Maria odsunęła się w tył, próbując odejść jak najdalej od wejścia. Wtedy drzwi nagle otworzyły się z trzaskiem i do środka wleciał mały, na oko dwunastoletni chłopiec. Maria zakryła się ręcznikiem, a intruz obrzucił ją pożądliwym spojrzeniem, które wydłużył możliwie długo, po czym poderwał się i uciekł.

Dopiero teraz Maria zdała sobie sprawę z tego, że nie zamknęła drzwi na zamek. Kiedy podeszła do nich, spostrzegła brak klucza. Schyliła się do dziurki i zajrzała. Zamek był stary a wejście na klucz duże. Można było przez nie dostrzec niemal całą łazienkę.

Choć Maria wiedziała, że bardziej powinna się z tego śmiać, niż przejmować całą tą sytuacją, nie mogła dojść do siebie. Nagle wszystko przestało jej się podobać.

Gdy wróciła do pokoju Mateusza nie było. Zamknęła drzwi i sięgnęła po komórkę. Wkrótce w pokoju rozbrzmiał dzwonek jego telefonu. Leżał na stoliku pod telewizorem. Maria odłożyła aparat i wyjrzała przez okno. W panujących na zewnątrz ciemnościach nie było nic widać. Widok ten tak różnił się od oświetlonych latarniami ulic, które oglądała co dzień ze swojego mieszkania. Odetchnęła głęboko i zasłoniła okno. Potem ustawia kosmetyki na półce, założyła nocną koszulę i zanurzyła się pod chłodną pościel. Nie gasiła światła. Wciąż miała wrażenie, że ktoś ją obserwuje. U powały, w niewielkiej szparze, spostrzegła dwie jasne kropki, wyglądające jak oczy. Nie mogła oderwać od nich wzroku. Miała nadzieję, że to jedynie światło księżyca, wpadające tu przez nieszczelny dach. Dziś była pełnia, więc nie było to złe wytłumaczenie.

Gdyby tylko jasne punkty nie przygasały co jakiś czas, zupełnie, jakby ktoś mrugał.

 

 

VI

 

 

Obudziła się o świcie. Wydawało jej się, że cały wczorajszy wieczór był tylko snem. Chciałaby, żeby tak było.

Kiedy uniosła się na łokciach, zobaczyła, że Mateusza wciąż nie ma. Jego telefon nadal leżał na stole. Z trudem wygrzebała się spod kołdry i wyjrzała przez okno. Świtało. Poranna mgła ześlizgiwała się zwolna w dół pagórka, na którym postawiono pensjonat. W stronę jeziora.

Walizka Mateusza pozostała nieotwarta. Stała tam, gdzie ją wczoraj zostawił. Drzwi były zamknięte, a klucz w zamku. Nie wrócił więc na noc.

W pokoju panował chłód. Maria wyciągnęła z bagażu zapinany sweter i narzuciła na siebie. Schowała do torebki telefon Mateusza, założyła ją na ramię i ostrożnie wyszła z pokoju. Irracjonalny lęk nie opuszczał jej. Klucz przekręcała tak, jakby każdy dźwięk mógł sprowadzić na nią niebezpieczeństwo.

Pensjonat wydawał się pusty.

Maria przemierzała jego korytarze, dokładnie sprawdzając każdy pokój i co chwilę nasłuchując. Bała się zawołać Mateusza. Sama nie widziała dlaczego. Gdy znalazła się na dole, zajrzała nawet do kuchni i pomieszczeń przeznaczonych dla personelu. Nikogo w nich nie znalazła. Nikt nie szykował śniadania. Nikt nie nakrywał do stołu.

Nie mogło jej to dziwić. Pora była wczesna, a oni byli tu jedynymi gośćmi. Gospodarze pewnie zjawiali się później. Maria powoli podeszła do okna i wyjrzała na ich rozpadającą się chatę. Nie świeciło się w niej żadne światło.

Zawieszony na kuchennej ścianie zegar wskazywał szóstą. Maria zastanawiała się, czy właściciele wciąż spali. Tyle słyszała o tym, że na wsi wstaje się wcześniej. Postanowiła udać się do nich, nawet, gdyby miała ich obudzić.

Poranek był zimny i wilgotny. Wiatr targający koronami drzew przeszywał ją dojmującym chłodem. Maria szła szybko, z rękami skrzyżowanymi na piersi.

Pukanie nie przyniosło skutku. Przy drzwiach nie było dzwonka. Kobieta w końcu zaczęła walić w nie pięścią, nie myśląc o tym, jak wytłumaczy swoją nachalność. Przy którymś z kolejnych uderzeń klamka szczęknęła i drzwi uchyliły się. Musiały otworzyć się same, bo po drugiej stronie nikogo nie było.

– Halo, czy jest tu ktoś? – zapytała Maria cicho. Nagle zdała sobie sprawę ze swojego zachowania i musiała przyznać, że nie miała ku niemu podstaw. Zaglądając nieśmiało do środka powiedziała:

– Szukam mężczyzny, z którym przyjechałam. Mateusza. Widzieli go może państwo? Obawiam się, że coś mu się stało.

Nikt nie odpowiedział. Maria przestąpiła próg, nie zamykając drzwi za sobą.

Wnętrze tonęło w mroku. Słabe światło poranka sprawiało wrażenie, jakby w przedpokoju unosiła się mgła. Choć w środku wszystko wyglądało schludniej niż na zewnątrz, w powietrzu dało się wyczuć jakiś dziwny zapach, przypominający zapach mułu i pleśni. Maria nie potrafiła go określić.

Zanim zdążyła się rozejrzeć, usłyszała na górze jakiś ruch. Powoli weszła po schodach.

Drzwi jednego z pokoi były uchylone. Maria nie potrafiła stwierdzić, czy ktoś jest w środku. Na końcu korytarza musiała znajdować się łazienka. Dobiegał stamtąd szum odkręconej wody. Któryś z domowników musiał brać prysznic. Znad progu unosiły się nikłe kłęby pary, kołujące ospale pod sufit. Maria postąpiła krok w tamtą stronę, ale wtedy usłyszała ruch za uchylonymi drzwiami.

– Przepraszam – zaczęła Maria łamiącym się głosem. – Przepraszam, że weszłam bez pozwolenia, ale Mateusz, mój chłopak, nie wrócił na noc.

Nie padła żadna odpowiedź. Jednak pokój z pewnością nie był pusty. Kobieta podeszła do wejścia i nasłuchiwała. W końcu wzięła głęboki wdech i pchnęła drzwi.

W pokoju stał mężczyzna odwrócony przodem do okna. Maria poznała go od razu.

– Mateusz! – krzyknęła i podbiegła do niego.

Mateusz odwrócił się. Przez chwilę Maria myślała, że jej nie poznaje. Jego wzrok był nieobecny. Niepokojący wyraz oczu mężczyzny, który wcześniej tak ja zauroczył, teraz wydał jej się zły i obłędny.

– Tak się martwiłam! – wyznała Maria, tuląc się do jego piersi. Mateusz nie odwzajemnił uścisku. – Co ty w ogóle tutaj robisz? – Maria zmieniła ton. – Dlaczego nie wziąłeś telefonu? – Odepchnęła go i skrzyżowała ręce na piersi. – Gdzie byłeś przez całą noc?

Mateusz milczał. Jego oczy pozostawały obojętne.

Dobiegający z korytarza szum wody ustał i po chwili zaskrzypiały otwierane drzwi. Ten, kto brał prysznic wyszedł na korytarz i udał się do któregoś z pokoi. Po chwili opuścił go i skierował się w ich stronę.

– Znalazłam fajki, braciszku – rozległ się kobiecy głos. – Po takim grzmoceniu zapalić dobrze. Ćmina, choć starszy, to tak baby zaspokoić nie umi. Dobrze, żeś jest już…

Kacha stanęła w progu, jedną ręką wycierając głowę ręcznikiem. Była naga. Przy każdym ruchu jej potężne piersi unosiły się i opadały i zdawało się, że zaraz odlecą, rozbijając ściany. W drugiej ręce trzymała paczkę papierosów i zapalniczkę.

Maria nie mogła wydobyć z siebie żadnego słowa. Dopiero teraz rozejrzała się po pokoju.

Pod oknem stało łóżko, w rogu duża szafa. Obok komoda a przy łóżku niewielki, okrągły stolik, na którym postawiono mosiężny krzyż. Ściany pokryto łuszczącą się już tapetą w kwiaty i przyozdobiono dziesiątkami zdjęć. Maria oglądała je jak kronikę życia Ćminów, czując, jak krew odpływa jej od twarzy. Miała wrażenie, że za chwilę straci przytomność.

Fotografie, czarnobiałe i spłowiałe, w kolorze sepii, barwne, o kolorach wyblakłych i całkowicie nowe układały się w historię pokoleń zamieszkujących to miejsce. Wśród postaci rozpoznała Mateusza, jeszcze jako dziecko, później w okresie dojrzewania i całkowicie już dorosłego. Na wielu zdjęciach towarzyszyła mu dziewczynka, bez wątpienia będąca stojącą przed nią kobietą. Także Ćmina był z nimi. Teraz podobieństwo wydało jej się zbyt duże, by mogło być przypadkowe. Cała trójka musiała być rodzeństwem.

– Co tu się dzieje? – zapytała Maria, szczękając zębami, jakby było jej zimno. Nie mogąc oderwać wzroku od zdjęć, zdała sobie sprawę, że większość przedstawionych na niej par dorastała razem. Wszyscy musieli być spokrewnieni. Cała rodzina od pokoleń musiała nie dopuszczać do siebie żadnej obcej krwi.

– Co się tutaj dzieje? – zapytała ponownie. Nogi ugięły się pod nią. – To jakiś żart, prawda? Odpowiedz! – zażądała.

Mateusz zmrużył oko i zmierzył Marię wzrokiem. Kacha, nie zwracając na nią uwagi, rzuciła mu papierosy i zapalniczkę. Mężczyzna złapał je w locie, po czym wyjął jednego i zapalił. Zaciągnął się głęboko, chwycił stojący na stole krucyfiks i wyrżnął nim Marię w głowę.

 

 

VII

 

 

– To ona. Jestem pewna! – Niezrodzanna chodziła podekscytowana po pokoju. Krasnobliwy palił fajkę, mierzwiąc swoją brodę.

– Wiesz, że jeśli to nie ona, czar nie zadziała, a ty zginiesz.

Niezrodzanna podeszła do niego i oparła się o podłokietniki jego fotela.

– Wiem, ojcze – powiedziała. – Ale to ona. Potrafię to wyczuć.

Krasnobliwy wziął ze stołu wieczne pióro, ugniótł nim tytoń i odłożył wraz z fajką na blacie.

– W porządku – odparł. – Zdradzę ci, jak wygląda rytuał. Czy na pewno wiesz, jak użyć tego czaru?

– Pewnie! – Niezrodzanna ucałowała oba jego policzki i przytuliła go mocno.

– Pamiętaj, że z tą magią nie ma żartów – upomniał ją Krasnobliwy, próbując uwolnić brodę. – To nie będzie tak proste, jak z utopcem.

Niezrodzanna wyprostowała się i skinęła poważnie głową.

– To nie czary, których nauczyłaś się do tej pory – kontynuował Gumiennik. – To moc potężna i niebezpieczna. Nie można używać jej pochopnie. Ona wymaga rozwagi.

Niezrodzanna jeszcze raz przytaknęła skinieniem głowy i odezwała się:

– Nie mam już pięciu miesięcy, tato. Jestem wystarczająco dojrzała, by być poważną, kiedy zajdzie potrzeba i nie działam pochopne. Nie musisz się o mnie martwić.

Krasnobliwy wyraził swoją aprobatę cichym mruknięciem.

– Planowałam to wystarczająco długo – kontynuowała Niezrodzanna. – Dość jest w tym rozwagi.

– Dobrze już – przerwał jej Gumiennik. – Ufam twoim sądom. A teraz idź. Jeśli jej nie uratujesz, na nic ci się zda magia.

Niezrodzanna ucałowała go raz jeszcze, tym razem w mniej egzaltowany sposób, po czym skłoniła się z szacunkiem.

– Serdecznica przygotuje wszystkie składniki – dodał Krasnobliwy. – Kiedy wrócisz, będziemy gotowi.

– Dziękuję – wyszeptała Niezrodzanna, niemal bezgłośnie. Jeszcze raz skłoniła się i odeszła.

Gdy drzwi się za nią zamknęły, do pokoju weszła Serdecznica, która przysłuchiwała i się całej rozmowie z kuchni.

– Myślisz, że postępujemy słusznie? – zapytał ją Krasnobliwy z zatroskaną miną.

– Myślę, że nie mamy wyboru – odpowiedziała.

 

 

VIII

 

 

Maria ocknęła się z bólem głowy. Wzrok jej się morzył i w mroku, jaki panował wokół nie potrafiła rozpoznać gdzie się znajduje. Gdy kontury otoczenia wyostrzyły się Maria stwierdziła, że musi to być jakaś piwnica. Nie było tu okien, a wilgoć kleiła się do jej ciała, wzmagając uczucie chłodu.

W powietrzu rozpoznała ten dziwny zapach, który poczuła po wejściu do domu Ćminów. Teraz był o wiele bardziej intensywny, wdzierał się do jej nozdrzy, powodując odruchy wymiotne. Gdy Maria chciała osłonić nos, zdała sobie sprawę z tego, że jest związana.

Gruby sznur konopny skutecznie ją unieruchamiał. Siedziała na krześle, z rękami przywiązanymi do podłokietników a kostkami do przednich nóg krzesła. Była prawie naga. Miała na sobie jedynie białą, lnianą sukienkę, która bardziej przypominała halkę, niż coś, w czym można wyjść do miasta. Przez chwilę Maria szarpała się, mając nadzieję, że stary mebel ustąpi, jednak został wykonany solidnie i nawet lata zużycia nie zdołały wystarczająco nadwątlić jego konstrukcji.

Z trudem łapiąc równowagę, oparła się na stopach i spróbowała uderzyć krzesłem o ścianę. Bezskutecznie. Ponawiała tę próbę jeszcze kilka razy, aż wyczerpana postawiła krzesło i opadła na nie, dysząc ciężko.

Wtedy zdała sobie sprawę, że w piwnicy jest ktoś jeszcze.

Spod schodów wystawał niewielki cień, który czynił jakiś miarowy ruch, prawdopodobnie ręką. Po chwili wysunął się w stronę światła i Maria rozpoznała głowę chłopca, który podglądał ją wczorajszej nocy.

Kajtek wyszedł z ukrycia i ruszył w jej stronę.

– Hej, chłopczyku – odezwała się Maria. – Rozwiąż mnie. Nic nie powiem twoim rodzicom.

Kajtek podszedł do niej i stanął nieruchomo. Nie odzywał się.

– Zapłacę ci – przekonywała Maria. – Będziesz mógł sobie kupić gry. Lub komiksy. Czy cokolwiek, czego chłopcy w twoim wieku pragną.

Dziecko zbliżyło się i sięgnęło ręką do pasa. Maria miała nadzieję, że szuka w kieszeni czegoś, czym przetnie sznurek. Kajtek robił jednak coś innego.

Zaciskając dłoń na obnażonym przyrodzeniu, poruszał nią lekko, posapując przy tym. Po chwili przechylił się w stronę kobiety i dotknął jej piersi.

Maria poczuła skórę jego nogi. Pogładziła ją palcem, a Kajtek, w żądzy spełnienia, podsunął w to miejsce jądra. Maria dotykała ich przez moment, aż zdołała chwycić je skrępowaną ręką. Chłopak zapiszczał, gdy zacisnęła palce.

– A teraz rozwiążesz mnie, gówniarzu, albo urwę ci te twoje niedorozwinięte jajeczka – zagroziła.

Kajtek skinął głową. Z jego oczu popłynęły łzy. W panice zaczął szukać czegoś ostrego. Z jednej z komód podniósł brzeszczot i obrócił się w stronę kobiety. Chciał ją nim uderzyć, ale Maria wzmocniła uścisk. Nie mogąc znieść bólu zaczął przecinać więzy.

Gdy kobieta uwolniła rękę, wyrwała chłopcu piłę i drugi sznur przecięła już sama. Potem wstała, nie zwalniając uścisku, w którym trzymała Kajtka, podniosła leżącą na szafce gracę i uderzyła chłopca jej tępą końcówką. Ten zatoczył się zamroczony. Maria puściła go i uderzyła raz jeszcze. Dopiero gdy upadł, zajęła się więzami nóg.

Kiedy była już wolna, rozejrzała się wokół w poszukiwaniu broni. Wśród zebranych w piwnicy narzędzi, najbardziej poręcznie prezentował się duży kamieniarski młotek. Maria podniosła go, zważyła w dłoni i wymierzyła nim kilka ciosów w powietrze. Potem związała chłopaka i ruszyła w górę schodów.

Gdy stanęła przy drzwiach u szczytu, usłyszała stłumione głosy. W domu musiało być więcej osób. Niezrażona tą sytuacją nacisnęła klamkę i wychyliła głowę na korytarz. Ćminowie wydawali prawdopodobnie jakieś przyjęcie. Gwar niósł się z różnych stron, jednak pod drzwiami nie słyszała niczego. Ściskając rękojeść młotka powoli wyszła z piwnicy.

– Ptaszyna wyrwała się z klatki – usłyszała za plecami głos Ćminy, gdy przeszła kilka kroków. – A my właśnie do ciebie zmierzamy.

Maria odwróciła się, chcąc go zaatakować. Ktoś jednak złapał ją za rękę i odebrał broń.

Ćmina stał tuż za nią. Poruszał nerwowo wąsem. Przy nim miejsce zajęli Mateusz i Kacha.

– Czeka cię wielki zaszczyt, kobieto – odezwał się gospodarz. – Już niedługo zostaniesz matką.

Maria chciała się wyrwać, ale rąk wokół niej przybyło. Chwytały ją mocno, nie pozwalając się ruszyć. Gdy przestała się szarpać, Ćmina stanął przed nią. W rękach trzymał zapleciony z mleczy wianek.

 

 

IX

 

 

– Chyba się zaczęło. – Jeden z chłopów zajrzał do chaty Ćminów i zapraszającym gestem pokazał pozostałym, żeby ruszyli za nim. Reszta podniosła z ziemi flaszki i kosze z jedzeniem. Gdy weszli do środka dostrzegli jakiś tumult przy zejściu do piwnicy. Kilka stojących tam bab cisnęło się do wąskiego przejścia. Towarzyszący im mężowie napierali na nie od tyłu.

Nowoprzybyli stanęli za nimi i czekali na swoją kolej.

– Noc siewu – zachwycił się jeden z nich. – Dawno już jej nie było. Brakuje nam młodych. Dobrze, że wieś znowu obrodzi.

Pozostali zgodzili się milcząco. Powoli zbliżali się do prowadzących w dół schodów.

Na zewnątrz rozległo się bicie dzwonów. Widać nie zjawiła się tu jeszcze cała wieś. Proboszcz zawsze przychodził jako jeden z pierwszych, ale w kościele zostawał Szpudra, garbaty dzwonnik, który mieszkał na plebanii. Dopóki nie oznajmił wszystkim, że nadeszła Noc Siewu, bił w dzwony, wysyłając wezwanie.

Szpudra zawsze przychodził ostatni.

Drzwi wejściowe ponownie otwarły się i w chacie znaleźli się kolejni mieszkańcy wsi.

– Maj, miesiąc maryjny, dobry czas, by pan Bóg pobłogosławił – odezwała się jedna z wchodzących kobiet. – Może będą bliźnięta? W Chrubiewnikach ostatnio trojaczki się zrodzili!

– Co też pani mówi!

Nagle ktoś kaszlnął wymownie i powiedział:

– Będzie, co Bóg da. Nie czas dywagować.

Kobiety nie zwróciły na niego uwagi.

– Przydałoby się wsi więcej dzieci – podjęła ta, która zaczęła. – Teraz wszyscy do miasta jadą. A co tam w tym mieście takiego? Na miasto nawet pan Bóg nie spojrzy.

Wszyscy zamilkli na pewien czas i słychać było tylko dziesiątki oddechów, szuranie kroków i pojedyncze chrząknięcia. Zapach mułu, który unosił się w chacie, musiał ustąpić teraz odorowi potu i niemytych zębów. Atmosfera ekscytacji i rosnącego zniecierpliwienia wzmagała się z każdą chwilą. Ktoś otworzył wódkę. Ktoś zaczął jeść przygotowane na tę okazję ofiary. Świętowano już teraz.

Wkrótce dzwon zabił raz jeszcze i po kilku minutach w drzwiach stanął garbaty Szpudra z baniakiem bimbru pod pachą.

– Cała wieś tu – oznajmił lub stwierdził. – Trzeba nam sadzić nowe życie.

 

 

X

 

Na podziemnej plaży płonęły rzędy pochodni. Teraz nie tylko przy linii brzegu, ale także wzdłuż prowadzącego do łoża dywanu. Ludzie wypełniali salę po brzegi. Kłębili się w ścisku, nachodząc sobie na stopy. Nikomu to jednak nie przeszkadzało. Ważne było, by być jak najdalej od wody. Nikt też nie śmiał stanąć na odgrodzone pochodniami przejście prowadzące od wejścia do posłania.

Na łożu leżała Maria. Mateusz i Ćmina rozkładali jej nogi. Kacha i Szpudra trzymali ją za ramiona. U wezgłowia łóżka stał proboszcz, a za nim sołtys, jego żona, wikary i trzech najbogatszych chłopów we wsi.

Maria nie miała siły krzyczeć. Nie wyrywała się. Leżała bezwładnie, półprzytomna, oddychając ciężko. Czuła nad sobą gorący, śmierdzący zgniłymi zębami oddech Szpudry. Jego ślina kapała na jej ramię. Dusząca woń mułu ściskała ją za gardło i Maria z trudem powstrzymywała wymioty. Miała nadzieję, że za chwilę padnie bez przytomności lub umrze po prostu i wszystko, co ma się tutaj wydarzyć, wydarzy się już poza nią.

Otaczające ją twarze zlewały się w jedno i wszystkie zdawały jej się niezwykle do siebie podobne. Jakby miały tych samych przodków. Maria słyszała ciche zawodzenie zebranych tu ludzi. Nikły śpiew, intonowany w jakimś obcym języku. W końcu Ćmina, wciąż trzymając ją za nogę, odezwał się mocnym głosem:

– O, Wielki Wodniku! O, potężny Praojcze. Wzywamy cię. Nadeszła noc siewu.

Cisza, jaka zapadła po tych słowach zdawała się przygniatać Marię. Czuła na piersiach ciężar, jakby ktoś dociskał ją nogą do podłogi. Z ledwością łapała oddech.

Nagle woda zabulgotała, na jej powierzchni pękło kilka baniek i wyburzyła się spod niej upiorna głowa, przypominająca głowy topielców. Jej otwarte, mętne oczy odbijały płomień pochodni, jarząc się przez to pomarańczowo. Po chwili cała postać stanęła na brzegu, strasząc swoim sterczącym, nabrzmiałym przyrodzeniem.

– Dzieci – zabulgotał stwór. – Dam wam braci i dam wam siostry!

Zebrani zawiwatowali.

– Dam wam potomstwo, które użyźni pola tej ziemi i przywróci im dawną świetność.

Euforia sięgnęła zenitu. Ludzie łapali nawzajem swoje dłonie. Zaciskali szczęki. Niemal każdy wstrzymał oddech.

– Przyprowadziliście mi bowiem kobietę, której szukałem – kontynuował potwór. – Obdarzę ją setką dzieci i wasza wieś zaludni się bardziej, niż kiedykolwiek.

Z ust zebranych znów wydobył się krzyk poparcia. Z ich oczu płynęły łzy.

– Musicie mnie jednak zostawić. Odejdźcie stąd. Powróćcie do swoich zajęć.

Emocje w jednej chwili opadły. Na twarzach wykwitło zdziwienie.

– Co przez to rozumiesz, ojcze? – zapytał Ćmina. – Przecież trzeba ci nas do rytuału.

Stwór przymrużył oczy, postąpił krok i strzelił Ćminę otwartą dłonią w twarz.

– Nie podważajcie moich słów, bo zgniotę was jak pchły – zagroził.

Zebrani cofnęli się najdalej, jak mogli. Wchodzili na siebie, przepychali się łokciami. Ćmina odszedł kilka kroków, tak, by być poza zasięgiem zwisającego z szyi potwora łańcucha.

– Przepraszam, ojcze – powiedział słabym głosem. – Odejdziemy.

Wychodzili kilka minut, co chwilę oglądając się. Choć ogarnął ich lęk i spieszyli się, ciekawość ich opóźniała. Szli bezwolnie, jak stado owiec, podświadomie pragnąć zostać tu jak najdłużej. W końcu sala opustoszała i pozostała w niej jedynie Maria z pochylonym nad łóżkiem stworem.

Maria widziała teraz jego twarz z bliska. Czuła smród, jaki bił od niej. Nagle oblicze potwora zmieniło wyraz, stając się bezmyślne i ordynarne. Jakby opadła z niego maska. Potwór zamrugał i rozejrzał się dookoła. Sprawiał wrażenie osoby, która nie wie, gdzie się znajduje. Po chwili z jego karku zeskoczyła mała postać, przypominająca na wpół roztopioną, plastikową lalkę. Dopiero po chwili Maria poznała, że jest to ludzki płód.

Płód stanął na plaży i zwrócił się do potwora:

– Wracaj do siebie, pokraku! – Jego głos był niski i kobiecy. Zupełnie nie pasował do wątłego ciałka.

Stwór chrząknął, warknął i niechętnie oddalił się w kierunku wody. Potem zanurkował i zniknął.

Maria wpatrywała się w stojąca przed nią postać, zastanawiając się, czy to wszystko może dziać się naprawdę.

– Utopcami bardzo łatwo jest kierować – wyjaśnił płód. – Są bezmyślne, gnane instynktem, bezrozumne. Kontrolę nad ich ciałem potrafiłoby przejąć nawet dziecko.

Maria nie odezwała się. Zwinięta w kłębek przyciskała plecy do wezgłowia łóżka, mimowolnie podciągając pod brodę poplamioną kołdrę.

– Nie poznajesz mnie, prawda? – spytało stworzenie, wskakując na posłanie. – Na imię mi Niezrodzanna. Jesteś moją matką.

Marię przeszedł dreszcz. Jej szczęki uderzyły o siebie. Policzki zadrżały. Siedziała na łóżku, trzęsąc się i nie mogąc wydobyć z siebie głosu.

– Szukałam Cię przez te wszystkie lata – podjęła Niezrodzanna. – Nie było to łatwe. Gdyby nie ci durni wieśniacy, pewnie wcale by mi się nie udało.

Maria wciąż milczała. Nie potrafiła uwierzyć, w to, co widzi. Nie potrafiła słuchać tego niskiego, zmysłowego niemalże głosu. Jednak słyszała wszystko doskonale i każde słowo napawało ją coraz większym lękiem.

– Noc siewu odbywa się tutaj od pokoleń – opowiadała Niezrodzanna. – Dawno temu ktoś złapał w tej wsi utopca i trzymał go w niewoli. W końcu ludzie zaczęli oddawać mu cześć i traktować go jak boskiego wysłannika. Wtedy też Noc siewu odbyła się po raz pierwszy.

Maria zaczęła płakać. Nie potrafiła nad tym zapanować. Z jej spuchniętych oczu lały się łzy, jakby obierała właśnie setną cebulę. Łzy zbierały się na jej brodzie i kapały stamtąd na kołdrę.

– Ćminowie sprowadzali tutaj różne dziewczyny. Pomyślałam więc, że mogę im podpowiedzieć, jakich powinni szukać. Jako utopiec, oczywiście.

Maria zamknęła oczy. Próbowała nie słuchać. Najchętniej zatkałaby sobie uszy. Nie mogła się jednak poruszyć.

– Stopniowo dowiadywałam się o tobie coraz więcej. Podawałam im coraz więcej szczegółów. Aż w końcu cię znaleźli.

Maria przełknęła ślinę. Jej spierzchnięte wargi poruszyły się. Wydobył się z nich nikły, ledwie słyszalny szept:

– Co zamierzasz ze mną zrobić?

Niezrodzanna uśmiechnęła się i przytuliła do jej nogi.

– Zamierzam już zawsze czuć ciepło twojego ciała – odparła.

 

 

XI

 

 

Maria wrzuciła poćwiartowane ciało Niezrodzanny do blendera i nacisnęła START. Ostrza zawirowały, ścianki naczynia pokryły się ciemną mazią, a kuchnię wypełniło wysokie bzyczenie i szereg mlasków. Gdy wszystko zostało zmielone, przelała zawartość na rozłożone na blasze ciasto francuskie, dosypała utarty kwiat macierzanki i zawinęła. Potem włożyła całość do piekarnika i wytarła ręce w ścierkę. Odwieszając ją spojrzała na Krasnobliwego, siedzącego w milczeniu na puszce z kawą.

– No co? – spytała go.

Krasnobliwy uniósł głowę i odezwał się:

– Nic, nic. Po prostu wciąż nie mogę przyzwyczaić się do tego miejsca. I do twojego nowego ciała.

– Powinieneś zacząć – odparła kobieta. – Kiedy tylko to zjem, rytuał będzie zakończony.

Krasnobliwy skinął głową.

– Wiem – powiedział. – I cieszę się z tego. Dopiero teraz jesteś naprawdę szczęśliwa.

Niezrodzanna nachyliła się nad nim i ucałowała go dużymi ustami, należącymi kiedyś do Marii.

– A ja się cieszę, że zgodziłeś się tutaj zamieszkać, tato.

Krasnobliwy uśmiechnął się i wyciągnął z kieszeni fajkę.

– Tak będzie dla nas najlepiej – przyznał, dosypując tytoniu do główki. – Ale tęsknię za tamtą ziemią.

– To minie – zapewniła go Niezrodzanna. – Czy tutejsza Rada wydała wam już pozwolenie na potomstwo?

– Tak, wczoraj -oznajmił gumiennik. – Myślałem, że ci mówiłem.

Niezrodzanna uniosła go i zrobiła kilka piruetów.

– To wspaniała nowina! – krzyknęła. – Mamy teraz co świetować.

Krasnobliwy skrzyżował ręce na piersi.

– Odłóż mnie, proszę – nakazał.

Niezrodzanna postawiła go z powrotem na puszce. Gumiennik poprawił ubranie, wepchnął fajkę w usta i zapalił.

– To wielka radość dla nas – przyznał – ale nie wiem, czy miasto to dobre miejsce do wychowywania dzieci.

– Najlepsze! – oceniła Niezrodzanna.

Gumiennik przeczesał brodę, zaciągnął dym do ust i zmarszczył brwi.

– A wiesz, że Serdecznicy się tutaj podoba? – spytał. – Ale ona zawsze była bardziej postępowa ode mnie.

Niezrodzanna uśmiechnęła się.

– Tobie też zacznie – zapewniła go. – Miasto jest wspaniałe.

 

 

Koniec

Komentarze

Bardzo mi się podobało. Ciekawe pomysły, nieoczekiwane zakończenie. Sam wymyśliłeś te porońce, czy wygrzebałeś skądś gotowce? Tylko zrób coś z ubieraniem ubrań, bo Ci komentatorzy zaczną grozić strasznymi karami. ;-)

Babska logika rządzi!

Ciekawe

Przynoszę radość :)

Dzięki za komentarze. Cieszę się, że historia znalazła Wasze uznanie. @Finkla – jeśli chodzi o porońce, to, podobnie jak większość fantastycznego półświatka w tym tekście, pochodzą one z mitologii słowiańskiej, która została tutaj potraktowana dość swobodnie i nie jest wierna żadnym konkretnym podaniom. Pozdrawiam, p.

Jeszcze mała errata:  „(…) i w przedstawieniu nie jest wierna żadnym konkretnym podaniom”.  p.

Od strony warsztatowej się przyzwoicie czyta, ale co nieco zgrzyta. Jak dla mnie poszczególne stylistyki leżą nieco zbyt daleko od siebie, co siłą rzeczy buduje dysonans. Chłopi są nadto za bardzo kołtuńscy, a stwory bajkowe – co samo w sobie może by nie przeszkadzało. Pojawia się jednak wątek Marii i jej fasolki, który jest najciekawszy, ale tonie na tle wymienionych wcześniej zbytnio przerysowanych wątków.

I po co to było?

Wielkie dzięki za opinię. Jest ona dla mnie bardzo istotna, bo każe mi się zastanowić, czy nie przesadziłem z opisanym przez Ciebie przekoloryzowaniem, które w tym tekście było celowe. Pozdrawiam, p.

Mocne opowiadanie. Klimat bardzo dobry, bohaterowie charakterystyczni, jest napięcie. Końcówka pasuje. Dla mnie wszystko zagrało. Gratulacje.

Podobało mi się mniej więcej do połowy. Potem odczułem dyskomfort, po scenie w łazience. Trochę autorze przedobrzyłeś. Po prostu napięcie jakoś wyparowało. Pozdrawiam.

Wielkie dzięki za opinie i czas poświęcony na tekst. Pozdrawiam, p.

Przeczytałam na raty, bo jest dość długie. Mnie zazgrzytała scena z chłopcem w piwnicy. Miałalm wrażenie, że ciało Kajtka jest bardzo rozciągliwe, ponieważ Maria trzymała go za jądra, a on sięgał sobie na komody w poszukiwaniu noży. 

Sama nie wiem – czy mi się podobało, ale wydaje mi się, że swój zamiar Autor wypełnił całkowicie. Jest obrzydliwie, brudno, strasznie, obleśnie i w ogóle jak najgorzej tylko sobie można wyobrazić. Do tego fabuła trzyma w napięciu, a tekst podzielony na stosunkowo niewielkie akapity, które wiążą się z przeskokami akcji, nie nuży. Jestem pełna podziwu dla zaropiałej i zwyrodniałej wyobraźni!

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Dzięki za opinię i czas poświęcony na czytanie. Wspomniana przez Ciebie scena z pewnością mogłaby być opisana/zaaranżowana lepiej. Twoje zobrazowanie jej pozwoliło mi lepiej ją przemyśleć, dzięki czemu, mam nadzieję, ustrzegę się podobnych sytuacji w przyszłości.  Pozdrawiam, p.

Niesamowicie klimatyczne. Otworzyłam, żeby zobaczyć, co to? Miałam przeczytać później. Ale gdy zaczęłam, musiałam skończyć. Podobało mi się.

Wielkie dzięki za niezwykle budujący komentarz. Cieszę się, że Ci się podobało.

 

Pozdrawiam,

p.

"bo ci każe gnój przewalać przez cały tydzień!" – każę

nie przenoszą się od tak – "ot tak"

Dziewczyna trzyma chłopczyka za jajka, a ten podnosi coś z jednej z komód – taką miał elastyczną, długą mosznę? :)

Faktycznie, ten dwunastolatek w łazience, a potem w piwniczce – ni przypiął, ni przyłatała… Otwarte drzwi w łazience starczyłyby do zbudowania napięcia, uwolnienie z krzesła – skoro narzędzie było na komodzie – mogła kobieta uczynić sama.

Finałem ratujesz i to solidnie :)

Generalnie na plus :)

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Wielkie dzięki za komentarz i uwagi. A przede wszystkim za czas poświecony na przeczytanie.

 

Pozdrawiam,

p.

Mimo wspomnianych przed przedpiśców minusów, podobało mi się. Wciągające i klimatyczne.

”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)

Bardzo się cieszę. Dzięki za opinię i czas poświęcony na tekst.

 

Pozdrawiam,

p.

Osobliwe postaci zagnieździły się w opowiadaniu, dzięki czemu Twój horror, Podstuwaku, tchnie, jeśli tak można powiedzieć, pewną świeżością. Przeczytałam z niejaką przyjemnością, która mogła być znacznie większa, gdyby opowiadanie było lepiej napisane.

Ponieważ usterki wskazane przez wcześniej komentujących nadal nie są poprawione, ograniczyłam się do wskazania tylko kilku błędów.

 

– Za­bie­raj mnie to ze stołu! – na­ka­za­ła Ćmie­nie. – Raczej: – Za­bie­raj mnie to ze stołu! – na­ka­za­ła Ćminie.

 

Ko­ścio­ło­we buty uwie­ra­ły go. Choć ubie­rał je czę­sto… – W co ubierał buty???

Buty można włożyć, założyć, wzuć, można się obuć, ale nigdy, przenigdy, nie można butów ubrać!!!

 

– Mogę prze­ka­zać Ci czar… – – Mogę prze­ka­zać ci czar

Zaimki piszemy wielka literą, kiedy zwracamy się do kogoś listownie.

 

Potem uło­ży­ła ko­sme­ty­ki na półce, ubra­ła nocną ko­szu­lę… – W co ubrała koszulę???

Koszuli, tak jak butów i żadnej innej części odzieży, nie można ubrać!!!

 

Wy­cho­dzi­li kilka minut, co chwi­lę oglą­da­jąc się za sie­bie. – Masło maślane. Czy można oglądać się przed siebie?

Proponuję: Wy­cho­dzi­li kilka minut, co chwi­lę oglą­da­jąc się. Lub: Wy­cho­dzi­li kilka minut, co chwi­lę patrząc za sie­bie.

 

Choć ogar­nął ich lęk i ich ruchy były spiesz­ne, cie­ka­wość opóź­nia­ła ich. – Czy wszystkie zaimki są niezbędne?

 

przy­znał, do­sy­pu­jąc ty­to­niu do cy­bu­cha. – Z tego co wiem, cybuch łączy główkę fajki z ustnikiem, a tytoniem wypełnia się główkę, nie cybuch.

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dzięki za przeczytanie i wyłuskanie błędów. Wszystko, o czym napisałaś, poprawiłem.

Tekst jednak ma już trochę i choć czytelnikom należy się, by był napisany możliwie najlepiej, to jednak musi nadejść moment, w którym przestanie być poprawiany i chyba to właśnie ta chwila. Kiedy powstawał pisałem, jak pisałem i teraz nie już co pudrować tego truchła, bo efekt może być tylko taki – http://boredomtherapy.com/bad-taxidermy/

Na koniec wielkie dzięki za krótką lekcję anatomii fajki. Aż wstyd przyznać, ile razy użyłem określenia „cybuch” mówiąc lub myśląc o główce…

pzdr,

p.

Jeśli udało mi się pomóc, bardzo się cieszę. Cieszę się także, że naniosłeś poprawki, dzięki czemu opowiadanie zyskało na urodzie. ;-D

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Bardzo dobre, domyślałem się po “Zdjęciu rodzinnym”, że warto będzie do ciebie zajrzeć. To jest porządny horror, obleśny, a jednocześnie realny, nie lubię zupełnie kosmicznych wizji. Cały pomysł z wsią, kultem i Gumiennikami robi wrażenie. To jest właśnie oryginalna historia, choć nie dla wszystkich, z tym płodem to już poszedłeś na całego :) Dialogi prawdziwe i przekonywujące, postacie charakterystyczne i wyraźne. Cóż, same plusy.

Jedyne, co wyłapałem:

Maria zastanawiała się, czy Mateusz może wiedzieć. Sama nigdy mu tego nie wyznała. Nigdy nie przyznała przed nim, że była w ciąży. W ciąży, którą usunęła.

Po niecałym miesiącu znajomości nikt nikomu nie wyznaje takich rzeczy, to błąd logiczny moim zdaniem. Przez ten czas widzieli się pewnie parę razy, więc te “nigdy nie przyznała” brzmi dodatkowo trochę na wyrost.

Dzięki za przeczytanie i komentarz. Cieszę się, że tekst Ci się spodobał.

Twoja uwaga jest dość trafna – nie zastanawiałem się nad tym w ten sposób, a brzmi to sensownie. Na pewno przyda mi się na przyszłość, by bardziej weryfikować każde zdanie.

Dzięki!

 

pzdr,

p. 

Nowa Fantastyka