- Opowiadanie: MChakowsky - Katharsis mea vita

Katharsis mea vita

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Katharsis mea vita

 

 

Część I

 

Niezbyt zachęcające oświetlenie przepalających się lamp halogenowych rodem ze szpitalnych korytarzy ogarniało całe pomieszczenie. Czułem się jakbym nagle znalazł się w środku jakiegoś groteskowego horroru. Prawie czekałem aż znikąd wyskoczy wstrętny upiór z mackami zamiast włosów, który w chwilę później zostawiłby ze mnie krwawą papkę na tle rozbryzganych dookoła wnętrzności. Zaśmiałem się w duchu, próbując przypomnieć kiedy stałem się tak bardzo cyniczny.

Wbiłem wzrok w sufit sunąc dłonią po ścianie. Opuszkami palców mogłem wyczuć grudki niedokładnie zdartej tapety pod warstwą niedbale nałożonej farby. Zahaczyłem o jedną z nich paznokciem, wywołując nieprzyjemny dźwięk rozdzierający ciszę. Tyle wystarczyło by Ją zbudzić. Czekałem w napięciu, czując jak każdy mięsień po kolei nieprzyjemnie się kurczy pozostawiając mnie w dość zabawnej pozie. W końcu w towarzystwie kolejnego mignięcia halogenu Jej postać znalazła się tuż przede mną. Kącik moich ust powędrował ku górze w czymś na kształt łobuzerskiego uśmiechu.

Po raz kolejny z niemym podziwem oddawałem hołd temu idealnemu, jakby wykutemu w marmurze ciału perfekcyjnie komponującemu się z Jej trupiobladym odcieniem cery. Splątane, kruczoczarne włosy opadały kaskadami na drobne ramiona. Pod cieniutką warstwą skóry na Jej piersiach mogłem dostrzec delikatnie zarysowaną sieć fioletowych żyłek. Arcydzieło godne Mistrza. Dopiero błękitne, ziejące czystym pożądaniem oczy pozbawione źrenic przypominały mi, kim była. Blade wargi mojej Towarzyszki wykrzywiły się w kuszącym grymasie, by zaraz z mocą wylądować na moich. Pozwoliłem, by Jej chłodny język wdarł się między nie. Opór nie miał sensu. Moja własna, wolna wola podług której tu przybyłem zatarła się wraz z Jej przybyciem. Zawładnęła mym umysłem, jednocześnie pozwalając zachować jego pozorną trzeźwość. Z zaangażowaniem odwzajemniłem namiętny, chwilami wręcz brutalny pocałunek, czując jak moje plecy boleśnie uderzają o ścianę. Nagie, drobne ciało z niewiarygodną siłą uniemożliwiało mi najmniejszy ruch. Na próżno łapczywie próbowałem złapać każdy haust powietrza, gdy Jej wilgotne pocałunki zaczęły znaczyć moją szyję. Miałem wrażenie, że ciśnienie wywołane przyspieszonym biciem serca zaraz rozsadzi mi żebra. Cała krew zdawała odpływać tylko w jedno miejsce, sprawiając iż moje spodnie robiły się zdecydowanie za ciasne. Ostre zęby przebiły skórę na mym ramieniu. Ból spotęgował podniecenie. Czułem jak strużka ciepłej krwi leniwie płynie po moim torsie, uciekając przed Jej spragnionym językiem. Kiedy to ja straciłem koszulkę? W natłoku zamroczonych myśli (zasługujących na miano mentalnego bełkotu) nawet nie poczułem, jak Jej palce zaciskają się z ogromną siłą na moich ramionach. Dopiero gdy z głuchym hukiem wylądowałem na podłodze nieco oprzytomniałem. Spojrzałem na Nią. Gromiła mnie szyderczym wzrokiem, by zaraz rozpłynąć się w przestrzeni.

 

Zerwałem się gwałtownie, wyszarpując dłoń ze spodni. Krzyki zza ścian w końcu przebiły się przez głuchy mur, którym się otoczyłem. Rozejrzałem się wpółprzytomnie po zagraconym, pogrążonym w półmroku pokoju. Dawno nieścierane kurze nadawały pomieszczeniu swoisty, nieco szarawy odcień. Dodawał on i tak już starym meblom wygląd uposażenia godnego rozlatującej się rudery. Zapinając rozporek bezgłośnie podszedłem do drzwi i zasunąłem w nich maleńki rygiel, który miał mi dawać choćby cień bezpieczeństwa po czym oparłem się o nie wciąż obolałymi plecami, nasłuchując.

Minuty zmieniały się w godziny. Głośne obelgi z wolna przybierały wydźwięk powoli oddalającego się szumu źle nastawionego telewizora, aż w końcu umilkły wraz z trzaskiem tłuczonego szkła, który przywrócił mnie do rzeczywistości. Jeszcze przez chwilę pozostawałem w bezruchu dopóki mych uszu nie doszedł standardowy odgłos zamykanych z impetem drzwi wyjściowych.

Niepewnie odsunąłem rygielek i wysunąłem się z pokoju. Matkę zastałem w kuchni zalaną łzami i trzymającą się za obficie krwawiące ramię. Odruchowo zerknąłem na swoje, na którym widniała maleńka ranka. Uśmiechnąłem się do siebie w duchu po czym odgarnąłem stopą szkło rozrzucone na podłodze.

– Rzucił we mnie talerzeeee….m – przeciągły, histeryczny szloch rodzicielki rozchodził się w całym mieszkaniu. To były jedyne słowa, jakie zdołałem wychwycić z tego niezrozumiałego skomlenia. Próbowała usilnie złapać powietrze, jednak wstrząsana spazmami za nic nie mogła tego zrobić.

W takich chwilach nie byłem pewien, czy cokolwiek do niej dochodzi. Zdawała się być dławiona przez falę własnego cierpienia. Wątpiłem też, by kierowała swe „wypowiedzi” do mnie lub do kogokolwiek innego. Właściwie nie wiedziałem również, czy miała świadomość tego, iż wydawała z siebie jakiekolwiek dźwięki. Typowa histeria, strach, może nawet panika? Wolałem nie zamykać tego w ciasnych ramkach wyrysowanych przez wszechwiedzących psychologów. Już dawno zdążyłem przekonać się iż świat pełen jest paradoksów, niesprawiedliwości i niezbyt przyjemnych niespodzianek. Nie było schematów. Jedynie bogactwo własnych doświadczeń.

Byłem zupełnie bezradny. Stałem tuż obok niej, jednak miałem wrażenie iż odgradza nas ściana niemego szaleństwa. Pogodziłem się z tym, że oboje mieliśmy własne demony. Moje były tylko mniej wyraźne. Niczym zamazane cienie błąkały się za mną, próbując mnie dopaść w chwilach samotności. W przeciwieństwie do matki byłem silny, a ich szpony ledwie mnie muskały. Ona jednak zdawała się być przez nie rozrywana. Miotała się po najciemniejszych zakątkach swej świadomości, obnażając je przede mną. Widziałem, jak bardzo poddawała się tymże kreaturom, nie będąc w stanie nic na to zaradzić. Musiałem poczekać, aż się uspokoi. Aż demony nasycone obłędem swej ofiary zrobią krok w tył z triumfalnym uśmiechem na potwornych wargach. Na początku wprawiały mnie w przerażenie. Strach uniemożliwiał mi jakikolwiek ruch. Jednak po latach potrafiłem zachować wobec nich zimną obojętność, pozwalając by robiły z nią co zechcą. Czyż było to z mojej strony czystym okrucieństwem? Degradacją mego współczucia, w ogóle człowieczeństwa? Być może. Aczkolwiek jak człowiek mógł walczyć z nieznanym uzbrojony jedynie w nadzieję i (ha-ha) wiarę? Czułem wtedy do siebie obrzydzenie, nazywałem się plugawym tchórzem. Czy słusznie? To pozostawione bez odpowiedzi pytanie będzie mnie prześladować do śmierci.

Kucnąłem i delikatnie wziąłem ją na ręce, przenosząc na kanapę w dużym pokoju po czym ruszyłem po apteczkę. Przecież ta bezmyślna kobieta za nic nie dałaby się zawieźć do szpitala. Nie daj Bóg ktoś poznałby sekret zamknięty w naszych umysłach i tych czterech ścianach. Doprawdy byli to doskonali powiernicy. „Nie mów nikomu, co się dzieje w domu” – oto wpajana mi przez lata dewiza, której byłem wierny po dziś dzień.

Z kamienną twarzą powróciłem do rodzicielki, która teraz już tylko zalewała się niezliczoną ilością łez. Demony były nasycone. Mnie pozostawało zająć się widocznymi ranami. Sięgnąłem po wodę utlenioną, gazę i bandaż. Myślałem że rozcięcie jest głębsze i wymagające szycia. To by przerastało moje „umiejętności” lekarskie. Tutaj na szczęście wystarczył zwykły opatrunek, który zatrzyma krwawienie. Nie wyrzekając ani słowa, z wyćwiczoną perfekcją obmywałem zakrwawioną rękę, odkażałem ranę i zakładałem bandaż. Gdy już zakończyłem te monotonne czynności, zdałem sobie sprawę iż znów otacza mnie martwa cisza. Szloch ucichł. W następnej sekundzie ujrzałem dłoń wędrującą w stronę mojego policzka. Automatycznie odsunąłem się z wzgardą.

– Idź się położyć – wyrzekłem bezbarwnym tonem nieznoszącym sprzeciwu.

Po chwili ze zrezygnowaniem zniknęła za drzwiami sypialni. Już dawno minęły czasy, gdy po awanturach się przytulaliśmy, pocieszaliśmy i razem płakaliśmy. Nadszedł moment, w którym zdałem sobie sprawę z tego, że wszystkie obietnice pokroju „będzie dobrze”, „zostawimy go” czy „nie dam cię skrzywdzić” są zupełnie bez pokrycia. Właśnie wtedy opuściły mnie wszelkie ciepłe uczucia. Jeszcze przez pewien czas błagałem o urzeczywistnienie dziecięcych marzeń o lepszym jutrze. Błagałem matkę, błagałem Boga. Nikt mnie nie wysłuchał. Dlaczego więc dalej miałem się poniżać? Z takim samym skutkiem mogłem sięgnąć po żyletkę, myśląc że to będzie moją ucieczką przed bólem. Cóż za zabawna naiwność. Przez kolejne lata pustka (nie, nie nienawiść) we mnie narastała. Powoli pochłaniała każdy kawałeczek mojej duszy, niszcząc wszystkie ludzkie odruchy. Dziś stałem tutaj, ledwie drobina we wszechświecie. Drobina zupełnie niewzruszona matczynym płaczem, krwawymi plamami i porozrzucanym szkłem.

Koniec

Komentarze

Autorze 1. Przydałoby się trochę przecinków. 2. Tekst wygląda na niezdarne studium psychologiczne z matką, synem i ich problemami psychicznymi w roli głównej. Tekst mi się nie spodobał. Pozdrawiam.

Chyba do końca nie zrozumiałem, co Autor miał na myśli pisząc powyższy tekst. Moim zdaniem opowiadanie o wszytkim i o niczym. I fakt, brakuje od groma przecinków. Pozdrawiam

Mastiff

[…]  wyrzekłem bezbarwnym tonem nieznoszącym sprzeciwu.  --->  albo bezbarwny ton, albo nie znoszący sprzeciwu.   To na dowód, że czytałem. Wgłębianie się w poplątane psychiki nie należy do moich ulubionych zajęć (chyba że są opisane tak, że dech zapiera), więc na tym przyznaniu się poprzestanę.

Mnie się zdaje, że tekst zepsuła zbyt duża ilość pompatyzmu. Za poważny. 

Już dawno zdążyłem przekonać się iż świat pełen jest paradoksów, niesprawiedliwości i niezbyt przyjemnych niespodzianek. Skłonniość do sypania komunałami niezbyt dobrze wróży fantastyce!

Maniacka perseweracja ambiwalencji niekongruentnych epifenomenów

Nowa Fantastyka