- Opowiadanie: przeznaczony - Kana

Kana

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Kana

 

Władcą Nowogardu był w tym czasie Porad I, zwany nie bez kozery Grubym. Król Gwiazdy Zachodu, jak w Oldelancie nazywano stolicę, był swego czasu najsilniejszym wojownikiem w całym kraju, dwukrotnym zwycięzcą Igrzysk Górskich, osiłkiem znanym od Gór Smoczych, aż po granice Ghwdy. Komor został wybrany Panem na Starym Zamku niecałe dwa lata wcześniej i od tego czasu twardą ręką władał nie tyle państwem, co słynnymi piwnicami pałacowymi. Gruby stawał się co raz to „potężniejszym” władcą, a brak dbałości o sprawy publiczne o dziwo nie wpływał na autorytet jego rządów. Z pewnością sprzyjał temu wielki urodzaj, jaki przypadł na czas jego początkowych rządów – pola w pierwszym roku jego namiestnictwa, obrodziły niezwykle obficie a przy zachodniej przełęczy Gór Karłowatych, krasnoludy odkryły nowe złoża diamentów. Jak to powiadają starsi – głupi ma zawsze szczęście. A Porad nigdy nie grzeszył mądrością. Dbał jedynie o przyziemne sprawy i powierzchowne potrzeby obywateli. Dzięki temu łatwo można było zaistnieć na dworze królewskim, gdzie faworyzowano pochlebców i kombinatorów, umiejętnie wpływających na Grubego. Jednym z jego faworytów stał się pewien przybyły z Brenanii alchemik.

 

Galiley Kan w oczach obywateli i wielmożnych Nowogardu, cieszył się sławą cudotwórcy i magika. Jego wynalazki i eksperymenta zazwyczaj trafiały w niewysublimowane gusta miejscowych, którzy radowali się popisami kuglarza, zmieniającego na życzenie przestępców w żaby, wodę w lód. Wszystko to były tanie sztuczki, znane każdemu żakowi pierwszego roku katedry Nauk Stosowanych na Uczelni Brenańskiej, na którą udało mu się parę lat wcześniej dostać. Galiley nigdy jednak nie dokończył swojej edukacji, nie dość tego, został wyrzucony z jedynej na zachodzie Oldelantu kuźni wiedzy za „zachowanie nierozważne i niegodne akademika”. Przełożeni i mistrzowie dosyć prędko dostrzegli w młodym alchemiku cechy, dyskwalifikujące go jako wartościowego pracownika naukowego. Szalę goryczy przelała jego odważna próba przemiany miedzi w złoto podczas egzaminu kończącego semestr zimowy. Zdewastowany sprzęt, zniszczona sala wykładowa, rozgniewały profesurę do granic możliwości. Za butę i brak odpowiedzialności, młody alchemik został niezwłocznie wydalony z Uczelni.

 

Swój wielki pokaz, który miał w całym kraju zrewolucjonizować branżę winiarską, alchemik zapowiadał na długie tygodnie przed umówioną audiencją. Gruby również niecierpliwił się przed popisem swojego ulubionego mędrka, niejednokrotnie już bawiącego króla podczas różnych okoliczności państwowych. Oczekiwania władcy były tym bardziej wielkie, ponieważ dotyczyły ukochanej przezeń gałęzi – alkoholowej. Przez niemal dwa lata rządów Komor wlał w swój wielki brzuch, tak ogromną ilość wina, że aż wprawiał w zadumę swojego przezornego podczaszego.

 

W końcu nadszedł oczekiwany dzień. W sali tronowej zebrała się cała śmietanka Nowogardu. W końcu do sali wszedł alchemik. Ewidentnie zależało mu na dobrym pierwszym wrażeniu. Zazwyczaj ubierający się w zwykły szary sukman, stanął przed królem odzianyw w piękną bordową szatę. W połączeniu z fantazyjnym nakryciem głowy i zdobnym pasem przeplatanym złotymi nitkami, całość dodawała szpetnemu, przygarbionemu Galileyowi pewnego rodzaju dostojeństwa. Nawet wychudzona twarz suchotnika, z okazałym orlim nosem nabrała jakiegoś tajemniczego i mistycznego wyrazu. Tak, drogi czytelniku, alchemik był w swoim żywiole. Po prostej przemowie i tak uznawanej na dworze Porada za całkowicie zbyteczną, poprosił kilku dworaków o przyniesienie dwóch pustych kadzi i następnie napełnienie wobec zgromadzonych jednej z nich wodą. Kiedy wniesiono parę glinianych beczek, Arlukovitch Kan zabrał się do meritum swojego przedstawienia.

 

Szepcząc w kółko dwa wyrazy w nieznanym zgromadzonym języku, wsypał jedno ziarenko czerwonego proszku do pustego pojemnika. Zebrani w sali tronowej wielmożni i służący z napięciem przyglądali się uroczystym ruchom alchemika – napięcie rosło a gwar przycichał. W końcu główny aktor tego widowiska rozkazał przelać wodę do pustej stągwi z ziarenkiem. Ciecz zabulgotała, w powietrze wzbiła się para. Galiley nabrał w końcu manierką ciecz z kadzi i podał podczaszemu. Visna skosztował, wybałuszył oczy i bez słowa podał królowi. Gruby pociągnął łyk, głośno westchnął z wrażenia i przechylił całą manierkę. Po policzku spłynęła tylko czerwona strużka. W sali podniósł się szmer. Król wytarł policzek i zakrzyknął:

 

– Niech mnie piorun trzaśnie! Jeżeli to nie jest najlepsze wino w całym zachodnim Oldelancie, to jestem kiep i trefniś! Mości alchemiku, spisaliście się ponad wszelką miarę! Mówcie, co to za dziwadła i czary poczyniliście z tą wodą? Cuda moi państwo, cuda! – krzyczał rozradowany Porad.

 

– Tajemnica rzemiosła mój Panie. Mogę tylko zdradzić, iż ten zacny trunek poczyniony został dla Twojej uciechy, o najmądrzejszy z Monarchów, oraz sławy Nowogardu. Co więcej, dzięki mojemu skromnemu wynalazkowi, jestem w stanie przemienić dowolną ilość wody w ów wyjątkowy specyjał.

 

– Do diaska! Mój drogi Galiley, nalej mi jeszcze tego wina dzban! Od dzisiaj zwać cię będziemy Wielkim Galileyem, a ten napitek wyborny… „Cudem Kana Galileya”! Przemienił wodę w wino! A to frant! Zdrowie naszego wspaniałego bohatera!

 

Po Sali przemknęło gromkie „Zdrowie”, potem „Niech żyje!”. Zachwytom i toastom nie było końca, w końcu audiencja zamieniła się w najpospolitszą w świecie popijawę. Rozochocony i dumny niczym paw alchemik, na prośbę wielmożów i zawołanie protektora, zamieniał całe hektolitry wody w wino. Król pił oczywiście najwięcej, przy tym piał z zachwytu i co rusz brał pod ramię swojego ulubieńca. Libacji nie było końca ‒ zaczęła grać muzyka. Każdy doceniał niezwykły smak wina, intensywność bukietu, niezwykłą słodycz, stonowaną i wykwintną jednocześnie. Nawet ci bardziej wstrzemięźliwi, w końcu ulegli czarowi trunku. Balanga trwała długie godziny. W końcu niektórzy biesiadnicy zaczęli powoli przysypiać, ktoś zwymiotował tuż za królewskim tronem, inny wszczął burdę – jednym słowem hulanka na całego.

 

W pewnym momencie król Porad I, chwiejąc się nieznacznie, podniósł swoje ogromne cielsko z tronu i przemówił. Ogromne wypieki biły z pijanego oblicza władcy, a małe oczka błyszczały w wielkiej twarzy.

 

– Ludu… Nowogra…Nowogadrr… Nowogardu! – zaczął bełkotliwie – stoi tu dziś przed wami nasz wielki dobrodziej, Wielki Gal… jak Ci tam kochasiu? A do diabła… Wielki Kana! Ogłaszam dzisiejszy dzień Świętem Państwowym… Od dziś w ten dzień wszyscy popijać mogą tylko nasz cudowny napitek. Tak, tak, wszyscy! Dzieci też… i kobity!

 

Król poruszył serca wszystkich. Niektórzy zgromadzeni w sali ludzie skandowali imię swojego cudotwórcy, inni bili brawo najjaśniejszemu Panu, znaleźli się też i tacy, którzy ronili łzy radości z powodu jego wspaniałomyślności.

 

‒ Dawać mi tu glejt… i pióro jakieś i spisać to, co tu zostało powiedziane! – czkał dalej władca – ja król Komor I, ogłaszam i nakazuję każdemu Nowogardczykowi… albo lepiej! Każcie Panie Ministrze całą wodę w mieście zamienić w wino! Niech każdy spróbuje i na równi się cieszy naszym cudem!

 

O dziwo nikt nie zakwestionował tej ewidentnie idiotycznej propozycji monarchy. Nie dość tego, wszyscy byli zachwyceni pomysłem. Królewski podczaszy, ponieważ to do niego król zwrócił się tytułując ministrem, aż pokraśniał z dumy i wypiękniał na twarzy z powodu niespodziewanej nobilitacji. Prędko przyniesiono opasłą Księgę Praw i Rozporządzeń Nowogardu, w której zawarte były wszystkie ustawy i nowelizacje państwowe. Podczaszy w porównaniu do innych, tylko lekko podchmielony, nakreślił kilka zdań zatytułowanych „Cud – Kana Galileya– Święto Państwowe”. Król nakreślił pod ustawą ogromny X, przyłożył pieczęć i nakazał ruszać wszystkim w kierunku miejskiego zbiornika wodnego.

 

Pijana czereda ruszyła z górnego zamku w stronę podgrodzia. Pijani w sztok biesiadnicy, podtrzymywani byli przez nieco mniej upitych kompanów. Prości mieszkańcy królewskiego miasta przyglądali się ze zdziwieniem tej chwiejącej się kawalkadzie, na czele której zataczał się sam najjaśniejszy Pan. Korowód poruszał się nierównomiernie, głównie z oczywistego wpływu na koordynację ciała cudownego wina, ale także z potężnych braków kondycyjnych opasłego monarchy, który od dłuższego czasu nie ruszał się ze swojego pałacu tylko na lektyce.

 

W końcu stanęli nad głównym zbiornikiem retencyjnym, od którego odchodziły rurociągi, pompujące wodę do wszystkich części miasta. Porad władczym ruchem skinął podążającym za nim poddanym i następnie palcem wskazał najpierw na Galileya, potem na właz zbiornika. Potem bezwładnie osunął się na ziemię. Sześciu służących wtaszczyło nieprzytomnego króla na lektykę, która w końcu okazała się niezbędna. Cześnik z Podczaszym przyprowadzili pod ramię alchemika. Królewski faworyt zbliżywszy się do głównego włazu, odepchnął podtrzymujących go dostojników, wyciągnął woreczek z tajemnym specyfikiem, nachylił się nad wlotem. Chwilę trwało rozsupływanie sakiewki, w końcu zirytowany Galiley szarpnął węzełek, zachwiał się i wpadł do środka, rozsypując zawartość w locie. W końcu wyciągnięto i ocucono nieprzytomnego alchemika. Wkrótce biesiada była dalej kontynuowana w zamku.

 

Następnego ranka Nowogard przebudził się z największym kacem w historii miasta. Porad I, zwany Grubym otworzył z trudem oczy, gdzieś koło południa. Obudził się oczywiście z ogromnym bólem głowy i straszną suchością w gardle.

 

– Służba! – chrypnął niemal bezgłośnie. Służba, służba! – skrzeczał co raz to donośniej. Nikt jednak nie zjawiał się w komnacie. Zdenerwowany i skacowany do granic możliwości król, podniósł tyłek z łoża i chwiejnie ruszył w kierunku sąsiednich komnat. Irytacja i gniew zaczęły mieszać się ze zdziwieniem – wszystkie sale i pomieszczenia były puste. Zszedł na niższe piętro, gdzie zobaczył istne pobojowisko. Z racji szacunku dla wrażliwości czytelnika, narrator nie będzie szczegółowo je opisywał. Porad chwycił pierwszego z brzegu jegomościa, leżącego na ziemi z dzbankiem wina pod pachą. Szarpnął go za klapy kurtki i wstrząsnął, krzycząc jednocześnie:

 

– Gdzie służba warchole? Gdzie lokaje i podczaszy? Mów póki ci życie miłe. Mów i do diaska daj mi wody, bo sczeznę z pragnienia zaraz!

 

Jegomość niespodziewanie poruszony przez Jaśnie Pana, zwymiotował równie niespodziewanie na jego pokaźny brzuch i odpłynął w otchłanie nieświadomości. Król strzelił pijanego poddanego w twarz i odrzucił bezwładne ciało na ziemię. Ruszył dalej, otrzepując koszulę nocną z ciepłych resztek obrzydliwej mazi. Nie było tak źle, skoro dałem radę założyć piżamę, pomyślał. W końcu odnalazł Cześnika, nachylonego nad miedzianą misą, od której bił przewracający żołądek fetor wymiocin. Chwycił go za czuprynę i podniósł w górę.

 

– Panie Cześnik co tu, do kurwy nędzy się wyrabia?! Czemu wszyscy jeszcze są nieprzytomni, gdzie służba i zbrojni? I przede wszystkim, gdzie jest woda, bo jak mi bogowie mili, sczeznę!

 

– Nn.. – bełkotliwie zaczął Cześnik i momentalnie wydęły mu się policzki. Wyszarpnął się zaskakująco prędko królowi i popuścił wodze przełykowi, skierowując trawiące go nieczystości prosto do miedzianki. Chwilę później jego głowa znowu zawisła w górze.

 

– Na wszystkie duchy Oldelantu! Gadaj prędko chłopie! Waluś, weź zmiłuj się! – król przeszedł na konfidencjonalny ton.

 

– Nnn… nie… Nie ma wody – odbąknął Cześnik Waluś, znany wszystkim jako Walery z Nowogardu.

 

– Co ty mi tu pierdolisz chłopie? Jak to nie ma wody?

 

– Ano nie… ma. Ot, zwy… czajnie nie ma. Jest wino. – mówiąc to wskazał ręką na leżącą pod nim księgę, całą oklejoną czymś słodkim i wymiocinami.

 

– Mów co się stało. Wiesz, że nie rozczytam tych dyrdymałów.

 

– Artykuł 356, „Cud – Kana Galileya – Święto Państwowe”… Całą wodę król rozkazał w królestwie w wino zmienić – czkał Cześnik.

 

– O kurwa, Waluś dalismy bobu! ‒ wymamrotał po chwili zastanowienia. Spojrzał na leżące pod Walerym naczynie z winem ‒ daj mi lepiej ten dzbanek. Muszę się chyba napić.

Koniec

Komentarze

Nie mogłeś odrobinę wysilić się z imionami i nazwiskami?   Jak dla mnie, średnia strefa stanów niskich. Dlatego, że już dość dawno temu przestały mnie bawić tego typu żarty.

Na końcu powinien pojawić się niski, pucołowaty jegomość z cysterną wody i tłumem skandującym: "Jarosław, Polskę zbaw!". Jako opowiadanie utwór ten jest dosyć przeciętny, lecz gdy dodamy do niego imiona bohaterów, staje się ciężkostrawną, prostacką agitką polityczną.

Imiona akurat nie są najważniejsze w tym opowiadanku.

Imiona, nazwiska, wszystko jedno. Faktem jednak jest to, że gdybyś  nazwał swoich bohaterów "zwyczajnie", odbiór tekstu byłby zupełnie inny. Przynajmniej dla mnie.

Dosc przyjemne opowiadanko.

Opowiadanie całkiem przyjemne, napisane w sposób, który nie wywołuje odruchu przewracania oczami, a imiona nie są niczym nadzwyczajnym. Innymi słowy można przeczytać bez zgrzytów i nawet z uśmiechem, choć na kolana nie powala.

Momentami te twoje opowiadania naprawdę dobrze się czyta, ale są jakieś takie nierówne.

Cud kana galileya naprawdę mnie rozbawił.:)

Work smart, not hard

Cieszy mnie to bardzo michal3. Nierówność wynika trochę z faktu świeżości tego tekstu w momencie jego publikowania. Dzisiejsza, aktualna wersja minimalnie różni się od tego fragmentu. To preludium do kolejnego rozdziału kronik.

Byłoby ciekawie, gdyby nie ten polityczny Komor.

Zazwyczaj ubierający się w zwykły szary sukman,

Sukmana jest rodzaju żeńskiego.

jak Ci tam kochasiu?

Ty, twój, pan itp. w dialogach piszemy małą literą. A i przecinek przy wołaczu się przydaje.

Babska logika rządzi!

Nie najlepiej napisany tekst o pijaństwie i skutkach decyzji podejmowanych w stanie upojenia. Nie znalazłam w nim nic zabawnego. Do zapomnienia. :(

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

No, średnio wyszło. Przyjrzyj się przecinkom.

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka