- Opowiadanie: lubor - Zwykły dzień

Zwykły dzień

[Tradycyjnie już, wszystkich ceniących wygodę czytania w PDF-ie zapraszam tu: http://chomikuj.pl/Borsucza_nora/Teksty/*c5*81ukasz+Borsuk+-+Zwyk*c5*82y+dzie*c5*84,3665334566.pdf]

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Zwykły dzień

 

 

 

 

Nie miałem farta tego dnia, oj nie miałem. Budzik zatrzymał się szesnaście mi­nut po północy, bo akurat wyczerpała mu się bateria. Kolejny dowód na to, żeby nie ufać elektronice. Miałem uczciwy ruski budzik na sprężynę, ale miał taki feler, że po trzydziestu latach od zakupu spieszył się pół godziny na dobę, więc go nie używałem. Kolejny dowód na to, żeby nie ufać technice. W związku z tym, zamiast wstać o piątej, wstałem o siódmej. A to dowód na to, żeby nie ufać biologii. Nie jestem paranoikiem, tak sobie tylko wymyślałem w duchu jadąc autobusem pod pośredniak. Chłopaki też nie mieli farta. Kiedy dotarłem na miejsce stali w komplecie, co oznaczało, że pewnie znów okazali się za drodzy albo za wybredni, w porównaniu z ruskimi, którzy brali każdą robotę za dolara na godzinę.

– Siemaneczko ogólne – powiedziałem podchodząc, a potem wymieniłem uściski dłoni kolejno ze Zgredem, Łysym, Miłym i Poetą. – Widzę, że fortuna znów odwróciła od nas swe oczy…

– Nie pitol Magister. Byś był wcześniej to i robota by była – rzucił Łysy. Spojrzałem pytająco.

– Facet chciał sześciu do gruzu. To mówimy, że nasz kumpel zaraz tu będzie, a w pięciu to zrobimy i zarobimy za sześciu. Czekamy kwadrans, a facet niecierpliwy, to w końcu wziął Zenka z brygadą i pojechali, a my tu stoimy jak te… męskie narządy – Miły nie używał wyrazów uznanych powszechnie za obraźliwe.

– Ale warto było poczekać, prawda? – zadałem to retoryczne pytanie wyciągając z kieszeni i prezentując dwudziestozłotowy banknot.

– Panowie. Mamy w swym gronie bogacza – zaczął uroczystym tonem Poeta, a potem dokończył swoim ulubionym częstochowskim rymem – Co, jak wiadomo, oznacza, imprezkę w parku i litry sikacza.

Fakt, zazwyczaj tak kończyły się nieliczne dni, kiedy któryś z nas dysponował gotówką.

– No to do parku – zadysponował Łysy.

Ruszyliśmy w stronę parku, zachodząc wcześniej do spożywczego, w którym wymieniłem moje dwie dychy na trzy butelki „wiśniówki”, dziesięć kajzerek i pięć jednorazowych kubeczków. W końcu nie jesteśmy jakimiś żulami, żeby pić z gwinta. Wychodząc ze sklepu, prawie zderzyliśmy się w drzwiach z Rajdowcem. Jeszcze pół roku temu stał z nami pod pośredniakiem, ale potem znalazł jakąś stałą robotę i od tej pory się nie widzieliśmy.

– Siemasz Rajdowiec, a ty czemu nie w pracy?

– Cześć chłopaki – odparł zbolałym głosem – Już po pracy. Od dwóch tygodni. Widziałem was pod pośredniakiem, ale nie podszedłem, bo wiecie, wtedy…

– Wiemy, wiemy, wystawiłeś nas do wiatru na cacy. Ale my nie tacy obrażalscy, żebyśmy się przeprosić nie dali. Nie chłopaki? – Zgred, jak zwykle, liczył na wymierne korzyści swej łaskawości i tym razem nie przeliczył się. Rajdowiec dokupił dwie wiśniówki, chleb i pęto kiełbasy. Tak wyposażeni udaliśmy się do parku, gdzie rozpoczęliśmy konsumpcję.

Minęły dwie wiśniówki. Rozmowa z tematów ogólnych zaczęła zmierzać, jak zwykle, do tematu głównego czyli pracy, a właściwie pieniędzy, jakie można mieć dzięki niej, gdy Łysy wypalił:

– Ty, Rajdowiec, a dlaczego właściwie rzuciłeś robotę?

– To robota mnie rzuciła.

– Znaczy co, wywalili cię?

– Niezupełnie. Wiecie co? Niedługo, to my już w ogóle nie będziemy potrzebni.

– Ty, nie opowiadaj zagadek, tylko mów jak do ludzi.

– I tak mi nie uwierzycie.

– Się okaże jak skończysz. – Zgred uzupełnił poziom płynu w kubkach. Rajdowiec przepłukał gardło i zaczął:

– Gazetę z ogłoszeniem przyniósł mi szwagier. Treściwe było: „Mężczyzn do akordu”. I adres. Pojechałem od razu, chociaż to już po południu było. Okazało się, że pracują na dwie zmiany i najlepiej, żebym zaczął od razu, ale najpierw muszą zrobić badania. Mieli nas zabrać na nie następnego dnia rano, a potem od razu do roboty. Najpierw parę dni na czarno, zanim załatwią formalności. Pojechałem na szóstą. Okazało się, że pracuje tam sześciu ludzi, a oprócz mnie przyjmą jeszcze dwóch.

– Ale co to za robota była?

– Czekaj, niech opowiada po kolei.

– Robota prosta. Masz płytkę laminatu, na niej metalowe ścieżki, w nich dziurki. Do tego garść części elektronicznych. Diody, rezystory, tranzystory, wiecie, nie? No a potem to już tylko umieścić wszystko na swoim miejscu i przylutować. Gotową płytkę wkładasz do kartonu. Jak w kartonie masz sto, niesiesz do szefa, a on zapisuje na twoje konto. Co ja sobie paluchów naprzypalałem lutownicą…

– A jak płacili?

– … ale po dwóch tygodniach zacząłem już wychodzić na prostą. Robiłem ponad trzy czwarte tego, co starzy pracownicy, czyli średnią krajową miałem już w kieszeni. Na zmianę trafiłem z trzema „starymi” i jednym z tych, co ich przyjęli razem ze mną, Orłowskim, który oczywiście od razu dostał ksywę Orzeł. Po robocie wpadaliśmy z chłopakami do baru na piwo. Orła poznałem lepiej niż innych, bo wracaliśmy jednym autobusem, on się potem przesiadał, nieważne. Przez niego zacząłem popadać w pracoholizm. Już po trzech dniach lutował tyle sztuk, co starzy, a po tygodniu ponad dwadzieścia procent więcej, niż oni. Kiedy mieliśmy drugą zmianę, wpadł na pomysł, żeby przyjeżdżać wcześniej i przygotowywać sobie robotę. Stanowisk do lutowania było pięć, ale te wszystkie elementy trzeba przyciąć, wygiąć im nóżki, powkładać w płytki, a to można zrobić na zwykłym stole. I tak zarabialiśmy nienajgorzej, zwłaszcza on, więc pytam, po co mu tyle forsy, że haruje po dwanaście godzin. Mówi, że żona nie pracuje, dwoje dzieci w domu, mieszkanie wynajmują, to kasy trzeba sporo. Ale jak spytałem, jak wcześniej sobie radzili, albo gdzie wcześniej robił, to odpowiadał jakoś wymijająco. Tak w sumie to był w porządku, piwa się napił, jak lutownicą trafił w palucha, to też normalnie przeklął, ale coś mi w nim nie pasowało. Mijały tygodnie, robota była, wszystko się nieźle układało. Zgrałem się ze starymi, oni z nami też. Nabijali się trochę z Orła i jego pracowitości, ale raczej po przyjacielsku, niż złośliwie. No i dwa tygodnie temu…

– Mówiłeś, że cię wywalili dwa tygodnie temu…

– Ja mówiłem, że mnie wywalili?! Powiedziałem coś takiego?!

– Zgred, nie czepiaj się. Nie mówił. I daj mu dokończyć.

– Dwa tygodnie temu, we wtorek, miałem pierwszą zmianę. Z samego rana Roman butelkę przyniósł, bo w nocy syn mu się urodził i zastanawiał się, jak o tym żonie powiedzieć. W każdym razie okazja była…

– To jego żona nie wiedziała, że mają dziecko?

– Poeta, głąbie, pomyśl chwilę sam i podaj butelkę.

– Aaa, bo on nie z żoną…

– Brawo, brawo. A teraz zamknij się.

– Przyniósł butelkę, colę i ciasto. To zasiedliśmy w jadalni, znaczy się przy stole w kanciapie, żeby miło dzień zacząć. Siedzimy, rozmawiamy, polaliśmy, wypiliśmy, a Orzeł po pierwszej kolejce wstaje od stołu i na halę robić idzie. Krzyczymy, żeby dał se luz i przyszedł, w końcu nie co dzień dzieci się rodzą i nie co dzień jest flaszka w pracy. A on, że nie i nie. To nie. Wypiliśmy, co było i do roboty. A że mieliśmy niezły humorek, to się trochę z pracusia nabijaliśmy. Że jakby żona chciała z nim coś teges z rana, to nic z tego, bo Orzeł musi być punktualnie w pracy. I takie tam. Aż w końcu Gruby mówi: „Chłopaki, bo ja już wszystko wiem. Przecież normalny człowiek, to by flaszki nie zostawił, żeby do roboty iść, nie? Wniosek z tego taki, że Orzeł nie jest normalnym człowiekiem. Orzeł jest cyborgiem!”. Zaśmiewaliśmy się zdrowo i dopiero po chwili zauważyliśmy, że Orzeł zastygł w bezruchu z lutownicą w ręce. Gruby klepnął go przyjacielsko w plery, ale tak niefartownie, że trzymana w ręce lutownica wbiła się Orłowi w głowę. W tym momencie wpadliśmy w panikę. Udało mi się wykręcić numer pogotowia, ale nim zgłosiła się dyspozytorka, zaczęło śmierdzieć, ni to palonymi piórami, ni to topionym plastikiem. „Wyłącz lutownicę!” wrzasnął Roman, a Gruby zamiast wyłączyć, wyjął ją z głowy Orła. Wreszcie ktoś żywy odezwał się w słuchawce. Starałem się spokojnie opowiedzieć, że kolega zasłabł w pracy, a upadając wbił sobie w głowę grot lutownicy, który inny kolega wyjął – w tym momencie któryś pociągnął mnie za ramię, odwróciłem się, spojrzałem na Orła i dopowiedziałem do słuchawki – a teraz w tej głowie coś iskrzy. Usłyszałem tylko coś o pijakach, którzy nie mogą powstrzymać się od chlania od rana, a potem dzwonią z głupimi dowcipami i trzask odkładanej słuchawki. Staliśmy z głupimi minami, zastanawiając się, co robić. Była za dwadzieścia ósma, za kwadrans mógł zjawić się szef. Tymczasem na podwórko wjechała furgonetka z napisem na drzwiach „Wyższa Szkoła Technik Komputerowych i Robotyki”. Wysiedli z niej czterej goście w roboczych fartuchach i zupełnie nie przejmując się naszą obecnością weszli do firmy, jak do siebie, kłócąc się zawzięcie: „Mówiłem ci, że jak będzie za pracowity, to przegniemy”, „Nie płacz, wymieni się dwa moduły i będzie jak nowy”, „Jak się promotor dowie, to dyplom w tym roku diabli wzięli”, „Tak, czy owak, poligon badawczy spalony”. Wzięli Orła za ręce i nogi, wrzucili na tył furgonetki, zabrali jego rzeczy z szafki, a kiedy wychodzili, jeden z nich powiedział do nas: „Nas tu w ogóle nie było, prawda?”. I odjechali, zostawiając nas oniemiałych. Nie czekając na przyjazd szefa, zwialiśmy czym prędzej do baru, gdzie siedzieliśmy do południa, zastanawiając się nad tym, co się właściwie stało. Nic mądrego nie wymyśliliśmy. Wychodzi na to, że Orzeł był pracą dyplomową z robotyki, a gdy przypadkiem odkryliśmy, czym jest naprawdę, wyłączył się i nadał sygnał do swoich twórców. Albo może monitorowali go na bieżąco i dlatego zjawili się tak szybko. Nieważne. Przez prawie pół roku robiliśmy z nim i nic nie zauważyliśmy! Rozumiecie?! Nic a nic!!!

– A co to ma wspólnego z robotą? – Zgred był pragmatyczny.

– Następnego dnia jadę do pracy, a tam nikogo. Dzwonię do szefa, do drugiego, do chłopaków. Nic. Normalnie, jakby się pod ziemię zapadli. Przy okazji okazało się, że nas nie zarejestrowali. Może dlatego nie mogą mnie teraz namierzyć…

– Kto? Faceci w czerni? – Poeta otrząsnął się z pierwszego szoku i obudził się w nim sceptycyzm.

– I co to za pomysł, żeby cyborg miał się wyłączyć na hasło – dołączył Zgred – Rajdowiec jesteś cyborgiem!

Rajdowiec momentalnie skamieniał.

Jak on nas wtedy przestraszył! Wytrzymał z pół minuty, a my siedzieliśmy bez ruchu, nawet nie oddychając. Potem mrugnął. Napięcie puściło i wszyscy ryknęliśmy śmiechem.

Minął miesiąc. Jeśli ktoś szukał Rajdowca, nie znalazł go do tej pory, chociaż wcale się nie ukrywa. Stoi z nami przed pośredniakiem, jak kiedyś i każdemu, kto postawi piwo, opowiada tę historię. Niby wszystko jest normalnie, tylko czasem przychodzi mi do głowy taka myśl – a jeśli Rajdowiec jest poprawioną wersją pracy dyplomowej tych robotologów?

 

 

 

Koniec

Komentarze

Napisane sprawnie, czytało mi się przyjemnie, ale zdecydowanie nie kupuję pomysłu. Na takiego robota przyjdzie nam poczekać jeszcze dłuuugi czas, a tutaj wykorzystywany jest do lutowania układów przewlekanych?! Przecież już od dawna istnieją maszyny po stokroć prostsze od zwykłego robota, które robią znacznie mniejsze i szybsze urządzenia w SMD. Zresztą taki robot jako praca dyplomowa niezbyt mi pasuje, skoro olbrzymie korporacje pracują latami nad takimi projektami i nie dają rady. Rozumiem, że to fantastyka, jednak dla mnie nieco zbyt nielogiczna. Może dlatego, że troszkę siedzę w tym temacie. Jednak jak już pisałem – opowiadanie napisane sprawnie ;)

Bardzo fajne. Lekkie, zabawne, dobrze napisane. Wątek sf mocno średni, ale czyta się bardzo przyjemnie.

Z jednej strony faktycznie lekkie i zabawne, z drugiej jednak nieco naiwne. I nawet nie mówię o zastrzeżeniach kolegów powyżej – ale z doświadczenia wiem, że aparaty podobne bohaterom tego opowiadania raz: w życiu nie wiedzieliby, co to cyborg, dwa: kiedy ktoś odmawia flaszki to oni wcale się z niego nie nabijają, wręcz przeciwnie, pokiwają ze zrozumieniem i szacunkiem głową, a sami pozostaną zadowoleni – w końcu więcej pozostanie dla nich. A zwrotu "praca dyplomowa" nie potrafiliby rozszyfrować, o użyciu nie wspominając. Mimo to tekścik in plus.

Zgadzam się z uwagami, dotyczącymi cyborga, lecz nie czynię z tej nielogiczności zarzutu. Gdyby nie ona, opowiadanie ładnie i zgrabnie ukazujące następstwa tego aspektu postępu technicznego nie mogłoby powstać.

Lekki tekst. Robot jako praca dyplomowa to wcale nie fantastyka. Android – na razie tak. Tylko nie rozumiem, dlaczego cała fabryka się zwinęła – to wszystko należało do uczelni?

Babska logika rządzi!

Dobrze się czytało :)

Przynoszę radość :)

Opowiadanko bardzo mi się podobało. Czepianie się tej humoreski uważam za niepotrzebne. Nie wszystko musi być takie logiczne i prawdopodobne. Gdyby tę humoreskę napisał znany pisarz, nikt by mu niczego nie zarzucał. Pozdrawiam autora z uśmiechem i dzięki za rozrywkę.

Powiedziałabym, że lekkie to, łatwe i przyjemne. Niby zwykły dzień, a opowiastka rozbawiła mnie. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka