- Opowiadanie: Cellular - Nadzieja umiera ostatnia

Nadzieja umiera ostatnia

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Nadzieja umiera ostatnia

Wchodząc na scenę Kenny, brutalnie i bez ostrzeżenia, został pozbawiony wzroku i słuchu. Większość ludzi zapewne spanikowałaby, zaczęła biec przed siebie wołając pomocy, jednak chłopiec czuł uścisk ciepłej, lekko spoconej dłoni ojca i mimo, że światło jupiterów nie przestawało go oślepiać, a ogłuszający aplauz przerywany okrzykami, piskami i wrzaskami wwiercał się w mózg niczym dżdżownica w świeżo zwilżoną poranną mżawką ściółkę, stał dumnie wyprostowany i machał. Bez przerwy, jednostajnym ruchem pozdrawiał niewidocznych wielbicieli. W końcu gdy poczuł, że się zmęczył i już więcej nie może, że za chwilę padnie i rodzice znowu będą musieli się za niego wstydzić, owacje ucichły, a chłopiec klapnął z impetem na krzesło, o mało nie zwalając się z nim na sąsiadów.

– Zachowuj się, ludzie patrzą.

Mimo, że piętnaście sekund wcześniej Kenny'emu było naprawdę wszystko jedno, co ludzie pomyślą, w końcu większości i tak nie znał i nigdy nie pozna, wystarczyło kilkanaście sekund i ostrzegawczy syk ojca by zrozumiał, że jednak warto utrzymać fason. Dziesięciolatek podźwignął się na krześle, podniósł głowę i zmrużył oczy. Zmysły powracały szybko, do uszu chłopca docierały już pojedyncze szepty otaczających go na scenie ludzi, a wzrok pozwalał dostrzegać pierwsze rzędy publiczności, lecz zanim dokładniej przyjrzał się osobom w nich zasiadającym jego uwagę przykuł wysoki, czarnowłosy mężczyzna stojący na samym środku sceny. Wiele więcej o jego wyglądzie Kenny nie mógł powiedzieć, nie tylko dlatego, że dzieliło go od niego ładnych kilkadziesiąt metrów. Ów człowiek musiał być jakimś konferansjerem, gdyż stał odwrócony tyłem do chłopca i starał się skupić na sobie uwagę publiczności.

– Drodzy państwo, oto nasi bohaterowie! Grupa śmiałków, która zmieni historię ludzkości!

Ponownie rozległy się brawa i wiwaty, jednak tym razem albo nieco ciszej, albo Kenny nadal pozostawał nieco ogłuszony. Za to światła zdecydowanie osłabły i chłopiec objął wzrokiem okolicę, po czym westchnął z zachwytu.

– Robi wrażenie, nie? – z uśmiechem szepnął ojciec, widząc szeroko otwarte usta syna.

Faktycznie, robiło. Kenny wiele słyszał o Amfiteatrze Dziejów, stworzył sobie pewne wyobrażenie tego miejsca, jednak rzeczywistość zdecydowanie przerosła jego oczekiwania. Sama scena, na której siedział chłopiec wraz z blisko trzema tysiącami innych osób, porównywalna wielkością z czterema boiskami futbolowymi, prezentowała się imponująco, a przecież przed nią rozpościerała się jeszcze widownia, monumentalny theatron, zdolny pomieścić kilkaset tysięcy ludzi. Jeszcze nim wszedł na scenę, Kenny zapytał się ojca, jak coś tak ogromnego w ogóle może stać.

– Właściwie nie może – odpowiedział mu. – Gdyby stosowano stare, tradycyjne metody i układano cegłę na cegle, Amfiteatr zapadłby się pod własnym ciężarem, dlatego wbudowano w odpowiednich miejscach potężne elektromagnesy, znacząco odciążające fundamenty.

Chłopiec wytężył wzrok, udało mu się dostrzec nieznaczne falowanie powietrza w odleglejszych rzędach. Oddalone były od sceny o blisko kilometr, problem widoczności rozwiązano przy pomocy soczewek, jednak nie takich zwykłych szklanych czy plastikowych – strumienie nagrzanego powietrza, o odpowiedniej temperaturze i prędkości, z niewielkimi, gazowymi dodatkami załamywały promienie świetlne i scena wydawała się być stamtąd na wyciągnięcie ręki.

– …a oto jeden z naszych najmłodszych podróżników! Jak masz na imię, młodzieńcze?

Rozmyślający o zagadnieniach architektonicznych chłopiec nie zauważył, jak podszedł do niego ów czarnowłosy mężczyzna, zabawiający wcześniej publiczność.

– Dalej, nie bój się! Czy jak obcy poproszą, byś opowiedział im o Ziemi, również nie wydusisz ani słowa?

Po widowni przebiegł szmer rozbawienia, o ile skumulowany chichot setek tysięcy osób można jeszcze w ten sposób nazywać. Kenny przyjrzał się twarzy mężczyzny i jakby poprosić go o opisanie jej jednym słowem, bez wątpienia rzekłby "normalna". Ot, brązowe oczy, nieco za duży, bulwiasty nos, równo przystrzyżony, trzydniowy zarost i śnieżnobiałe zęby, o kolorze uzyskanym bez wątpienia w gabinecie dentystycznym. Czy mężczyzna miał lat pięćdziesiąt czy sto – nijak chłopiec nie potrafił tego określić.

– Nazywam się Kenny – odparł w końcu, zachęcony ciepłym uśmiechem pytającego.

– A ile masz lat?

– Dziesięć. Dziesięć i pół.

– Brawa dla Kenny'ego!

Ponownie rozległa się burza oklasków, wcale nie ustępująca głośnością startującemu odrzutowcowi.

– Nie będziesz tęsknił za pozostawioną na Ziemi rodziną i przyjaciółmi? Nie zobaczysz ich przez co najmniej dziesięć lat. Nie boisz się, że czasami może być ci tak smutno, że nawet twój tata nie będzie mógł nic na to poradzić?

Kenny drgnął. Kilka miesięcy wcześniej wszyscy w szkole opowiadali, czym zajmują się ich rodzice. Inne dzieci śmiały się z Kenny'ego, że ich tatusiowie są policjantami, strażakami, pilotami czy kierowcami, a ojciec Kenny'ego to biochemik. Do tego wygląd dobitnie zdradzał jego profesję – nie należał on do wysokich i umięśnionych, szarawe włosy często przyjmowały na głowie najdziwniejsze figury i nie należały do najbardziej zadbanych, wizerunek typowego naukowca uzupełniały osadzone na orlim nosie okulary, upstrzona ospowatymi śladami skóra i niemal niezmienny styl ubierania – luźne dżinsy i naciągnięta na zdecydowanie za duży T-shirt flanelowa koszula. I kim w ogóle jest biochemik? Ratuje ludzi? Nie. Prowadzi wielkie ciężarówki? Nie. I mimo, że ojciec wyjaśnił chłopcu, że to bardzo ważna i odpowiedzialna praca, że musiał się bardzo długo i ciężko uczyć, by się tym zajmować, Kenny nadal wolałby, żeby jego tata był marynarzem, przeżywał wiele przygód i przywoził mu pamiątki z całego świata. Wszystko zmieniło się pół roku temu, kiedy ojciec chłopca został wytypowany do załogi Gadabouta, pierwszego kosmicznego kolonizatora, i jako jeden z pierwszych miał spotkać kosmitów. Wtedy koledzy przestali wyśmiewać Kenny'ego, zamiast tego spoglądali z podziwem, pełni zazdrości. Właśnie wtedy chłopiec postanowił, że już nigdy nikomu nie pozwoli obrazić taty, a ten czarnowłosy mężczyzna najwyraźniej to zrobił. Dziesięciolatek nie wiedział jednak, że aplauz ponownie go ogłuszył i usłyszał tylko ostatnich kilka słów pytania.

– Mój tata sobie nie poradzi? Proszę pana – zaczął mówić pełnym dumy i przekonania głosem. – Mój tata jest jednym z najlepszych na świecie biochemików, jest bardzo mądry i potrafi dużo rzeczy. A pan to tylko głupi konfenanc… Konferansjer i jedyne, co pan umie robić, to gadać, nic poza tym.

Z ust mężczyzny natychmiast spadł śnieżnobiały uśmiech, a amfiteatr ogarnęła śmiertelna cisza, jednak Kenny zorientował się, że palnął głupstwo dopiero, gdy zobaczył czerwoną jak burak twarz ojca. Gdy ten złapał go za rękę niemal wyrywając ją ze stawu, podniósł i siłą wyciągnął za kulisy chłopiec zrozumiał, że na trzech symbolicznych klapsach tym razem się nie skończy.

***

– Panie Neila…

Wysoki brunet odwrócił się, a widząc niskiego, odrobinę zbyt niskiego jak na swój wiek, chuderlawego blondynka, o dużych, błękitnych oczach, wciśniętego w odrobinę zbyt obszerny garnitur, nieporadnie usiłującego schować się za ojcem, nie potrafił powstrzymać szerokiego uśmiechu. Skinieniem głowy przeprosił dotychczasowych rozmówców.

– Witaj, Mark, dobrze, że cię widzę. Mów mi Frank. Będziemy musieli porozmawiać o wyprawie, przedstawię cię również kilku osobom. Domyślam się jednak – mężczyzna wymownie, lecz ciepło i przyjaźnie spojrzał na chłopca. – Że to nie jest jedyny powód, dla którego mnie szukałeś.

Biochemik nie odpowiedział, zamiast tego niemal siłą wypchnął Kenny'ego przed siebie. Dzieciak dłuższą chwilę błądził wzrokiem po butach, w końcu słysząc ostrzegawcze mruknięcie ojca przełknął ślinę i zaczął mówić cichym, łamiącym się głosem.

– Ja bym chciał pana, panie Neila, bardzo chciał pana, znaczy się przeprosić za to, co wtedy, na scenie… Bo ja nie wiedziałem… Dopiero tata mi powiedział, że to dzięki panu tak naprawdę lecimy, że panu udało się rozszyfrować język kosmitów i z nimi dogadać, że to pan opłacił budowę całego statku, zebrał wszystkich naukowców…

– Spokojnie, chłopcze – przerwał mu Frank. – Twój ojciec zdrowo przesadził, nie jestem żadnym "panem" czy cudotwórcą, za jakiego mnie masz, a już na pewno kontakt z obcymi to nie moja zasługa. Jestem tylko skromnym, prostym biznesmenem, który może spełnić swoje marzenie z dzieciństwa, z zyskiem dla ludzkości przy okazji.

Neila przykucnął, złapał Kenny'ego za ramię i spojrzał mu głęboko w oczy.

– Kiedyś byłem takim samym mały rozrabiaką, jak ty. Często nocami spoglądałem w niebo i marzyłem, że kiedyś polecę tam daleko, w gwiazdy. Właśnie dlatego, napędzany snami o dalekich podróżach, skupiłem wokół siebie największych specjalistów pracujących w branży kosmicznej, dlatego szczodrze finansowałem wszystkie projekty poszukujące inteligentnych form pozaziemskiego życia, dlatego, gdy już pojawiły się pierwsze sygnały świadczące o jego istnieniu, osobiście zaangażowałem się w badania. Podążałem za marzeniami i cieszę się, że mogę je zrealizować obok tak uzdolnionego i inteligentnego chłopca.

– A ty, Mark, powinieneś być dumny z syna – stwierdził, podnosząc się Frank. – Mało które dziecko gotowe byłoby w taki sposób bronić ojca.

– I jestem, jednak czasami ta "obrona" powoduje sporo zamieszania.

Biznesmen roześmiał się i przyjaźnie poczochrał włosy Kenny'ego.

– Doskonale cię rozumiem, sam mam córkę w podobnym wieku. Ale wiesz, jak to powiadają, małe dziecko – mały kłopot, duże dziecko – duży kłopot. Teraz to jeszcze nic, poczekaj kilka lat… Tak czy inaczej nie musisz mnie przepraszać, chłopcze, naprawdę nic się nie stało, a ty, Mark, nie przejmuj się, jeszcze będziesz miał pociechę z urwisa. Tymczasem, jeśli nie masz nic przeciwko, chciałbym ci przedstawić pierwszego pilota Gadabouta…

– Oczywiście, z chęcią. Kenny, poszukaj mamy. Tylko pamiętaj…

Mężczyzna podszedł do chłopca i pochylił się.

-Synu, jesteś już duży, pora zacząć uczyć się prawdziwego życia – szepnął. – Czas na pierwszą poradę. Uważaj na obecnych na bankiecie ludzi. Większość to inni podróżnicy lub celebryci, pierwsi będą siedzieć w niewielkich, zamkniętych grupach, drudzy spróbują zwrócić na siebie uwagę i popisywać się. Jest też trzecia grupa, ludzie, którzy nie będą rzucali się w oczy, stojący na uboczu i obserwujący innych, od nich trzymaj się z daleka. Widzisz, nie wszystkim podoba się, że planujemy spotkanie z obcymi, nie pytaj mnie dlaczego, sam tego nie rozumiem, choć zapewne chodzi o pieniądze. Spróbują zapewne w ostatniej chwili jakoś zaszkodzić wyprawie, może dostać się na statek, sam nie wiem. Po prostu… Nie zadawaj się z nimi i uważaj na siebie. I nic nie zmaluj tym razem.

Poważny wzrok ojca dobitnie sugerował, by chłopiec wypełnił polecenia co do joty. Kenny zasalutował, co wywołało uśmiech na twarzy Neili, po czym odwrócił się i niemal natychmiast zamarł. Zadanie odnalezienia matki zazwyczaj do skomplikowanych nie należało i w supermarkecie czy nawet centrum handlowym dziesięciolatek nie miałby problemów z jego wypełnieniem, jednak w tym miejscu stawało się karkołomne. Sala konferencyjna pod Amfiteatrem Dziejów nie miała już takiej powierzchni, co nadziemna część budynku, jednak nadal należało ją liczyć w hektarach. A gdy wypełniało ją kilkanaście tysięcy ludzi odnalezienie jednej, konkretnej osoby stawało się niemożliwe.

– Tato, a gdzie powinienem zacząć…

Marka już nie było, wtopił się w tłum razem z biznesmenem. Kenny pozostał sam z misją niemożliwą. Większość dzieci na jego miejscu zapewne siadłaby gdzie stoi i zaczęła płakać, jednak chłopiec tylko wzruszył ramionami.

– Prędzej czy później sami mnie znajdą – stwierdził wspominając wcześniejsze, podobne doświadczenia, po czym ruszył w stronę uginających się pod ciężarem jedzenia stołów, ostrożnie lawirując pomiędzy płynącymi we wszystkie strony i krzyżującymi się falami ludzi. Gdy po chwili udało mi się dotrzeć do celu spotkał go srogi zawód.

– Co to za paskudztwo? Rolada z tym zielonym, słonym paskudztwem? Gumowata, śmierdząca ryba? Jakieś szare mięso z tym czymś w środku? I te śmieszne, małe, czarne i czerwone kulki? Czy nie ma tu nic normalnego do jedzenia?

Zanim jednak Kenny rozejrzał się w poszukiwaniu czegoś "normalnego", najlepiej słodkiego i z ogromną ilością czekolady poczuł, jak coś zaczyna go wciskać w blat. Nie bez trudu obrócił się i poznał przyczynę. Strasznie wysoka i gruba kobieta, wbita w co najmniej o trzy rozmiary za małą sukienkę, starała się sięgnąć po stojącą po drugiej stronie stołu miskę wypełnioną białą, śmierdzącą pastą.

– Przepraszam panią, czy mogłaby pani… – zaczął, jednak kobieta nie zwróciła na niego uwagi, a jedynie przechyliła się i mocniej wyciągnęła serdelkowate palce, najwyraźniej fałdy tłuszczu wyjątkowo skutecznie tłumiły wbijające się w wielorybie cielsko chude kończyny chłopca. W końcu Kenny uznał, że jeszcze sekunda, a popękają mu wszystkie żebra, szarpnął leżący na skraju stołu widelec do ryb i wbił z całej siły w wylewającą się spod dolnej krawędzi sukni fałdę. Świński kwik przyciągnął uwagę całego otoczenia, a chłopiec łapiąc z trudem powietrze i korzystając z chwili konsternacji, natychmiast zanurkował pod stół.

"Co się stało?", "Co za dureń położył widelec w ten sposób?", "Żaden dureń, po prostu baba niemal wlazła na stół!", "A, więc to pan jest temu winien!", "Szybko, przynieście apteczkę!", "Neila za to słono zapłaci!" – okrzyki sugerowały, że nikt nie zauważył winnego całemu zajściu. Kenny odetchnął z ulgą, lepiej nie myśleć o reakcji taty, gdyby się o wszystkim dowiedział.

– Widziałam, co zrobiłeś. Ale nie bój się, nikomu nie powiem.

Chłopiec odwrócił się jak oparzony. Nie więcej, jak dwa metry za nim, również odgrodzona od świata opadającym niemal do ziemi obrusem siedziała dziewczynka. Gęste, zadbane, czarne włosy opadały jej na ramiona, ciemnobrązowe oczy doskonale komponowały się z owalem twarzy, krótka, chabrowa sukienka nieco zwisała na szczupłych ramionach, a na skrzyżowanych kolanach trzymała miskę wypełnioną cukierkami. Mimo półmroku Kenny doskonale wiedział, że to krówki, jego ulubione słodycze. Widząc zawieszony na łakociach wzrok niespodziewanego gościa, dziewczynka podsunęła mu je pod nos.

– Weź trochę, sama wszystkich nie zjem.

Nie zastanawiając się długo chłopiec złapał garść cukierków i natychmiast zaczął je pochłaniać. Dopiero po kilkunastu oderwał wzrok od miski i przeniósł na dziewczynkę.

– Ta kobieta to żona jakiegoś prezydenta. Nie przejmuj się, nie leci z nami, zapewne więcej już jej nie spotkasz – powiedziała po chwili milczenia.

Znowu zapadła cisza. Kenny zawsze uważał dziewczynki za obcą rasę, która bezsensownie i niezrozumiale przedkładała zabawę lalkami i garnkami nad samochody czy klocki. Kontakty ograniczał do minimum, ot, pożyczyć ołówek czy gumkę na lekcji. Teraz nagle siedział sam, naprzeciwko jednej z przedstawicielek tego tajemniczego gatunku.

– Dlaczego tu siedzisz? – wypalił w końcu.

– Bo tam jest za dużo ludzi. Nie lubię tego.

– A długo?

– Od samego początku.

– To nie mogłaś powiedzieć rodzicom? Zaprowadziliby cię już na statek…

– Tata jest bardzo zajęty, nie chcę mu zawracać głowy.

Cisza zapadła po raz trzeci, po chwili krówki dały o sobie znać wywołując charakterystyczną suchość w ustach. Kenny przyglądał się uważnie koleżance dochodząc do wniosku, że skoro nikogo innego z pasażerów nie zna, może warto poświęcić trochę czasu tej drobniutkiej brunetce. W końcu nie wszystkie dziewczynki są takie same, może ta akurat woli roboty od domków dla lalek.

– Za dużo cukierków zjadłem, pić mi się chce. Poszukamy czegoś razem?

Dziewczynka uśmiechnęła się i skinęła głową. Nagle Kenny'ego olśniło, że nie zadał najważniejszego pytania.

– Ile masz lat?

– Dziewięć. A Ty?

– Dziesięć. Dziesięć i pół – podkreślił zadowolony chłopiec. "To jeszcze dziecko, muszę jej pilnować, bo jeszcze coś sobie zrobi", pomyślał. – A jak masz na imię?

– Kate.

– Złap mnie za rękę i się nie zgub. Jestem Kenny.

Czując ciepło bijące z delikatnej dłoni Kate chłopiec poczuł się wyjątkowo dziwnie. Nie miał siostry, był jedynakiem i dotąd nigdy nie trzymał za rękę dziewczynki. I niby przypominało to chodzenie w parach z kolegami w przedszkolu, jednak jednocześnie wrażenie okazywało się inne. Kenny nie miał czasu rozmyślać nad genezą tego dziwnego uczucia, cukier robił swoje i pragnienie narastało coraz bardziej. Powoli i ostrożnie podniósł obrus i rozejrzał się. Po wielorybiej prezydentowej nie było najmniejszego śladu, na sali panował naturalny gwar rozmów, najbliższe otoczenie skupiło się na popularnym komiku, który nieudolnie starał się zaimponować pewnej blondynce, dzięki czemu nikt nie zauważył dwójki dzieci gramolących się spod obrusa. Kenny, nadal mocno trzymając rękę towarzyszki, pomaszerował wzdłuż stołu. Pomiędzy półmiskami i talerzami stało sporo szklanych butelek, lecz chłopiec doskonale zdawał sobie sprawę z ich zawartości. Raz w życiu spróbował wina, z czystej ciekawości, jednak okazało się strasznie niedobre, poza tym gdy tata się o tym dowiedział, zarządził szlaban na cały miesiąc. "Jak w ogóle dorośli mogą coś takiego pić? Nie dość, że strasznie to kwaśne, to jeszcze bez bąbelków", pomyślał Kenny, rozglądając się za czymś dużo słodszym i gazowanym. Nim znalazł napój spełniający wymagania, jego uwagę przykuł pewien niepozorny mężczyzna, nieprzerwanie sunący kilkanaście kroków za nimi. Odziany był w niepozorny, stalowy garnitur, głowę ozdabiały mu krótko przystrzyżone, zadbane, szpakowate włosy. Podążał za dziećmi od kilku minut, co chwilę przystawał, rozglądał się podejrzliwie i wracał do śledzenia. Chłopiec przystanął i przyciągnął Kate.

– Ktoś za nami idzie.

– Co?

– Jakiś facet nas śledzi. Chce zaszkodzić naszej podróży, musimy uciekać.

Nim dziewczynka spojrzała na tajemniczą postać bądź zadała kolejne pytanie, Kenny mocno szarpnął i pociągnął ją za sobą. Zaczął niemal biec, jednocześnie rozglądając się dookoła. Szpakowaty również przyspieszył. W końcu chłopiec uznał, że siedząca przy stole, zwarta grupka kilku osób będzie w stanie im pomóc.

– Przepraszam państwa, nazywam się Kenny i…

– O, patrzcie! To syn Marka, biochemika, ten, co dogadał Neili – przerwała mu jedna z kobiet, wyglądająca na najstarszą z grupy. – Chodź, siadaj, pogadaj z nami, w końcu spędzimy razem na statku ładnych kilka lat. Chciałabym mieć wnuka z tak ciętym językiem…

– Z przyjemnością, jednak może później, gdyż aktualnie jesteśmy ścigani.

Przyszli astronauci spojrzeli po sobie zaskoczeni.

– Przez kogo? – zapytał jeden z nich.

– Przez dziwnego typka, o tego tam – Chłopiec wskazał palcem na usiłującego wtopić się w tłum mężczyznę, który wyraźnie zawahał się widząc, jak jego cel z kimś rozmawia.

– A, rozumiem! I masz zapewne bardzo ważną misję do wykonania, wiadomość do przekazania? – porozumiewawczo mrugnęła "babcia".

Kenny zdębiał.

– Ale ja nie żartuję…

– Nie, oczywiście, że nie. I pomożemy ci, oczywiście.

– To… Dobrze? – niepewnie odparł Kenny. – A nie wiedzą może państwo, gdzie znajdę tatę?

– Wiedzą. Poszukaj pod makietą – odpowiedziała seniorka. – A wy, staruszkowie, do roboty! Młodzież pomocy potrzebuje.

Cała piątka dość dziarsko podniosła się z krzeseł i skierowała w stronę coraz bardziej zdezorientowanego prześladowcy, który po chwili zniknął pomiędzy ludźmi. Kenny niewiele myśląc znowu złapał Kate za rękę i pociągnął w głąb sali, w kierunku górującego nad tłumem, blisko dziesięciometrowego modelu Gadabouta – kolonizatora, który stanie się jego przyszłym domem. Chłopiec parł przed siebie niemal na oślep, przepychając i odpychając stojących mu na drodze i jednocześnie ciągnąc za sobą przyjaciółkę. W końcu poznał sylwetkę i ubiór ojca stojącego tuż obok makiety, żywo rozprawiającego o czymś z Frankiem Neilą, nim jednak zdążył go zawołać potknął się i z impetem władował w kolumnę podtrzymującą miniaturę kolonizatora. Konstrukcja drgnęła, po czym powoli, niczym w zwolnionym tempie zaczęła się przechylać, aż w końcu po długiej, ciągnącej się w nieskończoność chwili runęła z łoskotem, rozrzucając wokół tysiące elementów modelu. I po raz drugi w ciągu kilku godzin zapadła przenikliwa cisza, a wszystkie oczy zwróciły się na Kenny'ego, jednak chłopiec zwracał uwagę tylko na jedną parę, należącą do ojca. A te skrywały niedowierzanie zmieszane ze zdumieniem, że oto jego syn ponownie znalazł się w centrum uwagi i narobił mu tyle wstydu. Jednak jeszcze zanim Mark werbalnie wyraził swoje zdanie o chłopcu, rozległ się głośny, przyjazny śmiech.

– To masz z syna pociechę, nie ma co – Neila radośnie poklepał po plecach biochemika. – A ty, moja droga – zwrócił się do stojącej dotąd w milczeniu Kate. – Nie mogłaś sobie chyba znaleźć lepszego towarzysza zabaw. Z tym małym diabełkiem na pewno nie będziesz się nudziła.

Biznesmen nie przestawał się śmiać, po chwili dołączyli do niego inni, w końcu atmosfera wesołości udzieliła się wszystkim obecnym. Kenny westchnął z ulgą. "Może jednak nie będzie takiej bury", stwierdził, po czym sam dołączył do chóru rechoczących głosów. Jedyną osobą, która się nie śmiała pozostawał przyglądający się całej scenie ze sporej odległości, odziany w stalowy garnitur szpakowaty mężczyzna, który po krótkiej chwili wtopił się w tłum.

***

– Przestań się wiercić, i tak nic nie zobaczysz.

Usadowiony między rodzicami Kenny nie dawał za wygraną, wyciągnął się w fotelu na ile pozwalały mu trzymające pasy i przykleił nos do okienka tylko po to, by przekonać się, że mama jednak faktycznie miała rację. Niezależnie, jak bardzo się wyginał i wyciągał szyję nadal nie dostrzegał Ziemi, a jedynie stalowe przęsła budujące wieżę startową. Odliczanie zaczęło się już dość dawno, suchy, drewniany, kobiecy głos informował pasażerów, że silniki wahadłowca odpalą za niespełna dwie minuty.

– Zresztą i tak nie masz stąd co oglądać – dodał ojciec chłopca. – Poczekaj, aż wyjdziemy na orbitę i zobaczysz całego Gadabouta oraz Ziemię z kosmosu. To dopiero widok.

– Już widziałem na zdjęciach. Nic ciekawego.

– Zmienisz zdanie, jak ujrzysz to na własne oczy.

– A długo tam będziemy lecieć?

– Na statek? Kwadrans, może dwadzieścia minut.

Chłopiec jęknął, usiedzenie takiej ilości czasu w miejscu wydawało mu się niemożliwe. Nie usłyszał, kiedy jego matka, Mary, niska i dość pulchna dumna posiadaczka wyjątkowo zadbanych, kasztanowych włosów, kobieta o miłej aparycji i szerokich, pełnych ustach mruknęła pod nosem, że skoro kilkanaście minut jest dla niego katorgą, to co dopiero pięć lat, które będzie musiał spędzić na Gadaboucie.

Gdy smutny, kobiecy głos doliczył do zera wahadłowiec zadrżał i rozległ się przytłumiony odgłos uruchomionych silników. Kenny poczuł, jak staje się coraz cięższy i głębiej wciśnięty w fotel i tak, jak mu polecił tata, zamknął oczy i zaczął głęboko oddychać. Po dłuższej chwili, gdy uczucie ciężkości zelżało, ostrożnie podniósł powieki i odetchnął.

– Najgorsze już za nami – poinformował go ojciec. – Teraz przeciążenie nie powinno już przekraczać dwóch g.

Chłopiec pokiwał ze zrozumieniem głową, choć nie miał zielonego pojęcia, czym jest to "gie". Zamiast, jak miał to w zwyczaju, dopytać się o to, postanowił dowiedzieć się nieco więcej o innym, nurtującym go temacie.

– Tato…

– Tak?

– Bo teraz lecimy na Gadabouta, potem z kolei wyruszymy gdzieś na nim… Ale w zasadzie… To gdzie?

– Spotkać się z obcymi, przecież o tym wiesz.

– No tak, ale…

Ojciec spojrzał na chłopca z politowaniem.

– Co, już nie pamiętasz? A tyle razy ci powtarzałem, żebyś uważał, jak dorośli coś mówią. Lecimy do układu Alfa Centauri, gwiazdy najbliższej Słońcu. Jest tam planeta, na której występuje woda w stanie ciekłym, naukowcom udało się również ustalić, że rozwinęło się tam proste życie, w sensie występuje tam coś na kształt naszych roślin, może nawet zwierząt. Obcy zaproponowali nam, byśmy założyli na niej wspólną kolonię, wymienili się wiedzą i rozpoczęli współpracę. Dlatego lecą z nami najmądrzejsi ludzie na Ziemi, przecież nie chcemy przynieść wstydu naszemu gatunkowi, prawda? – zakończył z uśmiechem Mark.

Kenny zamyślił się, ze słów ojca zapamiętał tylko, że lecą na jakąś planetę i dopiero tam zobaczą kosmitów.

– A musi to trwać tak długo? – jęknął w końcu. – Aż pięć lat?

– Zawsze możesz się pocieszać, że na Ziemi w tym czasie minie dziesięć… – uśmiechnął się Mark, ale natychmiast zrozumiał swój błąd. "Za długi język, mam zdecydowanie za długi język", pomyślał, spodziewając się pytania syna.

– Ale… Jak to możliwe? Przecież czas płynie tak samo… – odparł zdziwiony chłopiec.

Biochemik zakasłał wymownie i podrapał się po głowie z zakłopotaniem.

– No nie, bo widzisz… Dylatacja czasu… Prędkość światła… A w ogóle nie możesz teraz pomęczyć mamy?

Mężczyzna odetchnął z ulgą widząc odwracającego się w stronę matki chłopca. "I tak by nie zrozumiał", pomyślał, "A że sam niewiele z tej fizyki pamiętam to już mało istotne". Gdy zauważył pioruny ciskane z oczu żony, wrednie się uśmiechnął i puścił buziaka.

– Więc co chcesz wiedzieć, synku? – zapytała Mary, zastanawiając się, czy na kolonizatorze znajdzie się kanapa, na którą będzie mogła wygonić męża.

– Jak wyglądają kosmici!

Kobieta uniosła brwi.

– A skąd mam to wiedzieć? Nikt nie ma pojęcia, skąd akurat ja miałabym posiadać taką wiedzę? Ale…

Kenny spojrzał na matkę z nadzieją i zaciekawieniem.

– …ale wydaje mi się, że są podobni do ludzi. Skoro i my możemy posługiwać się ich technologią, a przyszła kolonia jest planetą podobną do Ziemi…

– Czyli wyglądają jak my? Żadnych łusek, macek, rogów? – Chłopiec okazał się wyraźnie zawiedziony słowami matki.

– Nie, tego nie powiedziałam – uśmiechnęła się Mary. – Bardziej ciekawią mnie jako behawiorystkę zawodowo, od strony psychicznej, zachowania… Ale co ja będę niepotrzebnie język strzępiła. Teraz lepiej wyjrzyj przez okno, bo coś przegapisz.

W jednej chwili kosmici przestali zaprzątać głowę Kenny'ego. Przykleił nos do szybki i aż westchnął z zachwytu. Mimo pokaźnych rozmiarów makieta, którą zupełnie przypadkowo zdarzyło się chłopcu zniszczyć, w żaden sposób nie oddawała ogromu Gadabouta. Kolonizator połyskiwał w słońcu niczym łuski łososia wędrującego w górę strumienia. Kenny'emu wydawało się, że statek zachęcająco puszcza do niego oczko zapraszając do bliższego zapoznania się.

– Robi wrażenie, nie? – zaśmiał się Mark. Chłopiec jedynie pokiwał głową ani przez chwilę nie odwracając wzroku. – Ponad trzy kilometry długości, po pół wysokości i szerokości. Ze względu na rozmiary i masę budowany na orbicie, z Ziemi w żaden sposób nie udałoby się go poderwać choćby na centymetr. Prawdziwy cud techniki, najdoskonalsza maszyna, jaką kiedykolwiek zbudował człowiek. Nie jest zresztą tajemnicą, że plany zostały nam przesłane przez obcych. A skoro lekką ręką ofiarują nam taką technologię to kto wie, czym się jeszcze podzielą… A samego Gadabouta nie można traktować tylko jako bezmyślny automat, w pewnym sensie jest istotą żywą…

Kenny niespecjalnie słuchał monologu ojca, kolejne słowa wpadały jednym uchem i wypadały drugim. Spoglądał z zachwytem na oblepiające kadłub niezniszczalne, matowo czarne panele, zdolne wychwytywać i magazynować energię pochodzącą nie tylko z najbliższych, ale i odległych o tysiące lat świetlnych gwiazd. Podziwiał przypominające skrzydła ważki błony, rozpięte na kilkuset rzędach blisko kilometrowych kolumn, wychwytujące wędrujące przez przestrzeń kosmiczną neutrina, napędzając ich energią całego kolosa. Bez wątpienia chłopiec dostrzegłby jeszcze więcej cudowności, jednak wahadłowiec zbliżał się już do lądowania i zniknął w hangarze Gadabouta.

– Zbieraj się – powiedział Mark podnosząc się z fotela. – Mama zaprowadzi cię do mesy, stamtąd będziesz mógł popatrzeć na Ziemię. W końcu minie ładnych parę lat, zanim tu wrócisz.

Kenny posłusznie złapał rękę Mary i zszedł po trapie na pokład kolonizatora. Pierwszą rzeczą, która go uderzyła, stała się wysoka temperatura i bardzo wilgotne powietrze.

– Strasznie tu duszno. Wszędzie tak jest? – zapytał matki.

– To silniki i spaliny wahadłowców tak nagrzały. Zaraz odlecą i włączona zostanie cyrkulacja powietrza.

– Tata mówił, że Gadabout tak jakby żyje. To znaczy, że jesteśmy w brzuchu ogromnego zwierzaka?

Mary nie mogła powstrzymać wybuchu śmiechu.

– Skąd takie rzeczy biorą się w twojej główce? Bliżej mu do rośliny, samowystarczalnej do tego.

– To znaczy?

– To znaczy, że przez całą podróż będziemy mieli co jeść i czym oddychać. O, jesteśmy. Siądź tam pod oknem i nigdzie się nie ruszaj, mama poszuka naszego nowego mieszkania.

Kenny posłusznie podsunął sobie krzesło pod samą ogromną, panoramiczną szybę.

– Ale stąd wcale nie widać Ziemi, tylko same gwiazdy… – zaczął się żalić.

Mary jednak już nie było. Chłopiec rozejrzał się po mesie. Pomieszczenie do dużych nie należało, raptem kilkadziesiąt metrów kwadratowych, dlatego Kenny doszedł do wniosku, że na całym statku rozrzucono kilkanaście takich miejsc. Ściany, sufit i podłoga sprawiały wrażenie jednolitych, niewidoczne były ślady jakichkolwiek połączeń, wykonane zostały z materiału podobnego do metalu, jednak szorstkiego i ciepłego w dotyku. Badania umeblowania Kenny przeprowadzić już nie zdążył, gdyż za oknem pojawiła się tarcza Ziemi.

– Łaaał… – wydusił z siebie obserwując płynące w oddali oceany i kontynenty, dostrzegał również łańcuchy górskie i pustynie, znalazł nawet miejsce, w którym do niedawna mieszkał. Cały spektakl trwał może minutę, po czym Ziemia znowu zniknęła gdzieś za krawędziami okna.

– Czy ten statek musi się obracać? – rzucił ze złością, niezadowolony z tak krótkiego czasu obserwacji.

– Musi – odpowiedział mu znajomy głos. Chłopiec odwrócił głowę i dostrzegł w drzwiach "babcię", która nazywała się, jak mu tata wcześniej powiedział, Karen. Okazywała się dużo bardziej żwawa i pełna życia, niż sugerować mógł to jej wygląd, a przy okazji była jednym z największych biologów – ewolucjonistów, jacy kiedykolwiek żyli. – I niekoniecznie kręci się jak bączek, a raczej obraca wokół osi położonej około sto metrów poniżej najniższego pokładu. Inaczej nie byłbyś w stanie chodzić, a fruwałbyś bezwiednie od ściany do ściany. A to nie wszystko, w tak dużym statku, do tak szybko obracającym się, normalnie powinieneś ważyć nawet kilkaset razy więcej, niż teraz, ba, na każdym pokładzie waga dawałaby zupełnie inny odczyt! Ale kosmitom udało się rozwiązać i ten problem… Kiedyś ci o tym opowiem, wnusiu, ale aktualnie – wskazała głową na trzymane w rękach ogromne pudło – jestem trochę zajęta.

Staruszka odeszła, Kenny znowu został sam i ponownie zaczął gapić się w okno. Wahadłowce opuszczały Gadabouta, powoli zbliżała się nieuchronna chwila uruchomienia neutrinowego napędu i wyruszenia w kilkuletnią odyseję. Zza krawędzi ponownie wysunęła się Ziemia i chłopiec po raz kolejny, lecz już z nieco mniejszym zainteresowaniem wpatrywał się przez minutę w powierzchnię błękitnej planety. Gdy ponownie zniknęła z pola widzenia, a ostatni transporter opuścił hangar chłopiec miał już odwrócić wzrok i odejść, lecz nagle kątem oka dostrzegł mały refleks. Zaczął wpatrywać się w kadłub Gadabouta w poszukiwaniu źródła i po kilkunastu sekundach je zlokalizował. Tuż obok jednej z kolumn, na których rozpięte zostały skrzydła, siedział kilkumetrowy pająk. Kenny zdawał sobie sprawę, że po pierwsze tak duże pająki nie istnieją, a po drugie tym bardziej w kosmosie, lecz najwyraźniej ten jeden nie zdawał sobie z tego sprawy. Po chwili znane stało się również źródło błysku – owo zwierzę przy pomocy jakiegoś dziwnego laserowego palnika przymocowanego do jednego z odnóży wywiercało niewielki otwór w poszyciu kolonizatora. W końcu pająk przestał drążyć, po czym z głowy wysunął długą igłę. Stworzenie wbiło ją głęboko w otrzymaną dziurę i gwałtownie skurczyło tułów. Kenny poczuł delikatny wstrząs, podłoga i ściany niemal niewyczuwalnie zadrgały, okno nawet cichutko zadzwoniło, dodatkowo po kadłubie przebiegły drobne iskierki. Pająk wysunął żądło, oderwał się od statku i zaczął oddalać, a już po kilku sekundach stał się niedostrzegalny na tle wschodzącej Ziemi. Przez chwilę chłopiec gapił się w wywierconą dziurę, która niemal natychmiast się zasklepiła, po czym z zamyślenia wyrwał go głos matki.

– Już, ostatni rzut oka na Ziemię. Właśnie ruszamy.

– Mamo… – zaczął niepewnie chłopiec. – Czy istnieją kilkumetrowe pająki żyjące w kosmosie?

– Co?

– No bo ja właśnie takiego widziałem. I on wywiercił dziurę w statku i coś wstrzyknął.

Mary spojrzała na syna z politowaniem."Nie potrzeba mi dyplomu psychologa by stwierdzić u niego 'osobowość ze skłonnościami do fantazjowania'", pomyślała.

– Przywidziało ci się. To był długi dzień, zmęczony jesteś. Chodź, wyśpisz się, musisz przywyknąć do tutejszego trybu życia.

Kenny kiwnął głową, ostatni raz zerknął na znikającą gdzieś za górną krawędzią okna Ziemię i podążył za matką.

***

Pierwsze dni podróży upłynęły chłopcu bardzo szybko. Wszyscy dorośli, również jego rodzice, bez przerwy byli czymś zajęci, ganiali to tu, to tam, nie zwracając na Kenny'ego większej uwagi. Mimo, że z zadowoleniem przyjął fakt, że dostali mieszkanie dwupokojowe, a jeden z nich przypadł dziesięciolatkowi, już pierwszego dnia znudziło mu się bezczynne przesiadywanie w miejscu, dlatego postanowił poszukać Kate. Okazało się, że dziewczynka mieszka praktycznie drzwi w drzwi, pięćdziesiąt metrów od chłopca i podobnie jak jej przyjaciel umiera z nudów. Odtąd kolejne dni Kenny spędzał u przyjaciółki, w pewnym momencie doszedł do wniosku, że nawet zabawa lalkami, o ile okraszona odpowiednim towarzystwem, może sprawiać przyjemność. Sporo czasu poświęcał również na rozmyślanie o kosmitach, kreował sobie przeróżne scenariusze spotkań, przygotował całą doniosłą przemowę, którą wygłosi, jak tylko ich zobaczy. Sielanka i lenistwo długo jednak nie trwały, wracając czwartego wieczora podróży od przyjaciółki zastał ojca spokojnie popijającego kawę.

– Szykuj się, młody, od jutra szkoła.

Kenny stanął jak wryty. Mark, widząc zdumioną i przerażoną minę syna nie powstrzymał się od lekkiego uniesienia warg w złośliwym uśmiechu.

– A czego się spodziewałeś, że przez pięć lat będziesz leżał do góry brzuchem? W ciągu ostatnich dni pozałatwialiśmy wszystkie sprawy techniczne, dopracowaliśmy tutejszy zegar, wydzieliliśmy pomieszczenia na badania. Dla szkoły miejsce również się znalazło.

Chłopiec zrobił najbardziej obolałą i nieszczęśliwą minę, jaką potrafił zakładając, że może tacie zmiękczy serce i uzna, że chłopiec przecież jest zdolny, szkoły nie potrzebuje, praca domowa i sprawdziany są zbędne, a Kenny tego wszystkiego nauczy się w domu sam. Niestety, efekt okazał się odwrotny od zamierzonego, ojciec parskając śmiechem zakrztusił się kawą.

– Już nie rób miny psa, który dopiero co zapaskudził perski dywan. Będziesz w klasie z córką Franka Neili – dodał półgłosem, mrugając porozumiewawczo okiem. – Idź już, za godzinę wyłączą światło na statku.

"W zasadzie to może ta szkoła okaże się nie taka zła", pomyślał chłopiec, leżąc już w łóżku. "W końcu dowiem się wielu ciekawych rzeczy… I poznam nowych ludzi… I w ogóle fajnie będzie". Jednak myśli powędrowały w inne miejsce i zasypiając miał przed oczami czarne, gęste loki przyjaciółki.

***

Wśród blisko trzech tysięcy podróżników dzieci było niewiele, raptem ponad setka. Większość ekipy, jak na rozwijającą się całe życie światową elitę intelektualną przystało miała już parę krzyżyków na karku i dorosłe, w pełni odchowane dzieci, część zdecydowała się pozostawić rodzinę na Ziemi, stąd ten niewielki procent i konieczność łączenia kilku roczników w jedną klasę. Kenny'emu dopisało szczęście, załapał się do grupy uczniów w wieku od ośmiu do jedenastu lat, dzięki czemu znalazł się z Kate w jednej klasie. Kwadrans przed dziewiątą zapukał do mieszkania dziewczynki. Otworzyła mu, chabrowa sukienka podkreślała jej ciemnobrązowe oczy.

– Gotowa na pierwszy dzień w szkole? – zapytał z uśmiechem Kenny.

Dziewczynka odpowiedziała tym samym, złapała wyciągniętą do niej rękę, po czym starannie zamknęła drzwi.

– Twojego taty jak zwykle nie ma?

– Wraca późnym wieczorem, wychodzi z samego rana. Jest bardzo zajęty – odpowiedziała smutno.

– W końcu jest tu dyrektorem czy kimś takim. Gdy mój pracował nad jakimś bardzo ważnym projektem to też nie miał dla mnie czasu.

Spacer na miejsce nie trwał długo, mijani ludzie nie zwracali na dwójkę dzieci większej uwagi bądź pozdrawiali lekkim skinięciem głowy. Jedynie raz Kenny'emu zdawało się, że pewien mężczyzna o znajomej twarzy i krótkich, lekko siwiejących włosach przyglądał im się przez chwilę, lecz szybko zniknął. Już z daleka dwójka przyjaciół poznała, że nie pomyliła drogi. W jednym z węższych korytarzy, prostopadłych do głównego pokładu grupa kilkunastu dzieciaków w podobnym wieku generowała hałas nie mniejszy niż start wahadłowca. Zdecydowanie najgłośniejszy okazał się wysoki rudzielec o jasnej, pergaminowej skórze, lecz co ciekawe bez choćby jednego piega na twarzy.

– A ja wam mówię, że kosmici wyglądają jak wielkie dżdżownice!

– Skąd to niby wiesz? – padło z grupy pełne powątpiewania pytanie.

– Bo tak wygląda Gadabout, jak ogromny robal! Oni muszą być tacy sami!

Kenny pomyślał, że po pierwsze Gadabout niezbyt przypomina jakiekolwiek zwierzę, a po drugie statki ludzi niespecjalnie przypominają ich twórców. Postanowił jednak nie włączać się do dyskusji, zamiast tego przykucnął z Kate pod ścianą licząc, że przynajmniej na razie pozostaną niezauważeni.

– Ej ty, mały! Tak, blondyn, ty! Jak masz na imię?

Niestety, niewidzialność pozostawała poza zasięgiem chłopca.

– Kenny.

– Dlaczego lecisz? Kim są twoi rodzice?

– Tata biochemikiem, mama behawiorystką.

– Phi – prychnął rudzielec. – Co to za praca. Mój ojciec jest najlepszym na świecie pilotem i to on steruje Gadaboutem. Ha, założę się, że nawet kosmici nie mają lepszych!

Kenny zamknął oczy i policzył do dziesięciu. Mimo wcześniejszego postanowienia wspomniał słowa ojca i nie chciał zaogniać sytuacji, zwłaszcza pierwszego dnia w szkole. Niestety, jego rozmówca najwyraźniej miał inne plany.

– A dlaczego trzymacie się za ręce? To twoja żona czy co?

Pozostali chłopcy zarechotali, dziewczynki również, lecz jakby życzliwiej. Policzki Kate oblał rumieniec, chłopiec jedynie mocniej ścisnął jej dłoń.

– To jest Kate, moja przyjaciółka. I lepiej jej nie zaczepiaj.

– Tak? Bo co, coś mi zrobisz? – zaczepnie zapytał drągal.

– Jej ojciec to Frank Neila.

Nagle szyderczy śmiech ucichł, zapadła cisza jak makiem zasiał. Wszyscy się nieco odsunęli, chłopców nagle zainteresowała faktura podłogi, ze dwie dziewczynki uśmiechnęły się do Kate i nawet puściły jej oczko. Jedynie rudzielec, nieco zbity z tropu i już bez kółka adoracji zadziornie i wyzywająco spoglądał na dwójkę przyjaciół.

– No to co? Mój tata mówi, że…

Nikt nie dowiedział się, o czym wspominał ojciec rudzielca. Otworzyły się jedne z drzwi i dobiegł zza nich głos, najwyraźniej nauczyciela.

– Wchodźcie do środka.

Wystrój klasy mocno zdziwił Kenny'ego. Cały poranek rozmyślał nad tym, jak może wyglądać szkoła na Gadaboucie, jednak nawet na moment przez myśl mu nie przeszło, że dokładnie tak, jak na Ziemi. Trzy rzędy podwójnych ławek, biurko nauczyciela, tablica, nawet kilka kwiatków się znalazło. Od ziemskiej klasy chłopca kosmiczna różniła się tylko rozmiarem – była dużo mniejsza, z miejscem akurat na kilkanaścioro dzieci. Sam nauczyciel wydał się chłopcu idealnie nijaki – w trudnym do dokładnego określenia, średnim wieku, wzrostu również raczej przeciętnego, ubrany w popielaty sweter i szare spodnie. Kenny i Kate siedli w środkowym rzędzie, za nimi usadowił się rudzielec.

– Witajcie, dzieci, nazywam się Eric – zaczął nauczyciel, gdy wszyscy znaleźli się na miejscach. – Przez najbliższe dwa lata będziecie ze mną mieli zajęcia. Wszyscy macie wybitnych rodziców, dlatego od was również będę wiele wymagał…

Dalszej części monologu Kenny nie słyszał, zagłuszyła go dobiegająca z tyłu przyśpiewka.

– Zakochana para, zakochana para…

Chłopiec postanowił to zignorować.

– Buzi, buzi, buzi – dotarło do jego uszu po chwili wraz z charakterystycznym cmokaniem. Zamknął oczy, nagle poczuł, jak Kate lekko ściska mu dłoń.

– Nie przejmuj się – cichutko wyszeptała.

– E, nie reaguje – westchnął rudzielec. – Widać też jest dziewczynką, tylko wygląda jak chłopiec. Pewnie w domu ubiera się w różowe sukieneczki i bawi lalkami…

Tego było zbyt wiele. Kenny wolno, niemal mechanicznie wstał, odwrócił się i z całej siły walnął marchewę pięścią w nos, aż ten spadł z krzesła. Cała klasa zamarła. Pierwszy z letargu wyrwał się nauczyciel.

– Wy, we dwójkę! Za drzwi, obaj! A jutro przychodzicie pół godziny wcześniej, z rodzicami!

Chłopiec spuścił głowę i powlókł się do drzwi. Wychodząc spojrzał jeszcze na Kate spodziewając się w jej wzroku nagany, ona mu jednak mrugnęła przyjaźnie okiem. Również rudzielec opuścił salę, tuż za nim zamknęły się drzwi. Obaj usiedli pod ścianą nie do końca wiedząc, co powinni teraz zrobić.

– Ej, ty… – odezwał się w końcu drągal.

Kenny nie odpowiedział.

– Jednak nie jesteś dziewczynką, niezły masz cios.

Chłopiec podniósł wzrok. Zobaczył, że jego rudowłosy rozmówca uśmiecha się przyjaźnie.

– A mój tata tak naprawdę wcale nie jest pilotem, tylko mechanikiem. Dobrym, inaczej by go tu nie było, ale na pewno nie steruje statkiem. A czym w ogóle zajmuje się ten… No, behawiorysta?

– Zachowaniem.

– O, to chyba czeka cię dziś długie kazanie od mamy.

Kenny nie mógł powstrzymać uśmiechu.

– Raczej od taty, mama powie, że "mój proces socjalizacji nie został jeszcze zakończony, nie jestem w pełni dojrzały społecznie i takie zachowania są normalne", cokolwiek miałoby to znaczyć.

Teraz obaj zaśmiali się.

– A tak w ogóle to Tim jestem.

– Kenny.

– Wiem, wspominałeś przecież – Rudzielec wyszczerzył zęby. – A ta twoja koleżanka… To naprawdę córka Neili?

– Tak.

– Kurczę, fajnie jej mieć takiego ojca. W ogóle ładna jest.

Kenny już wiedział, że wcale niekoniecznie tak fajnie. Tata dziewczynki cały czas był zajęty i nie miał dla córki czasu, a matki nigdy nie poznała. I ładna? Nigdy w ten sposób o niej nie myślał, to przecież… Po prostu Kate, najnormalniejsza i najzwyklejsza w świecie Kate. Dlatego chłopiec jedynie wzruszył ramionami i podzielił się z Timem wątpliwościami. Po chwili drzwi ponownie się otworzyły i wyjrzała zza nich głowa nauczyciela.

– Uspokoiliście się? To wracać na miejsca. Ale nadal jutro przychodzicie z rodzicami.

– Pssst – szepnął rudzielec, zanim jeszcze weszli do klasy. – Wpadnij do mnie po lekcjach, potem ci powiem, gdzie mieszkam.

– A czy mogę…

– Pewnie, weź i Kate. W końcu małżeństwa wszędzie chodzą razem.

Tym razem Kenny, zamiast próbować rozkwasić nos kolegi jedynie się uśmiechnął.

***

Pierwsze wrażenie okazało się błędne, a Kenny szybko znalazł wspólny język z Timem. Rudzielec okazał się najstarszy w całej grupie, niespełna miesiąca brakowało mu do dwunastych urodzin, ponadto jego zdolność do pakowania się w tarapaty i zwracania na siebie uwagi okazała się nie mniejsza, niż u jego młodszego kolegi z taką różnicą, że o ile blondynek starał się podobnych sytuacji unikać, o tyle płomiennowłosy wydawał się ich wręcz szukać. Gdy usłyszał, jak Kenny'emu zdarzyło się przypadkowo obrazić samego Franka Neilę, a raptem kilka godzin później zniszczyć model Gadabouta, gwizdnął z niekłamanym podziwem.

– Nieźle… Żeś jeszcze kapitanowi dogadał to zrozumiem, ale jak ci się udało powalić makietę? Przecież to dziesięć metrów miało, musiało ważyć z tonę!

Kenny przysięgał, zgodnie z prawdą, że nie ma zielonego pojęcia, jednak Tim i tak nazwał go siłaczem, co komicznie korespondowało z mikrą posturą chłopca, lecz w pewien sposób mu to pochlebiało. Również i Kate szybko przyzwyczaiła się do nowego przyjaciela, który w jej obecności stawał się nagle strasznie usłużny i szarmancki. Kenny'ego wyjątkowo dziwiła ta zmiana zachowania, zwłaszcza, że gdy przebywali sami, Tim bez przerwy narzekał na zabawę głupimi lalkami czy w dom i nieprzerwanie powtarzał, że to dla bab. W końcu chłopiec zapytał go o przyczynę tego dwugłosu.

– Jak będziesz starszy to zrozumiesz, że o dziewczynki, nawet, jeśli są głupsze od nas, trzeba dbać – odparł filozoficznym tonem.

– Niby dlaczego? – dopytywał Kenny. – Przecież Kate doskonale sobie radzi, umie wiązać sznurówki, zapiąć suwak i w ogóle…

– Bo kiedyś, jak będziesz starszy, to jak poprosisz dziewczynkę, żeby poszła z tobą na randkę, to nie odmówi.

Chłopiec pokiwał ze zrozumieniem głową.

– A co to jest ta randka?

– To wtedy, jak idziesz sam z dziewczynką do kina lub parku i możesz ją trzymać za rękę, a jak będziesz dla niej miły to może cię nawet pocałować.

– No to przecież jak gdzieś chodzimy to często trzymam Kate za rękę. I nawet przedwczoraj, jak jej pożyczyłem ołówek, to dała mi buzi w policzek.

– Ale to nie o takie coś chodzi…

– A o jakie?

Tim teatralnie westchnął, wyprostował się i podniósł z wyższością głowę.

– Jak będziesz starszy to zrozumiesz – odparł poważnym głosem.

Kenny tylko pokręcił głową z niezadowoleniem. Wszyscy mu powtarzali, że "jak będzie starszy to zrozumie", a tu mijał dzień za dniem, powoli zbliżały się jedenaste urodziny chłopca, a tego zrozumienia ani widu, ani słychu. Podzielił się tym spostrzeżeniem z Karen sądząc, że może ona mu to wyjaśni, jednak i tu spotkało go rozczarowanie.

-Wybacz, wnusiu, ale nie jestem w stanie ci pomóc. Po prostu pewne rzeczy przychodzą z czasem, musisz poczekać. Ale powiem ci szczerze – dodała konfidencjonalnym tonem. – Nie spiesz się. Bo ten czas zleci ci szybciej, niż zauważysz, a jak już zrozumiesz to wszystko… Wtedy dopiero zaczną się problemy.

Kenny widywał Karen codziennie, spędzał u niej w domu sporo wolnego czasu. Ewolucjonistka opowiadała mu o różnych zwierzętach, które żyły kiedyś na ziemi, jak ryby powoli przekształcały się w płazy, te w gady i tak dalej, jak na końcu tego łańcucha znalazł się człowiek, o specjacji, dominacji, genach, fenotypach i innych rzeczach, których chłopiec nie rozumiał. Mimo to słuchał uważnie, po części z grzeczności, trochę bo mu tata kazał mówiąc, że może się czegoś nauczy, ale przede wszystkim dlatego, że Karen okazała się naprawdę świetnym mówcą i wyobraźnia zabierała wtedy Kenny'ego w świat sprzed milionów lat. Poza tym po każdym wykładzie staruszka dawała chłopcu batonika, co go zarówno radowało, jak i dziwiło. Raz spytał się, skąd kobieta bierze te wszystkie łakocie, skoro narzucony limit zabieranych rzeczy był dość restrykcyjny, a mama to w ogóle płakała widząc wszystkie ubrania, które musi zostawić.

– A, bo na starość te wszystkie szpargały przestają mieć znaczenie i okazują się niepotrzebne. Bo po co mi budzik, skoro i tak chodzę spać nim jeszcze zgaszą światła, a wstaję przed zapaleniem? Jeszcze cię jakimś prezentem zaskoczę, wnusiu – mrugnęła przyjaźnie.

Kenny stwierdził, że on nawet z budzikiem ma problemy, by się obudzić, na co Karen odpowiedziała półgodzinnym wykładem o zachodzących wraz z wiekiem w organizmie człowieka zmianach i ich konsekwencjach. Chłopiec słuchał o tych wszystkich testosteronach, pokwitaniach i apoptozach próbując powiązać to jakoś ze słowami Tima, lecz po pięciu minutach zrezygnował.

O ile Kenny powoli przyzwyczajał się do życia na Gadaboucie, o tyle dorośli stawali się coraz bardziej zabiegani i nerwowi. Ojciec chłopca wracał do mieszkania bardzo późno, praktycznie nie widywał syna. Gdy w końcu Kenny spytał się mamy, co się dzieje, wzruszyła ramionami.

– Podobno ma teraz nawał pracy, do zaplanowanych zadań doszły jakieś nowe i niespodziewane. Sama w zasadzie nie wiem, o co chodzi.

Timowi udało się wyciągnąć z ojca więcej informacji.

– Podobno statek działa nieco inaczej, niż zakładano i pewnie twój tata robi teraz jakieś nowe badania. Wiesz o tym, że Gadabout jest tak jakby żywy, trochę pomiędzy rośliną a maszyną, prawda? No to tata powiedział, że właśnie zaczął płatać jakieś drobne psikusy, że to nic poważnego, ale woleliby unikać podobnych akcji. No i zużycie tlenu jest o jakiś ułamek procenta za duże i albo mamy problemy z cyrkulacją powietrza, albo na statku jest jakiś pasażer na gapę.

– Czyli nie ma się czym martwić?

– Chyba tak. Za jakiś tydzień wszystko wróci do normy.

Trzy dni później w drodze do szkoły Kenny jak zawsze zapukał do mieszkania Kate. Tym razem otworzył jej ojciec, którego chłopiec widział po raz pierwszy od feralnego incydentu z modelem.

– Dzień dobry, e… Jest w domu Kate? – zapytał zaskoczony i speszony widokiem pana Neili.

– Jest. Ale nie pójdzie dziś do szkoły. Zachorowała i musi leżeć w łóżku.

– A… To dobrze. Znaczy niedobrze… To wieczorem przyjdę i przyniosę jej lekcje.

– Nie – stanowczo odparł biznesmen. – Choroba jest bardzo zaraźliwa i Kate nie może się z nikim spotykać.

Kenny natychmiast zmarkotniał.

– A… To proszę ją pozdrowić.

Frank nic nie odpowiedział. Odwrócił się, natychmiast za nim zasunęły się drzwi i szczęknął elektromagnetyczny zamek. Chłopiec ciężko westchnął i poczłapał do klasy.

***

– Jesteś tego pewien?

– Tak. Tata powiedział, że to niemożliwe, by na Gadaboucie ktoś chorował dłużej, niż dwa dni, bo mamy tu tak dobrych lekarzy, że zdiagnozowaliby i zaczęli leczenie pacjenta w godzinę, ale przede wszystkim dlatego, że wszyscy kolonizatorzy wsiadali na statek w pełni zdrowi i nikt nie mógł tu przywlec żadnej choroby, a wszystkie groźne bakterie czy wirusy na statku są izolowane, dobrze ukryte i pod kontrolą – jednym tchem wyrecytował Kenny.

– Skoro twój tata tak mówi to pewnie ma rację – wzruszył ramionami Tim. – To chodźmy.

Jeszcze kilka dni wcześniej zerwanie się z lekcji byłoby niemożliwe, bo każdy pierwszy napotkany dorosły odprowadziłby wagarowiczów do klasy, jednak w ostatnich dniach nerwowa atmosfera i problemy ze statkiem coraz bardziej narastały, wszyscy z całych sił starali się opanować sytuację i niemal bez przerwy pracowali. Korytarze opustoszały, chłopcy maszerowali nie niepokojeni przez kogokolwiek.

– Jak myślisz, zawrócimy na Ziemię? – zapytał Kenny.

– E, nie – odparł rudzielec. – Ojciec powiedział, że na takich statkach zawsze tak jest, że jak coś się naprawi, to już za chwilę inna rzecz się zepsuje. Takie problemy mogą nas nachodzić przez całą podróż i to żaden powód, żeby zawracać. Poza tym wspomniał, że decydujące słowo ma i tak Neila, a on w życiu nie przyzna się do porażki. O wilku mowa, jesteśmy.

Przyjaciele stanęli przed mieszkaniem biznesmena. Drzwi stały zamknięte, Kenny nie musiał tego po raz kolejny sprawdzać. Nic nie zmieniło się przez pięć ostatnich dni, od czasu kiedy ojciec Kate powiedział mu, że dziewczynka choruje.

– Na pewno wiesz, co robić?

– Spoko. Ojciec wspominał co nieco o budowie i działaniu tych zamków. Że niby niezniszczalne, nie do pokonania, a wystarczy prosty magnes…

Tim wyjął z kieszeni małą, metalową kulkę i przeciągnął kilka razy po ścianie tuż obok drzwi. Rozległo się ciche szczęknięcie, po chwili przejście stało otworem.

– Panie przodem – z wrednym uśmiechem stwierdził rudzielec i teatralnie wyciągnął rękę. Kenny pokazał mu język, ale z zaproszenia skorzystał.

– Hej, Kate, jak się masz? Twój tata powiedział… – zaczął chłopiec, lecz natychmiast stanął jak wryty. Tim aż gwizdnął ze zdziwienia.

Wnętrze mieszkania zmieniło się nie do poznania. Zniknęły wszystkie meble i reszta wyposażenia, cały salon stał pusty, a sufit, ściany i podłogę pokrywała gęsta, lekko opalizująca, żółtawa galareta. Pokój Kate wyglądał identycznie, gdzieś wyparowało nawet łóżko, zdecydowanie zbyt duże, by je wynieść. Po samej dziewczynce również nie było ani śladu.

– Fuj, jakie paskudztwo – stwierdził Tim dotykając palcami żelu. – Au, parzy!

Chłopiec natychmiast pognał do łazienki. Odkręcił kran, zabulgotało, jednak nie poleciała ani kropla wody. Palec nie przestawał piec, więc rudzielec wsadził go do ust. Ból natychmiast ustąpił.

– Ej, pokaż – Kenny wyciągnął głowę. Czubek palca wskazującego Tima wyglądał jak obcięty, brakowało około dwóch milimetrów.

– Boli cię to?

– Wcześniej tak, teraz nic nie czuję…

– Pst, chłopcy, wychodźcie! Tam nie jest bezpiecznie! – rozległ się nagle wyraźny szept. Przyjaciele natychmiast się odwrócili, tuż przy wejściu stał krótko ogolony, szpakowaty mężczyzna, który machając ręką wyraźnie ponaglał chłopców do wyjścia. Kenny natychmiast go rozpoznał.

– Nic wam się nie stało? Niczego nie dotykaliście? – zapytał, gdy drzwi zasunęły się za nimi.

Kenny pokręcił głową, Tim pokazał palca. Mężczyzna uważnie się mu przyjrzał.

– Nic ci nie będzie – zawyrokował w końcu. – Zgaduję, że żaden kran czy prysznic już nie działał i włożyłeś go do ust. To dobrze, woda zawarta w ślinie zneutralizowała substancję. Nie mam dużo czasu, zaraz ktoś mnie może zauważyć, więc słuchajcie mnie uważnie. Mam dla was zadanie…

– A dlaczego mamy ci ufać? – przerwał mu Kenny. – Przecież to ty ścigałeś mnie wtedy na przyjęciu…

Szpakowaty spojrzał bystro na chłopca.

– Nie ciebie, Kate. Wśliznąłem się na bankiet tylko po to, żeby ją znaleźć. Nie wpadłem na to, że cały czas przesiedzi pod stołem, a to przecież bardzo do niej podobne… Nieważne, musicie mi zaufać.

– Nie – stwierdził chłopiec. – Mama mi bez przerwy powtarza, żeby nie ufać obcym. Chciałeś zrobić coś Kate, na pewno coś złego, dlatego zaraz zawołam pomocy i cię złapią.

Kenny i Tim nabierali już powietrza i otwierali usta, gdy mężczyzna nagle popchnął ich, przycisnął do ściany i zasłonił usta dłońmi.

– Nie – szepnął. – Nie możecie tego zrobić. Ale dobrze, będzie po waszemu. Zależy wam na Kate, chcecie ją znaleźć, prawda?

Przyjaciele zgodnie kiwnęli głowami.

– Pomogę wam. Powiem, gdzie mnie znajdziecie, wy się tam szybko stawicie, pokażę wam parę rzeczy, zrozumiecie i mi pomożecie, zgoda? A w zamian znajdziemy Kate. Pasuje?

Chłopcy ponownie skinęli twierdząco, po czym szpakowaty wreszcie ich puścił.

– Tu macie plan całego Gadabouta, czekam na was w zaznaczonym miejscu, macie narysowanych kilka dróg, którymi tam traficie. Tylko postarajcie się, by nikt was nie zobaczył. I jeszcze jedno – weźcie ze sobą wodę. Dużo wody, ile tylko będziecie w stanie unieść. Pospieszcie się.

Chłopcy rozłożyli mapę, zaznaczone miejsce leżało na najniższym pokładzie, jeszcze zamkniętym, na którym za kilka tygodni miała rozpocząć się uprawa warzyw.

– Przecież tam nic… – zaczął Kenny podnosząc głowę, jednak tajemniczego mężczyzny już nie było.

***

– Dlaczego jęczysz? Przecież ostatnio bez przerwy marudziłeś, że nudno na Gadaboucie i chciałbyś w końcu przeżyć jakąś przygodę. No to masz!

– Wolałbym inną, do tego przeżywaną z Kate – odburknął koledze Kenny. – Nadal nie ufam temu facetowi.

– Nie wymyślaj, jakby miał nam coś zrobić… No to już by tak było. Znalazłeś jakieś butelki?

– Właśnie nie, żadnej.

– Ja też godzinę szukałem i nic. A w kubku przecież nieść nie będziemy.

Chłopcy przemierzali główny pokład dyskretnie zaglądając przez wszystkie uchylone drzwi w poszukiwaniu czegokolwiek, co mogłoby posłużyć do transportu wody. Niestety, poza kubkami, probówkami czy zlewkami nie spostrzegli dosłownie nic, wydawało się, jakby cały kolonizator pozbawiony został pojemników na płyny.

– Kurczę, nawet najmniejszej buteleczki – jęknął Kenny, wynurzając głowę zza drzwi kolejnego pomieszczenia.

– Cześć wnusiu, witaj, Tim – rozległ się nagle ciepły, kobiecy głos. – Dlaczego nie jesteście teraz na lekcjach? I dlaczego myszkujecie po całym statku?

– No bo…

– …bo mieliśmy dziś zwiedzić laboratorium, ale na chwilę przystanęliśmy, zgubiliśmy grupę i teraz sprawdzamy, gdzie weszli – szybko i gładko zełgał Tim.

– Ach tak? Uważaj, marchewa, bo ci uwierzę – Karen spojrzała z politowaniem, ale i lekkim uśmiechem na chłopca. – Wnusiu? Tylko prawdę poproszę, jak powiem tacie, żeś na wagary poszedł, będzie bardzo niezadowolony…

Kenny westchnął i opowiedział wszystkie wydarzenia ostatnich godzin, od zerwania się z lekcji, aż po umówione z tajemniczym mężczyzną spotkanie. W miarę rozwoju historii usta Karen zwężały się, a mina stawała coraz bardziej poważna.

– Gęsta maź, powiadasz. I zniknięcie Kate. A ten szpakowaty… Wtedy, na przyjęciu jego twarz wydawała mi się znajoma, lecz zanim zdążyłam podejść gdzieś się ulotnił. Hm… Nie macie nic przeciwko, chłopcy, żebym poszła z wami?

Przyjaciele spojrzeli po sobie. Gdyby inny dorosły próbował dołączyć się do ich przygody zapewne by mu odmówili, ale Karen… Karen to Karen.

– Nie, możesz iść. A, jeszcze jedno – Kenny przypomniał sobie o prośbie mężczyzny. – Mamy przynieść jak najwięcej wody ze sobą.

– No to co, nie potraficie kranu odkręcić? Czy do zlewu nie sięgacie?

– Nie o to chodzi, po prostu nie mamy w czym.

– Weźcie jakieś butelki czy kanister, spakujcie do plecaka i…

Nagle staruszka zamilkła. Dopiero teraz sama zorientowała się, że na całym kolonizatorze faktycznie nie było ani jednego pojemnika na płyny o pojemności większej niż ćwierć litra – a to i tak tylko kubki lub talerze. Cały obieg wody został tak skonstruowany, że nie zachodziła potrzeba ich używania – nawet każda donica z rośliną miała swoje doprowadzenie i nie musiała być podlewana.

– Hm, macie rację, dziwne. Ale to nic, chyba uda mi się wam pomóc.

Karen poprowadziła chłopców do swojego mieszkania, tam sięgnęła do szafy i wyciągnęła kartonowe pudło, podobne do tego, które trzymała w rękach kiedy Kenny ostatni raz spoglądał na Ziemię.

– Miałam ci to dać, wnusiu, dopiero w dniu urodzin, ale… Tydzień różnicy nie zrobi. Wszystkiego najlepszego.

Staruszka wręczyła chłopcu dwa duże, kolorowe pistolety na wodę. W normalnej sytuacji Kenny zapewne zrobiłby wielkie oczy i z pietyzmem kontemplował wszystkie szczegóły nowych superzabawek – dwulitrowe zbiorniki na wodę, mrugający, laserowy celownik czy skórzany pasek do przewieszenia broni przez ramię, teraz jednak skinął głową dziękując za prezent, a jeden karabinek podał Timowi.

– O, a to skąd się tu wzięło? Też się może przydać. No, napełniajcie, żwawo.

Karen rzuciła w stronę chłopców opakowanie balonów. Tim się nimi zajął, Kenny najpierw wypełnił zbiorniki pistoletów. Gdy kilkanaście balonów zapełniła woda nagle coś zabulgotało, a żywy dotąd strumień przerwał się.

– Ej, co jest? – stęknął z dezaprobatą Tim. – Przecież nawet do połowy nie doszliśmy.

– Nie leci? Trudno, to i tak z pięć litrów, musi nam wystarczyć – stwierdziła Karen. – Ładujcie mi to do torby.

Chłopcy ułożyli w niej wszystkie balony i kobieta zawiesiła ją na ramieniu. Kenny i Tim poszli w jej ślady i zarzucili karabinki na plecy.

– Wyglądacie jak mali komandosi, tylko barw maskujących wam brakuje – rzekła uśmiechnięta Karen. – A teraz, skoro wiecie, gdzie iść, prowadźcie.

***

– Zgubiłeś się – bardziej stwierdził niż zapytał Kenny.

– Wcale nie – odparł Tim. – Idziemy w dobrym kierunku.

– Pokaż mi mapę.

Rudzielec żachnął się i zasłonił ją ciałem.

– Poczekajcie, chłopcy – wysapała Karen i doczołgała do towarzyszy. – To już nie te lata, żeby przeciskać się kanałami wentylacyjnymi.

– Mówiłeś, że to tylko kwadrans drogi, a siedzimy tu już z pół godziny. Przyznaj się, nie masz pojęcia, gdzie jesteśmy.

– Wcale że wiem, nie znasz się. Po prostu ciemno tu i nie widzę, co jest narysowane…

– Cicho, chłopcy! – syknęła Karen. – Słyszycie?

Do uszu młodych komandosów dobiegł pogłos rozmów. Doczołgali się do najbliższej kraty wentylacyjnej i wyjrzeli przez szpary.

– Zapewne nigdy tam nie byliście, to jest sterownia wraz z mostkiem – powiedziała Karen. – Widzę tylko dwie osoby, mało, zawsze powinno dyżurować co najmniej pięć. Tego wysokiego, czarnowłosego pana zapewne poznajecie, ten drugi, rudy…

– To mój tata – odparł z dumą Tim.

Frank Neila usilnie starał się namówić do czegoś mechanika, chłopcy zaczęli się uważniej przysłuchiwać.

– …Bob, naprawdę nie ma sensu, byś tu siedział. Idź do siebie, odpocznij.

– Ale proszę pana, przecież problemy z hydrauliką…

– Przez dwie godziny przeżyjemy bez wody, potem przyjdzie kolejna zmiana i naprawi.

– A ten nagły skok zużycia tlenu…

– Znowu pewnie drobne problemy z cyrkulacją powietrza. Bob, nie musisz być odpowiedzialny za wszystko. Jesteś na nogach od ponad czterdziestu godzin, zmęczony i tak nic nie zdziałasz. Wróć do syna, spędź z nim trochę czasu. Przecież odkąd twoja żona zginęła ma tylko ciebie…

Bob coś cicho szepnął, pokiwał głową i wyszedł. Gdy tylko zasunęły się za nim drzwi, Frank szybko do nich podbiegł i zablokował od wewnątrz.

– Cholera, ciężko było się go pozbyć – warknął. – Na szczęście z resztą poszło łatwo. Pokład powinien być pusty, czas zaczynać…

Biznesmen dalej mruczał coś pod nosem, wyciągnął z kieszeni jakiś niewielki przedmiot i przyłożył go o panelu sterującego. Ten wchłonął urządzenie, lecz chłopcy nie widzieli, co się działo dalej. Poczłapali kilkanaście metrów dalej kanałem wentylacyjnym, Karen podążała tuż za nimi.

– Nigdy nie mówiłeś, że twoja mama nie żyje – zaczął cicho Kenny.

– Już wiem, gdzie jesteśmy – Tim zdawał się nie słyszeć słów przyjaciela, jednak głos nieco mu się łamał. Odetchnął kilka razy, po czym już niemal normalnie dokończył. – Ten facet po prostu źle narysował mapę. W każdym razie to tuż za rogiem.

Kenny poprawił spadający mu z pleców pistolet i poczołgał się za rudzielcem. Skręcili w prawo, po kilkudziesięciu metrach trafili na drabinkę.

– To teraz wystarczy zejść na sam dół.

– Nie macie dla mnie litości, chłopcy. Najpierw przeciskać się jak szczur kanałami, teraz skakać po szczeblach niczym małpa. Jednak za stara jestem na takie zabawy.

Pomimo narzekania Karen podążała dalej za chłopcami. Drabinka nie sprawiała dobrego wrażenia, wyglądała na pospiesznie zespawaną z przypadkowych, metalowych części, niektóre szczeble podejrzanie skrzypiały. Kenny szybko domyślił się, że została naprędce zbudowana przez tajemniczego mężczyznę. Mimo to konstrukcja wytrzymała i po chwili cała trójka stanęła na najniższym pokładzie, nie byli jednak w stanie określić rozmiarów pomieszczenia, w którym się znaleźli. Otaczała ich całkowita ciemność.

– Halo, jest tu kto? – zawołał Tim.

– Cicho – syknął znany już chłopcom głos. – Nie ma potrzeby krzyczeć.

Rozległ się cichutki strzał zapalniczki, z mroku wyłoniła się krótko przystrzyżona, siwiejąca głowa oświetlona słabym płomykiem.

– Nie spieszyliście się, a każda godzina jest na wagę złota, mówiłem wam. Mam nadzieję, że macie ze sobą…

Mężczyzna zamarł widząc obok dwóch twarzy chłopców trzecią, kobiecą.

– Proszę, proszę. Tyle technologii dookoła, a tu najzwyklejsza w świecie świeca. Wygląda na to, że pewne rozwiązania okazują się niezastąpione. Wytłumacz mi tylko jedno, Stan. Nie mogłeś zabrać ze sobą latarki?

Mimo słabego oświetlenia Kenny dostrzegł, że mężczyzna nazwany Stanem wyraźnie się zarumienił.

– Mogłem. I zabrałem. Zapomniałem tylko o bateriach.

– No tak, to podobne do ciebie. A świece mogłeś zrobić sam, na statku. A właśnie zastanawiałam się, gdzie mi parafina nocami znika… Chłopcy, przed wami Stan Neila, również wybitny naukowiec, biolog z zawodu, lingwista z zamiłowania, a przy okazji, jak się domyślacie, brat naszego głównodowodzącego. I pasażer na gapę, którego tyle poszukiwaliśmy. W zasadzie to dlaczego nie znalazłeś się wśród załogi, przecież mogąc pochwalić się takimi osiągnięciami…

– Frank mnie nie dopuścił, dlatego musiałem się zakraść. I dlatego musiałem poprosić o pomoc chłopców, ktokolwiek z załogi mógłby mnie poznać i zameldować o mojej obecności bratu zanim zdążyłbym cokolwiek wyjaśnić, a on… Musisz zrozumieć, Karen, stan wyższej konieczności…

– Gdzie jest Kate? – stanowczo przerwał mu Kenny.

– Chłopcze – Stan pochylił się nad chłopcem. – Musisz zrozumieć jedno. Ona… Nie jest już taka sama, jak wcześniej. Zaraz wszystko wytłumaczę, tylko powiedz mi w końcu, czy masz ze sobą…

Nim mężczyzna dokończył powietrze rozdarł przeraźliwy skrzek, a w pomieszczeniu rozbłysło światło. W końcu Kenny zobaczył, że stoi w malutkiej komórce, która służyć miała jako magazyn nawozów do upraw warzyw. Niemal w tym samym momencie podłoga zadrżała, z biegnących pod nią rur dobiegło głuche bulgotanie.

– O, śnieg pada – Tim wskazał na niewielkie, okrągłe okienko. Faktycznie, oblepiały je drobne, białe płatki.

– Gdzie, w kosmosie? Chyba że…

Szpakowaty odepchnął chłopca i sam wyjrzał przez świetlik, po czym zamarł. Karen stanęła obok i zerknęła ponad ramieniem mężczyzny. Wzdłuż burty Gadabouta ciągnął się warkocz zamarzniętej wody, a z dwóch widocznych odpływów z ogromną prędkością wędrowały w kosmos chmury lodowych igiełek.

– Nie, to niemożliwe… – wyszeptał Stan. – Statek nie został jeszcze zapłodniony…

Kenny poznał ostatnie słowo, przywołał z pamięci moment, w którym pytał Karen skąd się biorą dzieci. Przez chwilę wtedy zamilkła wpatrując się uważnie w chłopca, po czym zaczęła mówić o plemnikach, komórkach jajowych, zygocie i blastocytach tak długo, że Kenny pożałował pytania.

– Zapłodnienie? W sensie kiedy ta… Sperma… Jest tak jakby… Wstrzykiwana do… No… – Chłopiec niespecjalnie mógł się wysłowić, ale mężczyzna go zrozumiał i skwapliwie pokiwał głową.

– Tak, mniej więcej coś takiego.

– To widziałem, jak ogromny pająk przyczepił się do statku i jakimś żądłem wpuścił coś do kadłuba…

– Kiedy to było? – niemal krzyknął Stan.

– Tuż przed startem. I nikt mi nie chciał wierzyć – poskarżył się chłopiec.

Mężczyzna zamarł.

– Więc stało się. Od samego początku monitorowałem stan Gadabouta, próbowałem zarejestrować jakąś zmianę, która będzie świadczyła… Mijały dwa tygodnie, a ja zastanawiałem się, dlaczego nie nadchodzi, czy może jednak się pomyliłem…

– Ale o czym ty bredzisz? – zapytała zniecierpliwiona Karen. – Co się stało, co monitorowałeś, jakie zapłodnienie?

– Nie ma chwili do stracenia – Stan ocknął się z marazmu. – Musisz mi pomóc. Mam pewną substancję, którą natychmiast musimy zbadać.

Mężczyzna z kieszeni wyjął niewielką probówkę, prowizorycznie zatkaną woskiem.

– O, to paskudztwo z mieszkania Kate – zauważył Tim.

– Dobrze, pomogę ci, ale zanim znowu przeciśniemy się przez te kanały…

– Mam wrażenie, że nie będzie takiej potrzeby.

Mężczyzna podszedł do jedynych drzwi w magazynku i odrzucił zastawiające je worki z nawozami. Lekko je uchylił, po czym skinął ręką.

– Tak, jak myślałem. Chodźcie.

– Dlaczego od razu nie mogliśmy przyjść pokładem? Przecież jeszcze nie zaczęliśmy hodowli, i tak nikt tędy nie… – zaczęła Karen, po czym natychmiast poznała odpowiedź i zamilkła. Z sufitu, w równych, kilkumetrowych odstępach zwisało kilkadziesiąt rur zakończonych białymi, podobnymi do gęstej, pajęczej sieci kokonami. Wszystkie były rozerwane, dookoła nich rozlewały się kałuże żółtawego żelu, tego samego, którego kilka kropel znajdowało się w probówce w kieszeni Stana.

– Uważajcie – mężczyzna ostrzegł towarzyszy. – Nie zbliżajcie się i nie dotykajcie tego.

– Co… Co wyszło z tych kokonów? – zapytała cicho Karen.

Kenny natychmiast zrozumiał, że pierwszy kontakt z obcymi nastąpi nie tylko znacznie szybciej, niż się spodziewał, ale i minie się z jego wyobrażeniami.

– Kosmici – odpowiedział.

***

– Wszystko zaczęło się ponad pięć lat temu, kiedy na Ziemi po raz pierwszy odebraliśmy sygnał od obcych. Przez całe życie Frank miał obsesję na ich punkcie, cały poświęcił się poszukiwaniu życia w kosmosie, dlatego rozumiałem i podzielałem jego radość i podniecenie, gdy w końcu dotarła do nas wiadomość jednoznacznie pozaziemskiego pochodzenia. Pomagałem mu w jej rozszyfrowaniu, ich język okazał się niezbyt skomplikowany, dość szybko obaj opanowaliśmy podstawy i odczytaliśmy przesłanie. Nie było w nim jeszcze nic podejrzanego, jedynie położenie ich gwiazdy macierzystej, kilka podstawowych informacji o anatomii i fizjologii oraz schemat budowy i działania transmitera zdolnego odesłać informację zwrotną z prędkością nadświetlną. Frank oszalał z radości, ja pozostawałem nieco bardziej sceptyczny, jednak gdy obiecał mi, że będzie ostrożny w kontaktach, uwierzyłem mu i przestałem specjalnie interesować się sprawą. Karen, nadążasz? Zwolnijcie nieco, chłopcy, musimy trzymać się razem. Początkowo nic nie wzbudzało moich podejrzeń, lecz z czasem Frank coraz częściej podrzucał mi Kate twierdząc, że jest zbyt zajęty, by poświęcić jej wystarczająco dużo czasu. W ogóle wiecie, chłopcy, że ona została adoptowana? Frank był samotnikiem, ponadto pomimo nadal młodego wyglądu starzał się coraz bardziej, więc postanowił przygarnąć i wychować przyszłego spadkobiercę… Więc jak u mnie przesiadywała to opowiadała o tym, co robi jej tata i o czym dyskutuje z obcymi. Owszem, wtedy już cały świat wiedział o odkryciu pozaziemskiej inteligencji, ale nadal tylko Frank się z nimi kontaktował i uważnie filtrował wszystkie wyciekające informacje. W końcu otwarcie zapytałem się brata, co tak naprawdę planuje. Domyślił się źródła podejrzeń, odparł oczywiście to samo, co wszyscy oficjalnie wiedzieli – że założymy na krążącej wokół Alfa Centauri planecie kolonię, gdzie wymienimy się z obcymi wiedzą i rozpoczniemy wspólną pracę nad dalszym rozwojem, ale jednocześnie zabronił małej Kate widywać się z wujkiem. Nikt inny nic nie podejrzewał bo i nie było ku temu powodów – planeta faktycznie istniała, nadawała się do zamieszkania, a obcy na znak dobrej woli podzielili się kilkoma fantastycznymi technologiami – w tym schematem Gadabouta. Próbowałem dowiedzieć się prawdy, bezskutecznie, w końcu uznałem, że tylko Kate, nawet nieświadoma wszystkiego, co się wokół niej dzieje, może mi pomóc. Niechby tylko dostało się do mediów to, co mi powiedziała… Jednak nijak nie mogłem do niej dotrzeć, a mnie nikt nie chciał słuchać. Wtedy, na bankiecie… To była ostatnia szansa, lecz zabrałeś mi Kate sprzed nosa, zanim w ogóle zdążyła mnie poznać. Nie miałem wyboru, zakradłem się na jeden z wahadłowców i niezauważony dostałem na pokład statku.

– Ciekawa historia – sapnęła Karen. – Wyjaśnij mi teraz jej związek z tym, co się tu dzieje. I faktycznie zwolnijmy odrobinkę.

– Jedyną rzeczą, jaką udało mi się zdobyć był plan Gadabouta, oficjalny rzecz jasna – ciągnął dalej Stan. – Parę rzeczy mnie zastanawiało, przeczyło zdrowemu rozsądkowi. Choćby ten pokład – po co trzymać go zamkniętym przez kilka tygodni, nie lepiej od razu rozpocząć uprawę? Ponadto Gadabout wydawał mi się zbyt niestabilny, jakby po zakończeniu budowy czy może raczej hodowli ta biomechaniczna istota na coś jeszcze czekała. Oczywiście nikt o to nie pytał, wszyscy pozostawali zbyt zaaferowani wizją świetlanej przyszłości, jaką roztaczał Frank przed ludzkością.

Cała czwórka dotarła do końca korytarza, stanęli przed windą prowadzącą na główny pokład.

– Pierwsze kroki na statku skierowałem właśnie tu, na zamknięty poziom. Z jednej strony wiedziałem, że Frank coś ukrywa, z drugiej jak zobaczyłem rozwijające się kokony… Nawet mnie to zaskoczyło. Właśnie ze środka jednego z nich pobrałem tą substancję. Nie do końca wiem, czym tak naprawdę jest, odkryłem tylko dwie rzeczy – że rozkłada praktycznie natychmiast wszystkie związki oparte na węglu, a neutralizuje ją zwykła woda.

– Zaraz, przecież na tej kolonii też miała się znajdować, w stanie ciekłym… – zdziwiła się Karen.

– I zapewne tak właśnie jest. Pytanie, czy w ogóle mieliśmy tam dotrzeć.

Coraz głośniejszy warkot oznaczał, że winda nadjeżdżała.

– Tam wtedy, u Kate… – zaczął Kenny. – Dlaczego ta maź nic nam nie zrobiła?

– Przecież wypaliła twojemu koledze czubek palca. Spójrzcie również na buty.

Obaj chłopcy jednocześnie podnieśli nogi. Gumowe podeszwy roztopiły się, zniknął regularny bieżnik.

– Minuta dłużej, a przebiłoby się do stóp. Dlatego też całe mieszkanie stało puste, wszystkie meble zrobione były z polimerów, znaczy się plastiku, i zostały rozpuszczone.

Winda dojechała, wsiedli.

– Pamiętajcie jedno, chłopcy – zaczął mężczyzna. – Macie świetne pistolety, domyślam się, skąd – zerknął na Karen, która przewróciła oczami i lekko się uśmiechnęła. – Jak zobaczycie jakiegoś kosmitę to nie zastanawiajcie się tylko strzelajcie, śmiem wątpić w ich pokojowe zamiary.

Reszta jazdy odbywała się w całkowitej ciszy i ciągnęła w nieskończoność. W końcu zamrugało światełko zdobiące oznaczenie pokładu głównego. Chłopcy już szykowali się do skoku i celowania w otaczających ich obcych, jednak Stan przytrzymał ich w windzie, a Karen ostrożnie wyjrzała.

– Cisza, jak makiem zasiał – stwierdziła. – Żywego ducha nie ma. Nie podoba mi się to…

– Później się tym zajmiemy, teraz prowadź do laboratorium.

Cała czwórka starała się skradać jak najciszej, jednak to chłopcom zdecydowanie najlepiej wychodziła ta sztuka. Pracownia Karen na szczęście nie leżała zbyt daleko, niespełna sto metrów od windy. Kobieta przeciągnęła kluczem magnetycznym przed czytnikiem, ten jednak nie zareagował.

– Szlag by to trafił – burknęła, gdy trzecia próba nie przyniosła rezultatu.

– Frank zdobył już pewnie pełną kontrolę nad statkiem, zapewne wszystkie zablokował – stwierdził podłamany Stan chowając głowę w dłoniach. Nagle rozległo się szczęknięcie i drzwi się rozsunęły.

– Nie pytajcie – rzekł uśmiechnięty Tim, po czym schował do kieszeni niewielki, metalowy przedmiot.

Okazało się, że laboratorium nie stało puste.

– Karen, jak to dobrze, że jesteś. Mój klucz przestał działać i myślałem… Co tu robią chłopcy? Kenny, nie powinieneś siedzieć teraz na lekcjach? I kim jest ten mężczyzna?

– Nie mamy teraz czasu do stracenia, syn ci wszystko wyjaśni. Stan, wiesz, co masz robić, odczynniki stoją w szafkach.

Mark dziwnie popatrzył się na chłopca.

– Możesz wytłumaczyć, co tu się dzieje? Dlaczego drzwi zablokowały się, po co ci ten pistolet?

– Cóż, tato, to długa historia…

Podczas gdy Kenny opowiadał ojcu wydarzenia ostatnich kilku godzin, uzupełniany miejscami przez Tima, Stan i Karen zajęli się badaniem żółtawego żelu. Obie grupy skończyły niemal równocześnie.

– Chcesz mi powiedzieć, że… – Mark wymownie zakaszlał. – Cała ta opowieść wydaje się naciągana, na pewno nie dodałeś nic od siebie?

– Nic a nic – rzuciła Karen. – Podejdź proszę i powiedz mi, jakie wyszły wyniki, ja już jestem stara i niedowidzę…

Mężczyzna spojrzał na kartkę z rezultatami analizy.

– Wysokie stężenia kwasów, głównie solnego, również chlorowych. Sporo tu też peptydów, nietypowych, jednak w pewnym stopniu podobnych do ludzkiej gastryny. Dużo soli żółciowych… Sporo związków, których nigdy nie widziałem, podobnych do rozpuszczalników. I substancja wiążąca to wszystko w żel, również nieznana…

– A całość, jakbyś miał klasyfikować… To do czego temu najbliżej?

Mark zamyślił się.

– Co prawda zarówno u człowieka, jak i zwierząt wygląda to nieco inaczej, również substancje są dużo bardziej rozcieńczone… Ale uznałbym tą mieszaninę za bardzo skoncentrowany i wybitnie silny sok żołądkowy… Czego chcesz?! – Ostatnie słowa Mark wykrzyczał pod adresem syna ciągnącego go od chwili za rękaw.

– Tato… Spójrz…

Mężczyzna powiódł wzrokiem za wskazaniem chłopca. Na suficie, w jednym z rogów zaczął pojawiać się żółty wykwit, szybko rozprzestrzeniając się na resztę powierzchni. Po kilku sekundach oderwała się od niego pierwsza kropla i z sykiem spadła na plastikowy kubek. Podniosła się niewielka mgiełka, a naczynie zaczęło się rozpuszczać. Wszyscy wpatrywali się w scenę jak zaczarowani.

– Czyli – zaczęła cicho pobladła Karen – Jak rozumiem wszyscy jesteśmy zamknięci w gigantycznym żołądku kosmicznego zwierzęcia, które najwyraźniej właśnie zaczyna nas trawić. Bez możliwości ucieczki. Nie do końca w ten sposób wyobrażałam sobie własną śmierć…

Staruszka siadła ciężko na krześle i zwiesiła głowę. Stan obserwował podłogę, na której również zaczęły pojawiać się pierwsze żółte krople, chłopcy spoglądali po sobie zdezorientowani, nie do końca świadomi, o czym przed chwilą rozmawiali dorośli.

– Synu – zaczął Mark. – Pora na drugą lekcję. Zawsze musisz mieć plan B na wypadek niepowodzenia.

Mężczyzna płynnym ruchem zerwał z siebie fartuch laboratoryjny i zaczął drzeć go na długie pasy.

– Więc woda neutralizuje działanie tego świństwa?

– No tak… – zaczął niepewnie Stan. – Ale wygląda na to, że wtedy, w mieszkaniu Neili… To było przygotowanie, sprawdzian, jak działa substancja, teraz przyszła pora na cały statek, a na to potrzeba byłoby setek tysięcy hektolitrów, a teraz, kiedy cała woda została wyrzucona w kosmos…

– Ile macie ze sobą?

– Cztery litry w pistoletach chłopców. I kilkanaście balonów.

– Dawajcie je.

Biochemik zaczął bardzo ostrożnie, by nie uronić ani kropelki, wylewać wodę na podarty fartuch.

– Niech każdy weźmie jeden i dokładnie owinie nim głowę. Zmoczcie też odrobinę ubrania na ramionach, rękawy i podeszwy butów. Potrzeba nam jakieś dwadzieścia minut, powinno wytrzymać tyle czasu.

Zmęczony wzrok Karen nagle ożył.

– Co planujesz?

– Uciekamy stąd, musimy się jedynie dostać na najwyższy poziom.

– Do magazynów? Tam nic nie ma, tysiące ton rzeczy "na wszelki wypadek". Chyba nawet Frank Neila nie wie, co tam w zasadzie jest.

– Owszem, nie wie – przytaknął Mark. – Kontrolował załadunek tylko przez trzy dni, potem zrezygnował, a ja pozwoliłem dodać sobie do listy pewną pozycję…

Pozostali popatrzyli po sobie zaskoczeni.

– Nie zdziwiło was, że na Gadaboucie nie znalazły się żadne mniejsze statki, szalupy ratunkowe umożliwiające na wypadek awarii ewakuację przynajmniej kilku osób, które mogłyby sprowadzić pomoc? Tak, pamiętam, "kolonizator jest niezniszczalny i całkowicie bezawaryjny, stworzony z użyciem technologii przekraczającej ludzkie możliwości", dokładnie to powiedział Frank, gdy się z nim podzieliłem przemyśleniami… A co, jeśli jednak?

– Chcesz powiedzieć…

– Tak. Hope i Destiny, dwie niewielkie jednostki przygotowane na dwa lata podróży, zdolne pomieścić pięć osób. Większych przemycić się nie dało – skrzywił się Mark. – Teraz musimy tam tylko dotrzeć.

– No to nie wiem jak wy, ale ja nie mam zamiaru kończyć w brzuchu kosmicznej dżdżownicy – stwierdził Tim, znowu grzebiąc magnesem przy drzwiach. – O, otwarte. Niech pan prowadzi.

***

Z sufitu głównego pokładu leniwie ściekała żółta maź, również ściany pokryte były żrącą substancją. Cała piątka sprawnie przemierzała korytarz omijając powstające gdzieniegdzie kałuże. Niemal całe wyposażenie Gadabouta zrobiono z plastiku bądź innych węglowych polimerów, teraz wszystko zaczynało się rozpływać, po czym zostawało wchłonięte przez pokład. Prowizoryczna ochrona przygotowana przez Marka sprawdzała się, również ubrania chroniły skórę przez pojedynczymi kroplami, jednak kosztem coraz większej ilości dziur. Jedynie raz odrobina żelu spadła na dłoń Tima, lecz została natychmiast zmyta celnym strzałem Kenny'ego.

– Windy zapewne też już nie działają – stwierdził zbliżając się do końca korytarza Mark. – Obok sterowni powinna stać drabina, dostaniemy się nią na samą górę.

Reszta skwapliwie pokiwała głowami.

– Hej, Tim – szepnął Kenny. – Pamiętasz te kokony, prawda?

– No… – sapnął zdyszany rudzielec.

– Jak myślisz, gdzie ci wszyscy kosmici poszli? I gdzie wszyscy ludzie?

Timowi przemknęło przez myśl że może wszyscy inni zostali już zjedzeni, lecz nie zdążył podzielić się uwagami z przyjacielem. Odpowiedź na oba pytania przyszła niemal natychmiast. Gdy dzieliło ich od sterowni nie więcej niż pięć metrów, drzwi do niej nagle się otworzyły, a ze środka wypadło pięciu obcych. Wiele razy Kenny wyobrażał sobie kosmitów, czasami jako niskie, szare, wielkookie ludziki, kiedy indziej stawali się ogromnymi, błękitnookimi gigantami, z długimi, białymi brodami i niskim, przenikającym całe ciało głosem. Jednak zawsze istniała jedna wspólna cecha dla wszystkich wyobrażeń – Kenny nieprzerwanie sądził, że obcy przypominają ludzi. Ci, których zobaczył niespecjalnie spełniali ten warunek. O ile tors wraz z długimi, czteropalczastymi ramionami w pewien surrealistyczny, karykaturalny sposób wyglądał na ludzki, o tyle głowa wraz z ogromnymi, muszymi oczami i blisko trzydziestocentymetrowym żądłem oraz przymocowany do tułowia odwłok z sześcioma pajęczymi odnóżami burzyły humanoidalność ich posiadaczy.

– Strzelać! – rozległ się piskliwy wrzask Stana, zarówno Kenny jak i Tim nie zastanawiali się, tylko zaczęli pluć z pistoletów do obcych. W dwójkę z nich trafili natychmiast, woda zadziałała na nich podobnie jak żółtawa maź na ludzi i nim zdążyły zareagować padły komicznie młocąc w powietrzu odnóżami. Chłopcy zamierzyli się do dwóch kolejnych, jednak nagle rozległ się przenikliwy krzyk, tak głośny i straszliwy, że obaj skulili się. Gdy podnieśli głowy zobaczyli wychodzącą spomiędzy pajęczaków znajomą postać.

– Wszystkie pokłady miały zostać już oczyszczone, ludzie zagnani do mieszkań lub zlikwidowani, kto… Stan. Więc jednak udało ci się dostać na Gadabouta.

Kenny zauważył, że nie tylko głos Franka Neili uległ zmianie, cała postać przestała przypominać człowieka. Nadal poruszał się na dwóch nogach, ale skóra zmieniła kolor na oliwkowy, pokryła się identycznymi jak u obcych łuskami, a oczy stały się typowo musze, zbudowane z tysięcy omatidiów. Na gardle wyrosła mu narośl umożliwiająca, jak się Kenny słusznie domyślił, skrzeczenie i porozumiewanie w ten sposób z kosmitami.

– Frank… – wykrztusił Stan. – Co… Co ze sobą zrobiłeś?

Biznesmen zaśmiał się, zabrzmiało to jak skrzek żaby.

– Inżynieria genetyczna, kilka odpowiednio ukierunkowanych mutacji… Nie masz pojęcia, jak bardzo rozwiniętą technologię posiadają, potrafią przekształcić dojrzały i w pełni uformowany organizm w coś zupełnie innego. Od trzech dni wyczekiwałem odpowiedniego momentu na transformację, a teraz… Teraz praktycznie jestem jednym z nich.

– Ale… Dlaczego? Dlaczego zdradziłeś własny gatunek…

– Bo mi się to opłacało – warknął Frank. – Czysty biznes. Wiesz, co jest najcenniejszym towarem we wszechświecie? Żadne metale szlachetne czy antymateria. Życie, a konkretnie jego składowe – podstawowe aminokwasy, cukry, kwasy nukleinowe. Dokonaliśmy prostej transakcji – oni zapewnili mi nieśmiertelność w zamian za zapas związków organicznych umożliwiających przetrwanie gatunku przez najbliższe kilkaset lat. Tak nawiasem mówiąc – dodał ciszej, z paskudnym uśmiechem. – To oni są głupi. Wykorzystują znikomy ułamek możliwości, jakie daje im posiadana technologia. Nie ma mowy, żeby sami rozwinęli ją do takiego stopnia, musieli ukraść ją innej, wcześniej zniszczonej rasie. Dlatego nikt mnie nie powstrzyma, bym w przyszłości stanął na ich czele…

– Gdzie jest Kate? – przerwał mu Kenny. Frank spojrzał na niego, chłopiec nie dostrzegał w fasetkach jakichkolwiek emocji. Za to usta mężczyzny pozostały ludzkie i wygięły się w złowrogim szyderczym uśmiechu.

– Małe dziecko martwi się o swoją koleżankę? Zawołajmy ją, może znowu się razem pobawią?

Z gardła Franka ponownie wydarł się przenikliwy skrzek. Po kilku sekundach ze sterowni wyszła Kate. Widząc ją Kenny złapał ojca za rękę i wtulił w niego odwracając wzrok, Tim wypuścił pistolet z ręki, a Karen zdławiła okrzyk przerażenia. Jedynie Stan stał bez ruchu, a po policzkach spłynęły mu dwie grube łzy.

– Cóż, nigdy wcześniej nie przerabialiśmy człowieka, potrzebowałem pewnego materiału do eksperymentów, do opracowania odpowiedniej metody… Wyniknęły z tego pewne… Skutki uboczne.

Kenny ostrożnie otworzył jedno oko i przekonał się, że nie przywidziało mu się. Z jakże pięknych, gęstych i zadbanych kruczoczarnych loków dziewczynki nie pozostało nic, nie licząc zwisających tu i ówdzie szarawych kosmyków. Oczy zatrzymały się gdzieś pomiędzy człowiekiem a owadem – każde z omatidiów stało się miniaturą ludzkiej gałki ocznej, różowa i gładka skóra poszarzała i pomarszczyła się, dodatkowo pokrywała ją gęsta, ostra szczecina. Przerażającego efektu dopełniały wystające z tułowia kikuty, niedorobione pajęcze nogi, groteskowo przebierające w powietrzu. Ulubiona, chabrowa sukienka dziewczyny zwisała podarta z jej ramion.

– Ty… Ty potworze! – wyszeptał Mark. – Jak mogłeś to zrobić własnej córce…

– Albo ona, albo ja. Poza tym nadal kochasz tatusia, prawda, Kate? – Frank wykrzywił usta w czymś na kształt ciepłego uśmiechu, wykręcił się w stronę dziewczynki i pogłaskał ją czule po głowie. – A wy zejdziecie na poziom mieszkalny, posłusznie pozwolicie się strawić, a Gadabout was wchłonie i przetransportuje…

Nikt się nie dowiedział, gdzie. Kate, stojąca dotąd w milczeniu obok ojca, odwróciła się, złapała go za rękę i wgryzła w nią niczym wygłodniały lew w świeżo upolowaną antylopę. Frank zadziwiająco ludzko wrzasnął, dzięki czemu jego niedoszłe ofiary ocknęły się z osłupienia.

– Szybko, do drabiny! – krzyknął Tim porywając z ziemi broń i strzelając na ślepo, szybko i niecelnie do Franka. Cała grupa natychmiast zareagowała i pobiegła za chłopcem. Frank zwijał się z bólu, zdezorientowani obcy stąpali ostrożnie wokół niego oczekując poleceń, ze sterowni wyszły kolejne pająki zwabione wrzaskiem. Podczas ucieczki na ułamek sekundy Kenny odwrócił głowę. I mimo, że Kate w żaden sposób nie przypominała dziewczynki, którą poznał i polubił, chłopiec był przekonany, że ujrzał w jej oczach smutek i przeprosiny. Gdy poczuł mocne szarpnięcie natychmiast odwrócił wzrok.

– Szybciej – sapnął Mark. – Nie myśl teraz o niej.

Po pół minuty znaleźli się przy drabinie.

– Na górę, szybko! Na sam szczyt, po prawej stronie stoją statki!

Pierwszy wchodził Tim, przeskakiwał po dwa szczeble, zaraz za nim podążył Stan. Kenny chwycił za pierwszy drążek, gdy wstrzymał go głos Karen.

– Wnusiu, czas się pożegnać.

Mark i Kenny jednocześnie spojrzeli na staruszkę.

– Stara już jestem, zmęczyłam się. Nie dam rady wejść po drabince. Zostanę tu, kupię wam trochę czasu. W końcu nie chcemy, by kosmici was dopadli jak już zaczniecie odpalać silniki, prawda?

Staruszka poczochrała włosy chłopca, po czym delikatnie wyjęła mu z drżących rąk pistolet.

– Głupio mi tak zabierać ci prezent, ale rozumiesz… Mam też kilka ostatnich balonów w torbie, dam jeszcze popalić tym robalom. Idźcie już.

Kenny chciał coś powiedzieć, jednak nie był w stanie wykrztusić ani słowa. Przełknął ślinę i otarł napływające do oczu łzy, po czym ponaglany przez dziwny, łamiący się głos ojca załapał za drabinę i choć go korciło, nie oglądał się za siebie. Usłyszał jedynie gardłowe warkotanie Franka i głuchy odgłos stukania pajęczych odnóży po pokładzie.

– Do roboty, staruszkowie, młodzież pomocy potrzebuje – dobiegło do jego uszu, gdy był już w połowie drogi, po czym rozległy się przytłumione skrzeki i syki. W końcu złapał za ostatni szczebel i podciągnął się. Ściany i sufit magazynu również oblepiała żółtawa maź, większość stojących sprzętów została już poważnie nadtopiona. Kenny nie zwracał na to uwagi, cicho łkał, połykając kolejne łzy.

– Została – krótko odpowiedział Mark widząc pytający wzrok Stana. – W prawo.

Po kilkunastu metrach dotarli wreszcie do celu. Hope i Destiny stały nienaruszone, żrący żel nie wyrządził im żadnej szkody.

– Szybko, do środka – ponaglił Mark. – Kiedy wszyscy zachwycali się cudownymi technologiami obcych nikt nie zwrócił uwagi na galopujący rozwój naszych, ludzkich. To cudeńko zdolne jest w niewielkim stopniu zagiąć czasoprzestrzeń i stworzyć mały tunel. Na Ziemię dotrzemy w ciągu trzech, najwyżej czterech dni. Potem wrócimy tu z arsenałem zdolnym…

Zamilkł widząc miny Stana i Tima.

– Kenny już wszedł, na co czekacie?

– Ja… Zostaję – cicho powiedział Stan. – To ja jestem odpowiedzialny za to wszystko, najpierw pomogłem Frankowi zrozumieć język obcych, porozumieć się z nimi, potem nie zrobiłem nic, żeby go powstrzymać, teraz muszę to naprawić…

– Słuchaj, przecież nie uda ci się do niego nawet dotrzeć, te milusie pajączki cię nie dopuszczą…

Widząc zdecydowanie na twarzy Stana biochemik jedynie westchnął.

– Twoja wola. A ty co, też chcesz się bawić w bohatera? Liczysz, że uratujesz świat przez zagładą? Nie wygłupiaj się, wsiadaj, jak wrócimy…

– Nie – przerwał mu Tim. – Nie mam gdzie wracać. Na Ziemi nic na mnie nie czeka, moją jedyną rodziną pozostał ojciec, muszę go znaleźć.

Mark skrył twarz w dłoniach.

– Chłopcze, nie chciałem ci tego jeszcze mówić, ale nie pozostawiasz mi wyboru. On już nie żyje. Na własnej skórze przekonałeś sie, jak szybko to świństwo działa, do czego jest zdolne. Pozostawanie tu przez choćby kolejny kwadrans to samobójstwo.

– Zapewne ma pan rację, ale i tak muszę to zrobić. Kocham ojca, jest najbliższą mi osobą i może pan tego nie zrozumie, ale…

Nagle Mark złapał Tima i mocno ścisnął.

– Doskonale rozumiem – szepnął chłopcu do ucha. – Poszedłbym z tobą, sam zostawiłem kogoś bardzo ważnego, ale… Kenny. Muszę się nim zaopiekować, nie mogę narazić go na niebezpieczeństwo, właśnie tego by chciała. Nie zatrzymam cię, proszę tylko o jedno, gdybyś mógł…

– Bez obaw – odparł z uśmiechem rudzielec. – Znajdę pańską żonę, obiecuję. A moje obietnice to nie w kaszę dmuchał.

Mark odsunął się i wyprostował, smutno uśmiechnął i uścisnął dłoń chłopca. Podobnie pożegnał Stana.

– Wiecie, jak tu trafić, Destiny będzie na was czekało. Uciekajcie jeśli tylko będziecie mogli. Spróbujemy wrócić jak najszybciej. Tu, pod podłogą powinny biec rury, którymi wypompowali na zewnątrz wodę. Zerwijcie wierzchnią warstwę, sprawdźcie, czy nie pozostało w nich nieco lodu. Powodzenia.

Mark spojrzał po raz ostatni na przyjaciół. Stan odpowiedział mu nieznacznym skinieniem głowy, Tim zasalutował i zadziornie się uśmiechnął.

– Proszę się nie martwić, jesteśmy uzbrojeni – poklepał pistolet. Biochemik nic nie odpowiedział, odwrócił się i wszedł na pokład Hope. Zasiadł za sterami i odpalił silnik.

– Tato, gdzie jest Tim i Stan? – usłyszał zachrypiały głos. Nie odwrócił się, w szybie widział odbicie twarzy syna, czerwonej, zasmarkanej, z zapuchniętymi oczami. Nic nie odpowiedział, nie mógł, gardło wypełniła mu lodowata bryła. Na panelu ustawił parametry tunelu, zaakceptował.

– Tato, gdzie oni są? – rozległ się paniczny okrzyk chłopca.

Mark nadal się nie odzywał, do oczu napłynęły mu łzy.

– TATO!

Powietrze wokół statku zaczęło migotać, Hope lekko zafalowała, po czym znikła.

***

-Tato?

– Hm?

– Co teraz z nami będzie?

Mark czuł na sobie świdrujący wzrok syna, błękitne oczy trzeci dzień oczekiwały na odpowiedź.

– Tato?

– Co?

– Dlaczego jeszcze nie dotarliśmy? Lecimy już przecież prawie tydzień…

Mark zamknął oczy. W pobliże Ziemi Hope dotarła planowo, po czterdziestu godzinach, kiedy Kenny odsypiał jeszcze trudy ostatnich dni. Biochemik zauważył, że coś jest nie tak niedługo po tym, jak statek wyskoczył z tunelu czasoprzestrzennego, w okolicach Marsa – gdy nadawany sygnał SOS pozostawał bez odpowiedzi. Gdy Hope zbliżyła się do orbity ziemskiej Mark poznał powód braku reakcji i jednocześnie zrozumiał, dlaczego Frankowi tak zależało, by na Gadaboucie znaleźli się wszyscy najwybitniejsi naukowcy.

Ziemia była martwa.

W jakiś sposób obcym udało się w ciągu dwóch tygodni podnieść temperaturę na planecie o blisko sto stopni i odparować całą wodę, wszystkie morza i oceany, i w ciągu kilkunastu dni zniszczyć całe życie. A ludzie… Ludzie pozbawieni elity intelektualnej nie potrafili zrobić nic, by zapobiec zagładzie. Bo co poradzą myśliwce i rakiety, kiedy wróg atakuje w zupełnie inny sposób? A potem wystarczyło wpuścić żółte świństwo i voila, podano do stołu, dziś szef kuchni poleca ziemskie aminokwasy zanurzone w glukozowym sosie. Mark, obserwując otoczoną gęstą, nieprzeniknioną chmurą pary wodnej planetę oraz wyłaniające się z atmosfery, podobne do Gadabouta kolosy, schował się na księżycowej orbicie, po ciemnej stronie, i czekał. Sam nie wiedział na co. Trzeci dzień dryfował, zbierając w sobie siły do rozmowy z synem. Do świadomości zaczynało docierać, że pozostała mu jedna, ostatnia opcja.

– Tato…

– Synu – zaczął bezbarwnym głosem. – Pora, byś nauczył się trzeciej, ostatniej rzeczy. Wszyscy umierają. My również.

Kenny spojrzał na ojca pytającym wzrokiem.

– Co masz na myśli?

– Chodź, usiądź obok mnie.

Chłopiec posłusznie zajął fotel drugiego pilota.

– Widzisz, tatuś chciał dla ciebie jak najlepiej, zawsze. Wiesz o tym, prawda? Dlatego tatuś zabrał cię na Gadabouta, żebyś mógł przebywać wśród najmądrzejszych ludzi i samemu stać się jednym z nich, a potem spotkać obcą rasę i wraz z nimi, w porozumieniu i przyjaźni pracować dla dobra wszystkich ludzi.

Mark przełknął gęstą, kleistą ślinę.

– Okazało się, że tatuś się mylił, był głupi sądząc, że życie w zgodzie i pokoju jest możliwe. Dlatego potem zrobił wszystko, byś dostał się na Hope i wrócił bezpiecznie na Ziemię. Niestety, tatuś zawiódł. Zamknij oczka, dobrze?

-Więc nie zapomniałeś, że mam dziś urodziny i przygotowałeś jakąś niespodziankę – odparł uradowany chłopiec i posłusznie wypełnił polecenie ojca.

Biochemik sięgnął pod fotel i namacał znajomy kształt. Colt 44, mocowany pod fotelem pilota każdego budowanego statku. Jako rozwiązanie na wypadek awarii, która powodowałaby zerwanie kontaktu z Ziemią i utratę kontroli nad statkiem. By w sytuacji beznadziejnej pilot przynajmniej jedną decyzję miał nadal w swoich rękach. "Kto by pomyślał, całe wieki mijają, a pewne rozwiązania nie wychodzą z mody", przemknęło mu przez myśl, gdy poczuł w dłoni chłód metalu.

– Nie możemy wrócić, bo… Bo nie mamy gdzie, Frank zrobił z Ziemią… Nie możemy wrócić. I musisz zrozumieć, że… Że to jedyne wyjście. Kocham cię, mój synu.

Drżącą ręką podniósł broń i zbliżył ją do skroni Kenny'ego. Położył ciężki, ołowiany palec na spuście i zamknął oczy.

– Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin. Przepraszam.

Rozległ się strzał. Hope przez kilkanaście minut krążyła jeszcze po księżycowej orbicie, po czym skierowała się w stronę Ziemi. Tuż przed wejściem w atmosferę na statku odezwał się mechaniczny, kobiecy głos komputera.

– Odebrano wiadomość. Rozpoczynam transmisję – powiedział, po czym rozległ się przerywany trzaskami, ledwo wyraźny, męski głos.

– Destiny do Hope, powtarzam, Destiny do Hope. Mam nadzieję, Mark, że odbierzesz wiadomość, sygnał posłany tunelem czasoprzestrzennym powinien dotrzeć do okolic Układu Słonecznego około sześć dni od waszego startu. Tu Stan, dowiedzieliśmy się, że Ziemia jest martwa, kierujemy się w stronę Alfa Centauri, na planetę docelową Gadabouta. Jest z nami twoja żona, Tim oraz ośmioro innych ocalałych. Posyłam parametry tunelu czasoprzestrzennego, będziemy czekać na jego końcu. Musisz zabrać część pasażerów na Hope, nie mamy zapewnionych zasobów na cały okres podróży. Destiny do Hope, powtarzam, Destiny do Hope. Mam nadzieję, Mark, że odbierzesz wiadomość…

Koniec

Komentarze

Dawno mnie tu nie było, a to powyższe dzieło jest w głównej mierze tego powodem. Do papierowego NF tekst się nie załapał, ale tutaj poleżeć sobie może ;) Długi, jak najbardziej, z powyższego wynika, że również daleko mu do doskonałości, no ale może komuś i tak się spodoba ;) Pozdrawiam wszystkich odważnych, któzy zaryzykują godzinę życia i zapoznają się z tekstem :)

A tak w ogóle to ten edytor tekstów już rok temu miał tu się poprawiać, a tu powstaje i powstaje… :D

Ee – ja też w końcu muszę usiąść i napisać tekst za srebrne piórko, ale z motywacją kiepsko… ; )

I po co to było?

Hmmm. Dobrze napisany tekst, historia z punktu widzenia chłopca to ciekawy pomysł, ale fabularnie wydaje mi się strasznie naciągane. Ziemianie wiedzą, że darmowy ser jest tylko w pułapce na myszy i nie powinni grzecznie wysyłać najlepszych umysłów w nieznane. Rozkaz "osły i uczeni do środka" w sytuacji zagrożenia wydaje się już od dłuższego czasu. Obcy uwielbiają ziemskie aminokwasy, nie pogardzą glukozą, ale H2O w postaci płynnej ich zabija? Nie kupuję tego. W jaki sposób można tak po prostu podnieść temperaturę Ziemi? To wymaga potwornych energii i czasu chyba też. A tu kilka tygodni i po sprawie. Nikt się nie zorientował? Wojsko wszak zostało. I nie przesadzajmy, że cała elita intelektualna zmieściła się na statku. I nie uwierzyłam, że na statek można przemycić dwie rakietki i nikt się nie kapnie, a starsza, samotna kobieta w podróż kosmiczną zabiera pistolety na wodę.

Babska logika rządzi!

Akurat fakt wysłania tylko wybitnych umysłów wydaje mi się perfekcyjnie logiczny – skoro obcy wydają się przyjaźnie nastawieni i chętni do współpracy no to przecież nie wyślemy im bandy dresików spod bloku, nie? ;) O to chodzi, że tu najmniejszej sytuacji zagrożenia NIE BYŁO, więc dlaczego ich chronić? Że woda… Cóż, przyznam bez bicia, że po prostu na nic lepszego nie wpadłem, w końcu karabinków dum dum w ręce dzieci nie włożymy, ale pistolety na wodę owszem. Poza tym TEORETYCZNIE jest to możliwe, życie na obcych planetach mogłoby się różnić od ziemskiego i nie opierać na tlenie i wodzie – a i na naszej planecie mamy przykłady organizmów, dla których tlen jest zabójczy. Więc dlaczego nie woda? A podniesienie temperatury na Ziemi owszem, z punktu widzenia człowieka TERAZ wydaje się niemożliwe, ale na przykład już za 50 lat…? Choć wtedy będziemy się raczej martwić, jak tu temperaturę obniżyć, a że to jest dużo bardziej trudne niż ogrzewanie to zapewni Cię każdy fizyk. I skoro stało się to tak szybko, to co za różnica, czy ktokolwiek się zorientował, skoro i tak wiele do gadania nie mieli. Takie piękno sf, droga Finklo, opiera się głównie na założeniach i przewidywaniach, a akurat te moje (przynajmniej część z nich) nie wydają mi się takie strasznie naciągane ;) Tym niemniej zdaję sobie sprawę, że w paru miejscach wyskakuje bóg z maszyny, nie pozostaje mi nic innego, jak bić się w piersi; sam fakt, że muszę tłumaczyć, a opowiadanie nie broni się samo zapisać należy in minus. Dziękuję za opinię.

 

A w sprawie przemycania – skoro meksykanie w zwykłym samochodzie potrafią przemycać i po dwadzieścia kilogramów kokainy przez amerykańską granicę, to jakim problemem byłoby dla nich wpakowanie kilku, może kilkunastometrowej "pchełki" do kilkukilometrowego kolosa? :D Chcieć to móc!

Zagrożenie. Wyobraź sobie, że dorosły facet (starsza, bardziej zaawansowana technicznie cywilizacja) podchodzi do chłopca (Ziemianie) i częstuje lodami, obiecuje, że go zawiezie do wspaniałego lunaparku, niech tylko dzieciak wsiądzie do samochodu mężczyzny. Nie widzisz zagrożenia? Jeśli chłopak się zgodzi, to jego rodziców należałoby wsadzić do ciupy. Na długo. Za wypuszczanie takiego maluszka z domciu bez opieki. Woda. Owszem, tlen jest szkodliwy – wściekle reaguje z mnóstwem substancji. Niekiedy uwalniając olbrzymie ilości energii. Ale woda? Naszemu życiu jest niezbędna. Załóżmy, że na innych planetach może istnieć życie bazujące na innych związkach. Ale kobieca intuicja mówi mi, że aminokwasy i cukry powinny być dla niego równie łatwe do strawienia, jak dla nas plastik. W najlepszym wypadku, bo jednak w jakichś siedemdziesięciu procentach składamy się z wody, więc biedny obcy po zeżarciu człowieka mógłby rzygać dalej niż widzi albo i wyciągnąć swoje owadzie kopyta. Do tego dochodzą resztki wiedzy z chemi. Z czego składają się aminokwasy i cukry? Węgiel, wodór, tlen, azot (niewiele) i inne drobiazgi. Co chemicznie można zrobić z takimi związkami, żeby pozyskać energię? No, spalić. Do CO2 i H2O. Ups! No dobrze – glukozę można przerobić na kwas mlekowy. Ale to mało wydajna reakcja. Przemyt. Rozumiem, że do samochodu można schować dwadzieścia kilogramów jakiejś substancji. OK – nie widzę problemu. Ale wjechać nim do pilnie strzeżonego prototypu? To już znacznie trudniejsze. Tu ostre limity na bagaż, biedna kobitka musi zostawić ulubione ubrania, a jej mąż przemyca coś, co waży całe tony i nikt tego nie zauważa? Mało wiarygodne. Ja szukam piękna SF (i samego S) w innych miejscach. ;-)

Babska logika rządzi!

W chwili kiedy lunapark jest znany (planeta docelowa jest i faktycznie istnieje), a samochód skonstruowany i prowadzony przez rodzinę chłopca (z tym pierwszym teoretycznie, ale jakby nie patrzeć przesłane zostały plany, a to ludzie konstruowali statek), a i sam chłopiec to nie takie zaraz bezmyślne dziecko, raczej młodzieniec… Chodzi mi o to, że to złe porównanie, nietrafione ;) A woda właśnie, naszemu życiu jest niezbędna. Ale… Czy aby zawsze? Ot, choćby temperatura ma wpływ – gdy spada poniżej zera celsjusza nagle staje się i dla człowieka czymś zabójczym. Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, tym niemniej podkreślam – jest to założenie. I nikt nie powiedział (aż sprawdziłem, bo nie pamiętałem :)), że związki węgla mają służyć do otrzymywania energii. Ba, strasznie to mało wydajny sposób w ogóle, choćby w porównaniu z syntezą… A że ewolucja nas w ten sposób stworzyła wynika nie z tego, że zabawa węglem jest jakaś wybitnie wydajna energetycznie, a po prostu jest jedynym związkiem, który tworzy długie, bardzo długie łańcuchy tworząc wiązania między sobą (poza krzemem rzecz jasna). I tak po prawdzie to raczej o tym myślałem – że polimery zapewne niezależnie od stopnia rozwoju nigdy z mody nie wyjdą. Chyba. Z przemytem – o ile nadal nie widzę problemu z wstawieniem stateczków w sposób niezauważony (o czym akurat wspomniałem na pewno), o tyle czapki z głów i zwracam honor z tą nieścisłością – a nikt wcześniej tego mi nie wytknął. I pozdrawiam raz jeszcze :)

Lapidarnie: za wiele chciejstwa dla osiągnięcia założonego efektu.

A słówko rozwinięcia? Bo w owym "chciejstwie" nic złego nie ma.

Nie ma niczego złego w samym dążeniu do takiego poprowadzenia akcji, w takim pokierowaniu postaciami, aby osiągnąć zamierzony efekt – gorzej, gdy widać to tak zwanym gołym okiem.   Kocmici podarowali plany. Trach! – budujemy, lecimy, o nic nie pytamy… Wszystkim kieruje jedna osoba, żywcem z Vernego wyjęta – a skala przedsięwzięcia domaga się międzynarodowej współpracy, minimum potężnej agencji typu NASA – i tak dalej, przez szalupy, przemycone i przez nikogo nie wykryte, do założenia, że aminokwasy, niezbędne kosmitom, przetrwały odparowywanie oceanów.       Nie czytałem po raz drugi, jest więc możliwe, że coś mi umyka, coś nadinterpretuję, ale chyba nie do tego stopnia, żeby nie mieć ani odrobiny czytelniczej racji.

Panie Adamie, że się tam wyrażę… Skoro jedna osoba jest w stanie okradać cały kraj, to za lat kilkanaście może znaleźć się ktoś zdolny oszukać cały świat… Ale racji nie odmawiam, dobrze wiem już, że zbyt często wyjmowałem królika z kapelusza. I o ile sam tego nie dostrzegałem tak wyraźnie, o tyle inni na szczęście tak. Dziękuje za te kilka słów.

Nowa Fantastyka