- Opowiadanie: Karol Gumowski - Srebro w stal

Srebro w stal

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Srebro w stal

 

Był pięćdziesiąty trzeci rok po unii między Egvaldem i Tavane. Panował cykl Ithil.

 

W zamku Bangur Hest Jargmenson zmierzał właśnie na spotkanie z lordem. Przejęty, po drodze co chwilę poprawiał swe kasztanowe loki, które uporczywie zachodziły mu na oczy. Gdy był już przed komnatą zapukał trzykrotnie w pięknie zdobione, drewniane odrzwia z metalową ościeżnicą. Tak, znał swego pana, wiedział, że trzy razy to w sam raz. Ciekawiło go tylko, dlaczego wzywano go tak rano. Po dłuższej chwili uszłyszął głos:

– Wejść!

Pamiętał tę komnatę bardzo dobrze. Odkąd był tu na służbie – czyli pięć roków przeszło – lord jej ani razu nie przemeblowywał. Okno przy stylowym, mahoniowym biurku było jak zawsze uchylone, a na blacie leżały różne mapy i pisma. Lord Mangram ubrany w jednoczęściową turkusową sukmanę, przedzieloną skórzanym pasem, siedział w fotelu. Właśnie studiował jedno z tych – zapewne ważnych, jak sądził Hest – pism. Póki co, był zbyt pochłonięty lekturą i zdawał się go nie zauważać. Chłopak nie zamierzał mu przerywać. Rozgniewać lorda Mangrama było nad wyraz łatwo, a o jego popędliwym charakterze chłopak przekonał się już nie raz, toteż czekał cierpliwie.

Spojrzał pod nogi. Zawsze, ilekroć tu wchodził, wrażenie na nim robiła wpaniała posadzka. Wykładana była brązowym granitem z dodatkiem czerwonych szkiełek i małych otoczaków. Przedstawiała idealnie równe sześciokąty, i tak jak wiele razy wcześniej, zapierała mu dech.

Lord uniósł w końcu głowę z nad księgi.

– Panie – Hest momentalnie uklęknął na jedno kolano i pochylił głowę.

– Dobrze, żeś już jest – służbowy ton lorda mówił, że chodzi o coś ważnego. – Jest coś do zrobienia.

Nareszcie, pomyślał chłopak, tyle czasu już czekał na to by lord go docenił i powierzył coś odpowiedzialnego. Może to jest właśnie ta chwila?

– Znasz ty Góry Wężowe?

To pytanie zaskoczyło go, ale odpowiedział zaraz:

– Wasza lordowska mość, urodziłem się tam.

– Tyle to ja wiem, dlatego posłałem po ciebie – nachmurzył się lord. – Ale jużeś dawno z domu wyfrunął przecie. Odpowiedz więc na pytanie.

Hest wziął głęboki oddech. Wiedział, że od jego odpowiedzi wiele zależy. Próbował sobie przypomnieć rodzinne strony, ale obrazów było niewiele, i do tego były bardzo mgliste.

– Znam panie te góry jak kieszeń własną – starał się, by jego głos brzmiał pewnie.

Lord swymi zielonymi oczami wpatrywał się w niego, gładząc się po policzku.

– Hmm… innego wyjścia chyba nie mam – powiedział, jakby się usprawiedliwiając przed kimś, po czym wstał z krzesła i ciągnął: – Sprawa jest taka: dzisiaj dostarczono mi rozkazy od króla. Pisze on, o wzmożonych ruchach tych przeklętych Dovagheri przy granicy. Wieści te są pono z wiarygodnego źródła. Król chce byśmy zrobili rekonesans i sprawdzili co się tam dzieje.

Rzeczywiście, sprawa była poważna skoro aż sam król list wysłał. W Wężowych Górach przebiegała umowna granica między Surkel a Dovagh. Często słyszało się o napadach i rozbojach. Wycieczki robili zarówno jedni jak i drudzy. Ponadto sami władcy obu krain nie przepadali za sobą, i co rusz podejmowali jakieś decyzje, które były nie w smak temu drugiemu. Była to wielka polityka, na której Hest się nie wyznawał zbytnio. Wiedział jednak że stosunki między krajami są złe. Widocznie król chce uprzedzić ewentualny atak wrogów, uznał.

– Rozumiem – rzekł chłopak, choć to nie była do końca prawda. – Tylko jaka w tym moja rola?

– Słuchaj, ludzi mam mało, bo wszyscy do wojny po cichu się szykują. Nadto, sam widzisz że Ithil wyjątkowo mroźne w tym roku. Na przełęczach śnieżyce i lód, ciężko się przeprawić. Potrzebuje kogoś kto dostarczy rozkazy króla do Ostatniej Strażnicy.

No tak, zadumał się, to jest ta szansa – nie może jej wypuścić z rąk. Musi być zdecydowany.

– Dobrze wasza lordowska mość, kiedy mam wyruszyć?

– Dzisiaj jeszcze – Lord wrócił do biurka i rozwinął płynnym ruchem mapę. – Pojedziesz tędy, na północ, miniesz Garrum i skręcisz na przełęcze. Tam jest już tylko jeden szlak i prowadzi do Strażnicy.

– Pojadę sam? – Hest spytał nieco zdziwiony.

– Tak. Mówiłem ci przecie, że nie mam ludzi. Poza tym, jeden jeździec znający drogę szybciej będzie podążał niźli grupa. Wiedz że nie jesteś moim najlepszym gońcem Jargmenson, ale w siodle żeś szybki, a i te tereny znasz dobrze. Wysyłam cię z ważną wiadomością i ufam że podołasz. Spisz się dobrze, a wynagrodzę cię sowicie – może ostrogi i pas nawet dostaniesz…

Chłopakowi do brzucha napłyneła fala ciepła. Myśli zaczeły wirować i podsyłać mu cudowne wizję przyszłości. Być rycerzem, marzył, to by było wspaniałe. Niektórzy musieli swymi czynami długie lata pracować na ten tytuł. On miał go podanego jak na tacy, wystarczyło zanieść rozkazy.

Lord wyrwał go z tych rozmyślań.

– Pójdź więc do stajni, każ stajennemu dać sobie najśmiglejszego konia i zaopatrz się w dobytek na podróż.

Chłopak tak zrobił, w stajni dano mu smukłego szarego wierzchowca. U kwatermistrza dostał wszystko, co mu było potrzebne. Bił trzeci dzwon, gdy ponownie stawił się u lorda.

– Dobrze, oto list – Wręczył Hestowi zwinięty rulon. – Pilnuj go bacznie, a gdyby jakie niebezpieczeństwo się zdarzyło z którego, wiedział będziesz że się nijak nie wyratujesz, to prędzej w gardziel go wepchnij i połknij, niźli pozwól komukolwiek treść poznać. Oddaj go tylko i wyłącznie do rąk własnych kapitanowi Stijnenowi, jasne?

– Rozkaz panie!

– Jak już tam będziesz to sporządź też raport o sytuacji. Będę cię wyczekiwał. Ruszaj więc, powodzenia.

 

***

 

Droga…

Znał jej smak i zapach… Zawsze była mu ona domem przez czas podróży. Jeździł wcześniej z listami, do pobliskich miejscowości i zdążył polubić życie w siodle. Tyle, że tamto to była igraszka. Zwykle wyruszał na trzy, cztery dni. Teraz jechał już tydzień. Grzbiet i tyłek pobolewały go coraz to bardziej od siedzenia na kulbace. Był znużony, ciężką i monotonną jazdą.

Tempo na szczęście miał dobre. Od wyjazdu z Bangur liczył tykwy wbite przy drodze, które były miarą odległości w całym Surkel. Pojawiały się co dwadzieścia mil. Z jego obliczeń wychodziło, że przebył tych mil już ponad trzysta. Im dalej kierował się na północ, tym trakt był gorszy. Na początku podążał ubitą, posypana żwirem drogą, szeroka tak, że i dwa wozy obok siebie by przejechały i jeszcze krzynę miejsca by zostało. Z czasem się to zmieniało, trakt się zwężał i już nie był tak ubity. Zamienił się w zwykłą ścieżkę.

Krajobraz również się zmieniał. Teren się wznosił, póki co łagodnie, ale gdzieś w oddali majaczył już masyw górski. Co dzień to widział te góry większe, jakby po trochu uchylały swe tajemnice i wdzięki. Było zimno. Kwatermistrz przy wydawaniu mu ekwipunku napomniał go że tak będzie i dał ciepły wełniany kubrak oraz kamizelę z niedźwiedziej skóry. Hest w duchu był mu bardzo wdzięczny, dawno już nie czuł takiego zimna. Gdyby nie to ciepłe ubranie zamarzłby niechybnie. Uzmysłowił sobie, że chyba przez te lata wiele się zmieniło – stał się bardziej południowcem. Gdy był dzieckiem potrafił hasać na takim śniegu na bosaka, ale to było dawno. Odwykł już. Dla drzew liściastych to było też za wiele, nie widział ich od dobrych trzech dni, nie przetrwałyby w tym klimacie. Jedyne co rosło na tych pustych przestrzeniach to sosny i drobne krzewy. Doprawdy, przytłaczający był widok tych nieprzepastnych przestrzeni. Żadnego miasta ni chaty. Dość powiedzieć że na trakcie też dawno już nikogo nie spotkał.

Dzisiaj powinien już dotrzeć do Garrum. I po chwili rzeczywiście, ujrzał jakieś zabudowania. Po tylu samotnych dniach, z dala od jakiejkolwiek cywilizacji, widok ten był wspaniały. Chłopak czuł się co najmniej jakby wjeżdżał do cudownego miasta Ytos, z jego łaźniami, pałacami i wodospadami. Po prawdzie, Garrum nie zasługiwało nawet na szlachetną nazwę miasta. Była to raczej mała osada – kilkanaście rozrzuconych chat. Ale dla niego było to aż nadto, wystarczy mu, żeby było ciepło.

Wjechał w niewielki, przerzedzony lasek. Gałęzie sosen uginały się pod naporem wielkich czap śniegu. Wiatr wył tu trochę mniej. Koń już był zmęczony. Dobrze więc, że już tu dotarli. Nie chciał go zajeździć, przed nim jeszcze długa droga w górę. Hest znalazł się między budynkami. Nie było tam żadnych murów czy palisady. Jedynie wały usypane z ziemi pokrytej teraz białym puchem stanowiły jakąkolwiek obronę. Ale bardziej przed śniegiem i zimnem niż przed ludźmi.

Nie za dobrze pamiętał tę wioskę, właściwie tylko most na rzece mu utkwił w głowie. Przejeżdżał przez niego kilka razy w młodości.

Stępem udał się do największej chaty położonej w samym środku osady. Była ona rodzajem karczmy, tu zbierali się chłopi by pogaworzyć i popić. Nad ziemię wystawał tylko ogromy dwuspadzisty, pokryty trzciną dach. Cała reszta budynku wydrążona była w ziemi.

Ledwo otworzył drzwi, do gardła podsunęły mu się ze cztery noże.

– I co? Mówił żem, że ktoś nadjechał!

– Taa, słuch to ty masz Greg…

– Gadaj coś za jeden!

– I po co tu!

Mężczyźni gadali jeden przez drugiego, celując w szyję chłopaka.Zioneło od nich bimbrem i cebulą. Hest przestraszył się zrazu, ale napomniał się z czyjego rozkazu tu jedzie. Nie będą mu jacyś chłopi grozili, nie pozwoli na to.

– Noże do pochew – Odparł spokojnie – Jeśli nie chcecie odpowiadać przed królem. Jestem wysłannikiem, wiozę ważne dokumenta.

Chłopi zdębieli, patrzyli po sobie ze zdziwieniem.

– A skund my wiedzieć mamy, żeś jest tym…yyy…wysłannikiem, a nie zbójcem jakowym, a ? Gupi my nie som.

– Mam ze sobą glejt, podpisany przez lorda Mangrama, pana tej prowincji – Sięgnął do przewieszonej przez ramie skórzanej torby. Na ten ruch czwórka chłopów gwałtownie przysunęła ostrza bliżej, ale widząc że chłopak faktycznie wyciąga glejt, na powrót je cofnęli. Wręczył go jednemu z nich.

Chłop z dokumentem odszedł w głąb izby do świecy. Chwilę patrzył, poczym wrócił.

– Taki świstek, to se każden nabazgrać może…

– Jakże to? wszak napisane tam jest… zaraz… wy niepiśmienni pewnie?

Widział po ich tępych minach że ma racje.

– Poczekajcie tedy. – Znów poszperał w torbie – O, jest. Poznajecie? Pierścień, każdy zaprzysiężony goniec dostaje taki.

Nie ujrzał w ich twarzach zrozumienia. Gdy już po chwili chciał szukać innego sposobu by ich przekonać, jeden z nich odparł.

– Może prawdą jest, to co gada? – zagadnął do tamtych.

– Bo jo wim…

– Znak królewski na pierścieniu jest, widzicie? Ręka z listem…

– Taa, tego nie podrobi…

Już po chwili chłopi odłożyli broń, zaczęli się kajać i przepraszać. Chłopakowi ulżyło.

– Prosim o wybaczenie panie. Rzadko kto się tu do nas zapuszcza, a królewski goniec? Toż to świętować trza.

– Dompy, otwórzże beczułkę.

– Pamięta który z was, kiedy nas równie znamienity gość nawiedził?

– Jo ni…

– Jo tyż ni…

Zaprowadzili go do ławy. Hest rozodział się i usiadł. Teraz, gdy już uwierzyli mu, traktowali go dobrze. Kiedy oznajmił im że pochodzi z tych stron, wszelkie bariery znikły. Ugościli go jak umieli najlepiej. Wytoczono beczkę, i wielką chochlą rozlano bimber niby zupę, do kubków. Strawy też nie brakło, z nad otwartego paleniska ściągnięto przypieczone zające, były też wielkie, okrągłe bochny ciemnego chleba oraz gomółki sera żółtego.

Hest jadł łapczywie, to była dla niego prawdziwa uczta. Dawno już nie miał nic ciepłego w ustach, a ten zając był pyszny. Chłopi rozsiedli się wokół niego, i jęli pytać o wieści z królestwa. Powiedział im parę ogólników, że wojna blisko, że nieurodzaj w tym roku. Chłonęli te wiadomości z wielkim upodobaniem. Pili już piąty kubek, chłopak powoli chciał szykować się do spania.

– Macie tu jaką izbę na spoczynek?

– Tu możecie spać, panie wysłanniku – rzekł Dompy – słomę i pierzynę damy, do paleniska się dołoży i będzie jak u mamusi, ot co.

 

***

 

Wypoczął jak nigdy, choć od wczorajszego bimbru bolała go głowa. Wiedział że czas już na niego. Oporządził się i wyszedł na podwórze. Mieszkańcy Garrum byli już na nogach. Zajmowali się swymi codziennymi sprawami Kobiety przenosiły zapasy lub czyściły chaty, a mężczyźni odgarniali śnieg. Wszyscy na niego zerkali. Znalazł jednego z chłopów, ten widząc go, spytał:

– Jak się spało, panie?

– Dobrze, mój koń gdzie?

– A w stajence tam – Wskazał niedużą szopę. – Zaprowadzilimy go kiedy się panu przysnęło.

Hest wyjął z torby kilka monet i wręczył mężczyźnie.

– To za gościnę.

– A dzięki stokrotne panu, zbytnia to łaskawość. Dokąd teraz droga? Pewnikiem do gór, ni?

– Nie mogę ujawniać…

– Wim, wim. Przecie tajne to wszytko. Wczoraj żeście to powtarzali ze setkę razy chyba. Ale wiecie, stąd można tylko na południe albo w góry. Z południa przyjechaliście więc…

– Ano – westchnął, poczuł się przejrzany – w góry mi trza.

– Takem myślał… Problem tedy macie, boć dostać się tam mostem ino można. A on od wczoraj zepsuty.

Hestowi nabiegła krew do policzków.

– Co też mówisz? Co się stało?

– Rwąca wylała, ot co! Bale poprzewracała i cały most runął. Dzika to rzeka, zawszem to mówił. Nawet teraz, w taki mróz nie zamarza. Co do naprawy to nie wim, boć materiałów nie mamy.

Co teraz pocznie? Myślał. Nim most naprawią może kilka dni minąć, albo i więcej, a czas nagli. Przypomniało mu się coś.

– A jest jeszcze ten pagórek przy rzece? Taki poharatany?

– Hmm… – dumał chłop. – Ten z wyżłobieniami? Ano jest.

– No to szansa jeszcze… dzięki za wszystko, bywaj Dompy.

Ruszył galopem. Jechał wzdłuż rzeki. Zasługiwała ona na swą nazwę. Rzeczywiście, spojrzał chłopak, miała rwący nurt. Lodowata bryza, idąca od niej, przenikała aż do kości. Zakręcał razem z jej korytem najpierw w lewo, potem nieznacznie w prawo. Ujechał około czterech mil. Pagórek stał tam gdzie pamiętał, był może tylko bardziej wyżłobiony. Podjechał pod miejsce gdzie stykał się z wodą. Zeskoczył z konia, kucnął i pomacał stopą podłoże. Intuicja i pamięć nie zawiodły go, w tym miejscu znajdowała się grobla. Korzystali z niej kiedyś z przyjaciółmi.

Musiał zmusić konia do pierwszych kroków. Jednak ostatecznie ruszył. Zanurzony do kolan, brodził w lodowatej wodzie. Chłopak ostrożnie kierował wodzami starając się trzymać kierunek.

Przeszli.

 

***

 

Przyznać trzeba, iż do momentu wkroczenia w dolinę, Hest Jargmenson poruszał się szybko. Wiedział, że teraz z pewnością będzie ciężej. Po przejściu przez groble, zwrócił się na wschód i znalazł ścieżkę na górę. Była ledwie widoczna, wydrążona w tej twardej ziemi. Chłopak nawet nie chciał myśleć, jak katorżnicza musiała to być praca dla budowniczych. Cała dolina pogrążona była w cieniach rozległego masywu Gór Wężowych. Goniec wjeżdżał pod górę z trudem. Śnieg był mokry, a gdzieniegdzie zdarzały się połacie lodu. Ślizgali się na nich nieustannie. Ostatecznie Hest podjął decyzję że dalsza jazda nie ma sensu, zsiadł z konia, zabrał juki z grzbietu i klepnął go w zad. Wierzchowiec zrazu zdziwił się i począł wracać w dół, do rzeki. Niegłupie stworzenie, uznał Hest, może uda mu się wrócić do Garrum. Niepotrzebnie zabierał go za rzekę, myślał że uda się pokonać konno, jeśli nie całą trasę, to chociaż jej znaczną część. Jednak lord Mangram miał rację – warunki były fatalne.

Szedł dalej, ślizgał się, ale mniej. Starał się pomagać sobie rękami, chwytał się wszystkiego co wystawało z ziemi. Wiatr dął z taką siłą, jakby chciał go z premedytacją strącić. Strome zbocze, pokrywała skalista zwietrzelina i twarda gleba. Szło mu to z mozołem. W końcu wyszedł z doliny, tu ścieżka się urywała.

Teraz dopiero ujrzał cały ogrom Gór Wężowych. Ich zaśnieżone szczyty, sterczały wzniośle pośród stalowego nieba, grożąc śmiałkom którzy próbują na nie wejść. Dało się odczuć długowieczność tych gór, poorane bruzdami, kąsane przez wiatr stały tu przez wieki, i stać będą pewnie jeszcze długo. Hest miał wrażenie jakby jakaś wielka dłoń z młotem, wyrzeźbiła w tych skałach poszczególne elementy. Granitowe zręby, głębokie parowy, groźne urwiska. Wszystko było na swoim miejscu, idealne. Był w tym jakiś plan. Chłopak stał i po prostu podziwiał te widoki. Stoki wiły się, spiralą spadając w dół. Zapewne dzięki temu góry te nosiły swą nazwę, zauważył.

Trzeba było iść dalej. Rozłożył na chwilę mapę, spojrzał na nią. Potem podniósł głowę i namierzył największy szczyt, musiał się udać w tamtą stronę.

 

***

 

Trzeci dzień wspinaczki. Żywność się kończyła, zostało mu tylko parę podpłomyków wziętych jeszcze z Garrum. Od dwóch dni, nieprzerwanie, szalała śnieżyca. Widział mgliście tylko do dwudziestu stóp przed sobą. Poruszał się około pięć mil na dzień. Samo utrzymanie się w pionie stanowiło sukces, nie mówiąc już o chodzeniu, i to pod górę. Musiał używać haków, większość zboczy była prawie pionowa. Wdrapywał się na półki skalne, by tam odpocząć i ruszać zaraz dalej.

Znalazł się na polanie. Była to nieprzepastna hala, chwila wspaniałego poziomego wytchnienia w tej krainie wzniesień. Nogi miał jak z ołowiu. Do butów przywarła gruba warstwa śniegu, przez co zdawały się jeszcze cięższe. Postanowił odpocząć, znalazł schronienie, między dwoma jajowatymi kamieniami. Zrzucił juki, oraz torbę na ziemie, sam marzył tylko by się położyć choć na chwilę. Ziemia była zimna i twarda.

Nagle, niewiadomo skąd, coś się na niego rzuciło. Coś dużego. Jedyne co zdołał zrobić to zasłonić twarz. Długie i morderczo zakrzywione zębiska kłapnęły mu tuż przed dłońmi. Chłopak odruchowo i gwałtownie odepchnął włochaty pysk, lecz tylko na chwilę. Ślina ze szczęk potwora lepiła mu się do policzka, zimne niebieskie oczy patrzyły z furią. Wszystko działo się szybko, wiedział że musi do niego przywrzeć ciałem i go unieruchomić.

Tyle że, bestia była od niego dwa razy wyższa i szersza. Chwycił ją za muskularne ręce, przylepił się i spróbował wykręcić się w bok. Udało się, chyba tylko przez to, że potwór go zlekceważył. Przeturlali się kilka razy. Hest próbował tak się ułożyć, by to on był na górze. Potwór przez cały czas warczał i próbował się wydostać z uścisku. Po dwóch oddechach, uderzył w momencie kolejnego obrotu grzbietem w kamień.

To była szansa Hesta, opuszczały go już siły. Skorzystał z momentu osłabienia przeciwnika i skoczył do tyłu w kierunku swych rzeczy. Znalazł na ziemi miecz. Szybko podniósł go z ziemi, i w tym samym ruchu wyciągnął z pochwy. Potwór już wstał. Miał grube, nieskazitelnie białe futro, sterczące uszy, jaszczurzy pysk. Poruszał się na czworaka w sążnistych skokach. Na dłoniach i stopach straszyły ostre pazury, a wzdłuż kręgosłupa, zamiast wyrostków kolczystych jawiły się niewielkie, ale bardzo ostre szpikulce.

Skoczył na niego z pazurami. Mimo swej masy był sprawny. Hest uchylił się we właściwym momencie i machnął klingą. Bestia nawet nie zwróciła uwagi na obrażenia, obróciła się i znów zaatakowała. Kilka razy chłopak opędzał się od niego, lecz słabł z każdą chwilą. Ledwo stał na nogach, w końcu za którymś razem bestia tak machnęła łapskiem że wytrąciła mu miecz z ręki i rozorała ramie. Rana paliła, chłopak stanął w żałosnej gardzie modląc się w duszy do swych bogów. Potwór wiedział że zostało mu tylko dobicie ofiary.

Wtem, jednocześnie z kilku stron świsnęły strzały i bełty. Potwór naprężył się i zawył. Mimo że najeżony był pociskami jak jeż, nie dawał za wygraną. Podszedł do chłopaka, kolejne strzały trafiały w cel. Pojawili się mężczyźni ubrani w grube skóry, pod spodem zakuci w stal. Kilku z nich zaatakowało potwora, ów miał już spowolnione ruchy. W końcu, miotnął się ostatni raz i z głuchym plaskiem uderzył o podłoże.

– Dev i Lundis, sprawdźcie czy nie ma ich więcej, Gargan, opatrz rannego, ty Mitaja zedrzyj skórę, tylko migiem, Ruchy, ruchy, ruchy!

Hest zobaczył prawie łysego mężczyznę wydającego komendy i zemdlał.

 

***

 

Obudził go ból, przerażający ból. Właściwie ciężko było znaleźć jego źródło, promieniował na całą prawą rękę. Wtedy sobie przypomniał o wydarzeniach na polanie. Wsparł się na lewej dłoni i uniósł tułów – skrzywił się, bolało.

Siedział na sienniku. Przez okno, które znajdowało się naprzeciwko, wpadały pod skosem nikłe promienie słońca rozświetlając małą izdebkę.

– Kapitanie! Ocknął się! – zawołał Młody mężczyzna stojący obok.

Zaraz do izby weszli ludzie. Hest rozpoznał tego, który wtedy wydawał rozkazy. Był w średnim wieku, ale sylwetka miał masywną. Na głowie utworzyły mu się zakola, króciutkie, twarde włosy kończyły się już na czubku głowy, sprawiając że czoło mężczyzny było bardzo wysokie. Twarz miał ogorzałą i posiekaną bruzdami od wieku i wiatru. Na szerokiej szczęce, widniał przyprószony już siwizną zarost wystający do przodu niczym łopata.

– Witaj młodzieńcze – zabrzmiał głos niski i zmęczony – Jak się czujesz?

– Chyba lepiej, tylko ta rana… – Hest chwycił się za ramię.

– Paskudna sprawa… Ale ciesz się że Gargan do kupy wartko cię poskładał, bo inaczej by trza było dłoń odjąć.

Chłopak opuścił wzrok na zabandażowaną kończynę i przełknął ślinę.

– Dzi… dziękuje zatem, za to, i za ratunek. Co to właściwie było, to stworzenie które mnie zaatakowało?

– Białoskór – odezwał się mężczyzna który zawołał kapitana, chyba nazywał się Lundis – śnieżna bestia. Od dawna całe watahy tu żyją, uwielbiają polować, i zabijać.

– Tak, Zauważyłem.

– Po coś człeku tu przywędrował? – Mężczyzna z zakolami zapytał.

– Jestem gońcem, jadę z Bangur. Przysyła mnie lord Mangram z rozkazami od króla.

Wszyscy w izbie nadstawili ucha, kapitan skrzyżował ręce.

– Oho, od króla samego, tak? Okaż je więc, gdzie je masz?

– Chwila! Mam je przekazać kapitanowi Stijnenowi do rąk własnych.

– Jam jest, widzisz krążki na zbroi przecie…

Chłopak nie znał się zbytnio na stopniach wojskowych i odznaczeniach, ale to musiał być on, pozostali zwracali się do niego „kapitanie”. Powoli spuścił nogi na podłogę, wstał i sięgnął po torbę, wyjął z niej zwinięty, zimnawy list. Wręczył kapitanowi. Ten rozwinął go i chodząc, wodził po nim oczami. Przeczytawszy zwinął. Jego twarz była nieprzenikniona.

– No cóż – zwrócił się do swych ludzi – król przypuszcza, że dzikusy coś planują, mamy ruszyć ze zwiadem. Obawiam się jednak, że próżny był twój trud chłopcze, oni od dawna nas nie atakowali, w taką pogodę to byłoby samobójstwo. Pewnikiem siedzą spokojnie po tamtej stronie grani, nie sądzę by coś knuli.

– Ale szpiedzy donieśli królowi… kazał zbadać to jak najszybciej.

– Takiś obowiązkowy, co? Sprawdzimy, nie frasuj się. Ale jutro, byś wydobrzał nieco.

Na to nie był przygotowany.

 

***

 

Ostatnia Strażnica była niewielkim kompleksem obronnym. Miała kształt ćwierćkoła wetkniętego w narożnik dwóch zboczy, które dawały dobrą osłonę. Wiatru więc, od strony północnej i zachodniej nie było. Kamienny mur, ułożony bez spoin, wysoki był na dwadzieścia stóp. Rozrzucone na nim baszty, przerywane były zębami blanek. Całość tworzyła pierścień okalający wewnętrzny dziedziniec i zabudowania.

Nazajutrz rozpogodziło się, niebo było przeczyszczone ostatnią nawałnicą. Ciężko było znaleźć na nim choćby pojedynczą chmurę. Hest wyruszył za mury razem z dziesięcioosobową drużyną. Kapitan Stijnen wziął swych najlepszych zwiadowców, dowództwo nad Strażnicą przekazując Devowi. Widać było, że są to ludzie, którzy żyją w górach na co dzień. Hardzi i silni. Byli przygotowani do tych warunków Pod podeszwy zakładali metalowe kolce, które były przymocowane do butów paskami. Chłopakowi bardzo się ten pomysł spodobał, dzięki temu nie ślizgał się jak wcześniej.

Szli więc kolumną, pochyleni przez ogromne zaspy śniegu zostawiając za sobą pociągłe ślady. Brodzili po pas w białym puchu. Kierunek był jasny, północno-wschodnia grań. Górski przesmyk stanowiący umowny kres królestwa Surkel a początek kraju Dovagh. Na tę myśl Hest się lekko strapił, gdzie to go przygnało? Na koniec świata, myślał, dalej jest już tylko dziki kraj przeklętych…

– Co żeś tak zmarkotniał, królewski wysłanniku, nie w smak ci wycieczka?

Głupio się pyta, pomyślał chłopak..

– Kapitanie, ja miałem tylko list dostarczyć, nie pisałem się na to…

– Wczoraj mówiłeś: „król kazał zbadać to jak najszybciej”, tedy badamy. Idziesz z nami , by powtórzyć potem wszystko lordowi Mangramowi, jak się domyślam kazał ci raport sporządzić, co?

Miał go, Stijnen uśmiechnął się lekko zza swego wełnianego szala, który zawiązał wokół szyi niby kołnierz. Dziwnym było to, że podczas gdy cały oddział nosił hełmy na głowach, jemu, prawie łysa czaszka wesoło świeciła się w tym słońcu.

Podążali bez popasów. Kapitan chciał, korzystając z dobrej pogody, jak najszybciej dotrzeć na miejsce i pokazać gońcowi że informacje od szpiegów króla są dalece przesadzone. Minęli rozległe, zamarznięte jezioro. Leżało ono w swoistej niecce, dookoła niego piętrzyły się pochyłe stoki. Jego tafla była idealnie gładka i prawie przezroczysta. Blask słońca odbijał się od niej tak, że chłopak musiał zmrużyć oczy.

Minęli jezioro i skręcili na wschód. Chłopak czuł że są wysoko, powietrze było niesłychanie ciężkie. Ujrzeli nad sobą wysokie turnie. Ich ściany nachylone były w ten sposób że powstawały wybrzuszenia.

– Czas się powspinać – rzekł dziarsko Gargan.

Wszyscy wyciągnęli osprzęt, i zabierali się do wychodzenia.

– Mitaja zajmij się naszym gościem – rzucił Stijnen z udawaną dwornością.

Kobieta wspinała się pierwsza. Przytulona do ściany niczym żaba, poruszała się z wielką wprawą i wyczuciem. Wbijając czekan, wspierała się na nim. Znajdując odpowiednie miejsce, przymocowywała haki. Obwiązywała je potem liną i ruszała wyżej. Gdy dotarła na górę rzuciła ją chłopakowi. Zadanie miał ułatwione, ale i tak się męczył niemiłosiernie, nie był zbyt dobrym wspinaczem. Ściana turni pokryta była ostrymi skałami. Ciężko było znaleźć dobry uchwyt. Śnieg, i gdzieniegdzie porastający stromiznę mech, nie były najlepszym podłożem. Najgorzej było na końcu, gdy trzeba było wspiąć się na przewieszeniu, Mitaja jednak wciągnęła go.

Po żmudnej wspinaczce, jako ostatni pojawił się na górze. Świerki porastały bujnie okolice. A kolejne szczyty rysowały się wyżej. Tysiąc stóp przed nim wbite były przekrzywione tablice, oddział podszedł do nich.

– No, jesteśmy, to jest grań – oznajmił kapitan Stijnen – mówiłem, że nic tu się nie dzieje.

Chłopak spojrzał. Nic. Tylko góry. Góry i wiatr który hulał, gwałtownymi podmuchami.

Coś usłyszał.

Zaatakowano ich z boków, część strzał zatrzymała się na drzewach, ale dwie ugodziły ludzi, zranieni wrzasnęli z bólu. Zabrzmiała wyciągana stal. Wszyscy poczęli szukać jakiejś osłony, Hest przywarł do pagórka.

– Zasadzka! Kurwie syny! – wychrypiał Stijnen. – Kryć się za drzewami!

Już po chwili usłyszeli wrogów, którzy szybko wbiegli do lasku i ujadali jak zwierzęta. Tamci byli liczniejsi, nie mieli skór na sobie, tylko obwiązane płótno, które zakrywało także twarz, zostawiając jedynie otwory na oczy i usta. Obie strony się zwarły, ostrze uderzało o ostrze ze szczękiem. Utworzyły się pary walczących. Chłopak widział jak Mitaja szyje ze swego łuku ze wzniesienia nieopodal. Gargan zabił właśnie jednego z Dovagheri sztychem w serce. Walczono zajadle.

Hest także, trzymając miecz w słabszej, lewej dłoni, ruszył do ataku. Stijnena oblegało trzech wrogów. Jego rozwinięty już szal kręcił się w powietrzu razem z nim. Kapitan robił uniki i zasłaniał się tarczą. Chłopak powalił znienacka, cięciem w plecy jednego z Dovagheri. Pozostałym dwóm kapitan roztrzaskał głowy zamaszystym ciosem swego buzdyganu.

– Dzięki chłopcze – rzucił, poczym zwrócił się do ludzi: – zbić się w kupę! Mitaja, siła ich?

– Ze dwie dziesiątki idą!

– Cholera by wzięła! Co oni tutaj robią?

Wpadli kolejni wrogowie, Stijnen wziął ich na siebie razem z trzema swymi ludźmi.

– Panie kapitanie, nie poradzim! – Lundis ciął przeciwnika w ramię i cofnął się.

– Graj na alarm! – Stijnen wydał rozkaz.

Lundis sięgnął po róg i przystawił go do ust. Powietrze wypełniły dwa przeciągłe, niskie dźwięki. Przywodziły na myśl ryk jakiegoś dużego zwierza.

Hest bił się z przeciwnikiem. Tamten, jak i wielu Dovagheri walczył dwoma zakrzywionymi ostrzami. Chłopak parował ciosy z trudem, z pomocą przyszedł mu znów Gargan, najpierw wytrącił uderzeniem oręż z jednej ręki a potem sieknął po klatce piersiowej i brzuchu tamtego. Znów rozbrzmiał głos rogu. Nie minęła chwila, gdy strzała przefrunęła obok głowy Hesta. Ów z ulgą wypuścił powietrze, lecz spojrzał że sterczy ona z gardła Garganowi. Zacisnął palce na drzewcu i spróbował wyjąć, lecz tylko je złamał z trzaskiem. Gargan charczał i pluł krwią, chwycił się za gardło, osunął się na kolana i skonał.

Hest rozejrzał się, Mitaja leżała na ziemi kłuta bestialsko przez kilka włóczni jednocześnie, widział jej oczy, jak rozwierają się szeroko i gasną, To był straszliwy widok. Cofnął się. Znów słyszał granie rogu. Został już tylko on, Stijnen i Lundis. Byli otaczani.

– Przedzieramy się! – Stijnen umazany był od krwi. – Tam w bok, między drzewa.

Biegli ile sił, strzały mijały ich o cale. Wpadli w gęstwinę igieł, chłopak z bijącym sercem rozgarniał je rękami. Znaleźli się przy zboczu. Pościg był tuż za nimi. Nagle, biegnący jako ostatni Lundis upadł ugodzony strzałą między łopatki. Hest zerknął, ale wiedział że nie może się zatrzymać. Skręcali ze Stijnenem w prawo, gdy z góry zaczęli zbiegać kolejni Dovagheri. Klin zaciskał się, nie mieli gdzie uciekać. Hest pogodzony z losem wypuścił miecz, Stijnen stanął zrezygnowany.

Wtem po raz ostatni zagrzmiał róg.

Tylko raz, ale tak jakby sama ziemia ze swego wnętrza wołała.

Z góry poczęło coś się zbliżać, z każdą sekundą przybierało na sile. Brzmiało jak cała armia konnych jeźdźców. Stijnen obrócił głowę w kierunku odgłosów, chłopak zrobił to samo. Ogromna masa śniegu, lodu, szreni, kamieni i gleby pędziła ze szczytu wprost na nich. Fala nabierała prędkości i robiła się coraz to szersza. Zaczęli biec, starając się ujść żywiołowi. Wrogów którzy zbiegali nieświadomi niczego, lawina już dogoniła i pochłonęła. Uderzyła w ich dwójkę, zabierając ze sobą dalej.

 

***

 

Hest otworzył powieki na których pełno było śniegu. Nie czuł nic. Leżał rozciągnięte na ziemi.

– Żyjesz młodzieńcze… Na Fendariona, obaj mieliśmy masę szczęścia. Gdyby nie Lundis…

Tak, uzmysłowił sobie Hest, to on dmąc w róg spowodował lawinę… ostatni raz zagrał już umierając… a jednak ich to ocaliło…

– Nie czuję palców, ani niczego…

– Poczekaj – kapitan przysunął się do niego – Dopiero, com cię wyciągnął spod śniegu, myślałem, że już po tobie. – Odchylił poły jego ubrania, i zaczął energicznie rozcierać – Przemarzłeś… Trza ci mięśnie rozgrzać by krążenie wróciło, wtedy władze w nich odzyskasz.

Rzeczywiście pod wpływem tarcia, ciepło rozchodziło się przyjemnie po kończynach i czucie wróciło. Po chwili mógł stanąć na nogi.

– I co teraz, kapitanie?

– Cóż, widziałem jak lawina zabiera wielu Dovagheri, to był duży regiment, na coś się szykowali. Straciłem cały oddział, wielu dobrych ludzi… Trza nam wrócić do strażnicy, Dev powinien usłyszeć sygnał, może wyśle kogoś.

Coś skrzypnęło w śniegu. Chłopak i kapitan wymienili spojrzenia i obnażyli ostrza. Ostrożnie podeszli. Dźwięk wydobywał się spod śniegu. Zaczęli odgarniać go. Gdy już przerzucili większą część, ukazał się człowiek. Wyciągnęli go, nie wyglądał na jednego z Dovagheri.

– Ktoś ty? – spytał ostro Steinen.

– Ekh… – Gruby i niski mężczyzna pluł śniegiem. – Nie róbcie mi krzywdy, błagam!

– Jesteś Dovagheri?

– Na zaświaty, nie! Jestem… ekh… Cradar Inusepti – najlepszy kowal na archipelagu.

– Co?

– Wyście pewnie Surkelczycy… – Cradar otrzepywał się ze śniegu. –Diabelską żeście moc przywołali tam na górze. Zmiatało wszystkich jak leci…

– Gadaj co robiłeś z dzikusami grubasie, bo cię ubije jak psa! – Steinen uniósł buzdygan.

– Dobrze, dobrze, już mówię! Prawda to że są dzicy są. Może z wami się dogadam? Zapłacili mi, co bym tu z nimi przyjechał, mówili coś o srebrze…

– Więc tak! – Steinen pokraśniał – po to w takiej sile przyszli.

– Jakim srebrze? – Hest dopytał.

– Pono, tu, w Wężowych górach źródło odnaleźli… – kowal wyjaśnił.

– Ale gdzie? mówże jaśniej!

– Mówili że przy „gardzieli”.

Stijnen rozejrzał się uradowany.

– Co za traf! Toż to niedaleko jest, widzicie ten wąski przesmyk? to go zwą „gardzielą”.

Wszyscy podekscytowani podeszli do przesmyku. Długo nie musieli szuka, ciemne zejście w dół było aż nadto widoczne.

– Idziemy – powiedział tonem nieznoszącym sprzeciwu Steinen.

Zeszli w mrok. W środku panowała głucha cisza przerywana czasem kapaniem kropli. Szli gęsiego, kapitan pierwszy, potem Cradar, Hest na końcu. Macali rękami dookoła, by znaleźć drogę.

Chłopak był otumaniony, tak wiele się zdarzyło. Dostarczył list, ale potem widział okrutną walkę i śmierć wielu ludzi, sam o mało nie zginął, przyszłą mordercza lawina, a teraz jeszcze to srebro… Wszystko działo się tak szybko.

– Uwaga na nietoperze!

Grupa tych skrzydlatych stworzeń przeleciała piszcząc przeraźliwie. Oczy Hesta przywykły już do ciemności. Poruszali się pewniej. Sunęli w labiryncie tuneli. Właściwie chłopak nie wiedział czemu Steinen wybierał tę drogę a nie inną. Ściany jaskini, porastały zmurszałe mchy. Zwisały niby broda u starca. Ich zgniła, zielonkawa barwa budziła w chłopaku niesmak. Z góry zwisały stalaktyty, długie czasem nawet na pięć łokci. Szli dalej, zostawiając za sobą, naturalne nacieki. Skały piętrzące się od podłoża ukształtowały się w powyginane kształty.

W końcu dotarli do obszernej groty. Było tu zimniej i wilgotniej niż w tunelach. Na samym środku znajdowała się pochyła ściana. Cała świeciła matowym blaskiem na srebrzystobiało. Słychać było skraplanie się czegoś. Niżej ciągnął się skalny lej poprzerywany małymi korytami które przywodziły na myśl żyłki. Wypełnione były jasnym, ciekłym srebrem i spływało nimi do małego jeziorka. Opary unoszące się nad zbiornikiem wirowały w powietrzu, miały metaliczny zapach. Czuć było magię wirującą w tym miejscu, całość wyglądała wspaniale.

– Piękne – zdołał tylko wyszeptać Cradar Inusepti. – magiczne srebro, wypływające z serca góry, myślałem, że to tylko legendy…

 

***

 

Księżyc świecił bardzo jasno oświetlając szczodrze zamkowy dziedziniec. W Bangur bił piąty dzwon.

– Ale, dlaczego o tej porze?

– Bo tak należy właśnie to czynić. Przeczytałem dawno w pewnej mądrej księdze, że magiczne srebro w stal trza kuć w pełni księżyca by ta nadała ostrzu swej mocy – Cradar zdegustowany odłożył szczypcami gorący jeszcze miecz.

Hest wrócił do Mangrama i Stijnena.

– Na pewno wie co robi? – spytał lord.

– Spokojnie – odparł kapitan na Ostatniej Strażnicy – dziwak trochę z niego, ale zna się na rzeczy…

– Taa, „artysta”… – z przekąsem rzekł chłopak.

Lord Mangram ruszył z nimi na spacer.

– Wczoraj przyszedł list od króla, – powiedział w stronę Hesta – wzywa cię do stolicy, będziesz pasowany…

– A ty, kapitanie Steinen, dostaniesz swoich ludzi…

– I pierwsze sto mieczy które zostaną wykute… – wtrącił.

– Tak, miecze też… należy się wam nagroda. Nie ma drugiej takiej góry z której wnętrza płynie ta magiczna ciecz. Szczęście że ją przejęliśmy – dzięki wam. I dobrze że kupiliśmy tego „artystę”, jeżeli spełni się choć w połowie to co mówi, to wojnę z Dovagheri mamy wygraną.

Chodzili jeszcze czas jakiś po dziedzińcu, a księżyc przyświecał jasno. Miecze wyłożone w rządku ściągały jego blask i mieniły się mistycznie. Dołączył do nich kowal.

– Koniec na dzisiaj. Obaczycie, będą ostre jak żadne inne. Wiecie jak nazwę ten stop? – Zobaczył tylko pytające spojrzenia.

– Srebrostal – Odparł z dumą,

Koniec

Komentarze

– Koniec na dzisiaj. Obaczycie, będą ostre jak żadne inne. Wiecie jak nazwę ten stop? – Zobaczył tylko pytające spojrzenia.

– Srebrostal – Odparł z dumą,   Czy nie byłoby lepiej:   – Koniec na dzisiaj. Obaczycie, będą ostre jak żadne inne. Wiecie jak nazwę ten stop?   Zobaczył tylko pytające spojrzenia.

– Srebrostal – oznajmił z dumą.    Na początku nieco zdumiało mnie, że wezwany do lorda Hest "znalazł się na miejscu" jeszcze przed wejściem do komnaty lorda. Niedługo potem usiłowałem sobie wyobrazić podnoczące się znad księgi oczy lorda; same oczy? znaczy, głowa ani drgnęła?   ;-)   Jako że nie zaliczam się do fanów fantasy, zdanie o tekście mogę mieć mylne, ale i tak je wyrażę. Per saldo podobało mi się – ambitny młodzieniec, obych ras nie za wiele, wojenka nie dla samej wojenki, lecz o cenne "płynne srebro", czyli proporcje, jak dla mnie, do przyjęcia.   Gdyby tylko nie skraplały się ściany jaskini… I gdyby wszystkie przecinki były na swoich miejscach…

Dzięki Adamie za miłe słowo. Poprawki naniosę najszybciej jak będę mógł. Na początku Hest wszedł do komnaty zaraz po słowie: "wejść!" lorda, nie chciałem pisać oczywistości. Zdanie z "oczami" wiedziałem że będzie dziwne – spróbuję je zmienić jakoś. Pozdro.

Podniósł spojrzenie na Hesta – na przykład. Odłożył księgę na stół / zamknął księgę i spojrzał na Hesta – możliwości od czorta i trochę.   :-)   Zmień "miejsce" na "przed drzwiami gabinetu" i gotowe. "Na miejscu" znalazł się do piero po wejściu.   Przyznaj się, Karolu: spieszyłeś się trochę? Bo takie przeoczenia najczęściej wynikają z podszeptów tego kiepskiego doradcy…

Poprawiłem, mam nadzieję, że teraz jest dobrze. Przy wcześniejszych tekstach, faktycznie, pisałem raczej "na szybko". Ale przy tym opowiadaniu posiedziałem dłużej. Napisałem je już ponad miesiąc temu i po trochu w nim dłubałem. Może nie wygląda, ale naprawdę spędziłem przy nim sporo czasu. 

Wierzę, że tak było, i chcę Ciebie trochę pocieszyć. Czy to na drugi dzień, czy trzy tygodnie po "zamknięciu" tekstu, nadal pamiętamy, wiemy, o co nam w danym fragmencie, zdaniu, sformułowaniu chodziło – i możemy nadal nie zauważać jakiejś wady, ukrytej w nich. Stąd bierze się swoista przewaga spojrzenia z boku i świeżym okiem… Bez paniki i kompleksów, :-)  Karolu. O ile pamięć mnie nie zwodzi, jest pod tym względem lepiej.

Ja robię tak zazwyczaj: drukuję sobie tekst, czytam go, zaznaczam błędy i poprawiam. Jakoś na papierze mi łatwiej. Cieszę się, że jakiś tam postęp jest.

Przeczytałem z przyjemnością. Jest trochę za dużo "było". Jest trochę powtórzeń. Jest dziwne określenie – "nieprzepastne". Ale w sumie, jedno z lepszych opowiadań na portalu. Opisy przyrody dość udane, opisy walki do przyjęcia. Pozdrawiam Ciebie, żonę i synka. PS. Piszesz trochę jak fizjoterapeuta – "wyrostki kolczyste", co spowodowało mój uśmiech.

Hehe, przejrzałeś mnie Ryszardzie – jestem masażystą, i jakoś to określenie (wyrostki kolczyste) pasowały mi tu najbardziej. Dziękuję ci bardzo, aż się zarumieniłem (musisz mi "wierzyć na słowo":)

Liczę na Ciebie nie tylko jako na autora, ale także na komentatora. Pozdrawiam.

Pomysł na wojnę faktycznie ciekawy, ogólnie może być. Ale poczepiam się logiki: chata w osadzie kryta trzciną? Ja tam nigdy trzciny w górach nie widziałam, ale to jeszcze nie znaczy, że tam nie rośnie. A może sprowadzali? Chłopak dotarł na polanę. To tam rósł las? Czyli nie było tak stromo… Rzeka wylała. Zdarza się, ale zimą? Raczej wiosną lub jesienią. Mech w jaskini. Nie potrzebował światła? Właściwie ludzie też chyba pochodni spod lawiny nie wyciągnęli. Może ta jaskinia nietypowo dobrze oświetlona była. Językowo: mam wrażenie, że czasem używasz słów, których do końca nie rozumiesz – turnia, grobla… Zwróć uwagę na powtórzenia, jak pisał Ryszard, zredukuj "być".

Babska logika rządzi!

Finkla, ty detektywie:) Dach był kryty trzciną, gdyż słoma była mniej trwała (szybko gniła). Załóżmy, że sprowadzali ją z innego miasta. Polana, z definicji, jest raczej płaska, ale u mnie teren się potem wznosił. Poza tym, na stromych terenach nie mogą rosnąć drzewa? Rzeka nazywała się "rwąca" i w mojej wizji jak najbardziej mogła wylać. Zresztą takie rzeczy zdarzają się zimą – wystarczy poszperać w necie. Mech w jaskini… Pamiętajmy że to MAGICZNA góra, więc i mech jakoś sobie radził:) A Hest po chwili, jak napisałem, przyzwyczaił się do ciemności. Może moje tłumaczenia są nieudolne, ale pamiętajmy, że to fantasyka. Uwaźam, że jakichś większych gaf logicznych nie popełniłem, ale mogę się zawsze mylić. Prawdę mówic, o większości z tych rzeczy nie myślałem pisząc. Zaprawdę, trzeba się pilnować i pisać logicznie.                

A terminy, które przytoczyłaś znam i (wydaje mi się) rozumiem. Nie wiem, z czego wnosisz, iż jest inaczej. Co do powtórzeń i zbyt dużej ilości słowa "być" – pełna zgoda.

Polana raczej powinna być w lesie. Drzewa mogą rosnąć na stromym terenie, ale potrzebują ziemi, więc takie naprawdę strome, zbliżone do pionowego i skaliste tereny odpadają. grobla (za sjp pwn) 1. «wał ziemny usypany w celu spiętrzenia wody w rzece lub rozdzielenia stawów» 2. «przedział na statku, oddzielający zbiorniki ładunków płynnych od innych pomieszczeń» Wydaje mi się, że drugie znaczenie odpada. Jeśli usypali groblę, to nie dziwota, że rzeka wylała. Ale przeprowadzać takie roboty zimą? I w górach? Jesteś pewien, że nie chodziło Ci o bród?   turnia (źródło jak wyżej) «skała lub szczyt górski o ostrym wierzchołku i stromych zboczach» Instruktor wspinaczki mówił kiedyś, że turnia to taka skała bardzo stroma ze wszystkich stron, iglica. A tu na jej szczyt wdrapało się około dziesięciu ludzi (ciekawe, po kiego grzyba i jak się tam zmieścili – na szczycie turni naprawdę nie ma wiele miejsca), po czym zostali zaatakowani przez jeszcze liczniejszy oddział. Albo byli to spadochroniarze, albo zaiwaniali po pionowych skałach. Szczególnie w przewieszeniu musiało się napastnikom fajnie biegać. A niedobitki obrońców uciekały. Nie, chyba nie helikopterem. Nie pytaj, jak. Skąd zeszła lawina, to już odrębna kwestia. Z tych licznych wątpliwości wnoszę. Nie można wytłumaczyć wszystkiego fantastyką. :-)

Babska logika rządzi!

Jest trochę niedociągnięć, ale ogólnie mi się podobało :)

Finkla, bród też brałem pod uwagę. Pewnie byłby właściwszy – przyznaję. Gdy to pisałem, na bieżąco sprawdzałem też wszystkie pojęcia i terminy. Wtedy wydawało mi się wszystko logiczne, ale chyba faktycznie, nie wszystko wyszło tak jak trzeba. W każdym razie, Finklo, dziękuję za zagłębienie się w tekst. Jedras, cieszę się niezmiernie.

Fajne :)

Przynoszę radość :)

Anet, miło mi, a coś więcej od Ciebie wyciągnę?

Podobało mi się. Dobrze się czytało. Miało jakiś wątek, przedstawiony od początku do końca. Fajne ;)

Przynoszę radość :)

Ok, przyjmuję i pozdrawiam ;)  

Też Cię pozdrawiam. Mam wrażenie, że coraz lepiej piszesz.

Przynoszę radość :)

Karolu, mnie także podobała się Twoja opowieść, ale nie mogę się oprzeć wrażeniu, że byłoby jeszcze lepiej, gdybyś nie podejmował próby stylizacji języka. Niektóre zdania brzmią bowiem trochę nienaturalnie, inne nieco dziwnie, np. gdy każesz wypowiadać swoim postaciom słowa, których znać raczej nie powinni. Zdarzały się zdania dziwnie konstruowane, przekombinowane i parokrotnie musiałam się zastanawiać, co naprawdę chciałeś powiedzieć.

Mam nadzieję, że Twoje przyszłe opowiadania będą coraz lepsze. ;-)

 

„Przejęty, po drodze co chwilę poprawiał swe kasztanowe loki…” — Wolałabym: Przejęty, po drodze co chwilę poprawiał kasztanowe loki

Skoro szedł sam, nie mógł poprawiać loków komuś.

 

„Po dłuższej chwili uszłyszął głos:”Po dłuższej chwili usłyszał głos:

 

„Lord Mangram ubrany w jednoczęściową turkusową sukmanę, przedzieloną skórzanym pasem, siedział w fotelu”. — Sukmana jest strojem jednoczęściowym. Podkreślanie tego faktu jest zbędne. Jeśli zaś piszesz, że przedzielał ją pas, to mówisz, że jednak była dwuczęściowa.

Proponuję: Lord Mangram, ubrany w turkusową sukmanę, spiętą w talii skórzanym pasem, siedział w fotelu.

Za SJP: przedzielić, przedzielać — 1. «oddzielić coś, kogoś od czegoś, od kogoś czymś»  2. «stać się przegrodą między czymś a czymś, kimś a kimś»  3. «dzieląc, odłączyć coś od czegoś»

 

chłopak przekonał się już nie raz, toteż czekał cierpliwie”. …chłopak przekonał się już nieraz, toteż czekał cierpliwie.

 

„…wrażenie na nim robiła wpaniała posadzka”. — Literówka.

 

„Hest wziął głęboki oddech”. — Wolałabym:  Hest  zrobił głęboki wdech. Lub: Hest nabrał głęboko powietrza. Albo:  Hest głęboko odetchnął.

 

„…starał się, by jego głos brzmiał pewnie”. — …starał się, by głos brzmiał pewnie.

Nie mógł się starać o pewne brzmienie cudzego głosu. ;-)


„Lord swymi zielonymi oczami wpatrywał się w niego…”Lord, zielonymi oczami wpatrywał się w niego

Lord nie mógł patrzeć cudzymi oczami. ;-)

 

„Chłopakowi do brzucha napłyneła fala ciepła. Myśli zaczeły wirować…” — Literówki.

 

On miał go podanego jak na tacy, wystarczyło zanieść rozkazy”. — Miał podanego na tacy tego tytuła? ;-)

Jemu podawano go jak na tacy, wystarczyło zanieść rozkazy.

 

„Grzbiet i tyłek pobolewały go coraz to bardziej od siedzenia na kulbace”.Grzbiet i tyłek bolały go coraz bardziej od siedzenia w kulbace.

Po tygodniu jazdy, wydaje mi się, odczuwał raczej ból, nie pobolewanie.

Za SJP: pobolewać — «boleć trochę lub od czasu do czasu»

 

„Był znużony, ciężką i monotonną jazdą”. — Wolałabym: Był znużony długą i monotonną jazdą.

 

„Od wyjazdu z Bangur liczył tykwy wbite przy drodze…” — Czy nie powinno być: Od wyjazdu z Bangur liczył tyki wbite przy drodze

Jeśli to jednak mają być tykwy, to chciałabym wiedzieć, jak wyglądają.

Za SJP: tykwa — 1. «roślina warzywna podobna do dyni, uprawiana w krajach tropikalnych; też: owoc tej rośliny»  2. «twarda okrywa tego owocu używana jako naczynie»

 

„Na początku podążał ubitą, posypana żwirem drogą, szeroka tak, że i dwa wozy obok siebie by przejechały i jeszcze krzynę miejsca by zostało”. — Literówki, powtórzenie.

Może: Na początku podążał ubitą, posypaną żwirem drogą, szeroką tak, że i dwa wozy mogły obok siebie przejechać i jeszcze krzynę miejsca by zostało.

 

„Z czasem się to zmieniało, trakt się zwężał i już nie był tak ubity. Zamienił się w zwykłą ścieżkę Krajobraz również się zmieniał”. — Powtórzenia.

Proponuję: Z czasem trakt się zwężał i już nie był tak ubity, zamienił się w zwykłą ścieżkę. Krajobraz również stawał się inny.

 

„Co dzień to widział te góry większe, jakby po trochu uchylały swe tajemnice i wdzięki”. — Można uchylić rąbek tajemnicy; wdzięków się w ogóle uchyla, ale można je odsłonić. Wdzięki zupełnie nie pasują mi do gór.

Proponuję: Co dzień góry były bliżej, widział je coraz większe, jakby po trochu odsłaniały swe tajemnice i piękno/ urodę/ majestat/ potęgę.

 

„Kwatermistrz przy wydawaniu mu ekwipunku napomniał go…” — Wystarczy: Kwatermistrz, przy wydawaniu ekwipunku, napomniał go

 

„Gdyby nie to ciepłe ubranie zamarzłby niechybnie. Uzmysłowił sobie, że chyba przez te lata wiele się zmieniło – stał się bardziej południowcem. Gdy był dzieckiem potrafił hasać na takim śniegu na bosaka, ale to było dawno. Odwykł już. Dla drzew liściastych to było też za wiele, nie widział ich od dobrych trzech dni, nie przetrwałyby w tym klimacie. Jedyne co rosło na tych pustych przestrzeniach to sosny i drobne krzewy. Doprawdy, przytłaczający był widok tych nieprzepastnych przestrzeni”. — Przykład nadmiaru zaimka to i czasownika był.

Co to znaczy nieprzepastna przestrzeń?

Proponuję: Gdyby nie ciepłe ubranie, zamarzłby niechybnie. Uzmysłowił sobie, że przez  lata wiele uległo zmianie – stał się bardziej południowcem. Jako dziecko, potrafił boso hasać na śniegu, ale to było dawno. Odwykł już. Od dobrych trzech dni nie widział już drzew liściastych. Dla nich warunki były zbyt trudne. Na mijanych, pustych przestrzeniach rosły jedynie sosny i drobne krzewy. Doprawdy, widok niezmierzonych/ bezkresnych/ bezmiernych przestrzeni, przytłaczał.

 

Była to raczej mała osada – kilkanaście rozrzuconych chat. Ale dla niego było to aż nadto, wystarczy mu, żeby było ciepło”. — Powtórzenia.

Proponuję: Kilkanaście rozrzuconych chat, to raczej mała osada, jednak dla niego aż nadto; wystarczy, że za chwilę poczuje ciepło.

 

„…celując w szyję chłopaka.Zioneło od nich…” — Brak spacji po kropce.

 

„Hest rozodział się i usiadł”.Hest rozdział się i usiadł.

 

„Strawy też nie brakło, z nad otwartego paleniska…”Strawy też nie brakło, znad otwartego paleniska

 

„Zajmowali się swymi codziennymi sprawami Kobiety przenosiły…” — Za sprawami brakło kropki.

 

Problem tedy macie, boć dostać się tam mostem ino można”. — Wolałabym: Kłopot tedy macie, boć dostać się tam mostem ino można.

 

„Co do naprawy to nie wim, boć materiałów nie mamy”. — Wolałabym: Co do naprawy to nie wim, boć nie mamy czym reperować.

 

„Lodowata bryza, idąca od niej, przenikała aż do kości”. — Może i co lodowatego szło od Bystrej, może i przenikało kości do szpiku, ale z pewnością nie była to bryza. ;-)

Za SJP: bryza — «wiatr wiejący nad morzem»

 

„Intuicja i pamięć nie zawiodły go, w tym miejscu znajdowała się grobla. (…) Musiał zmusić konia do pierwszych kroków. Jednak ostatecznie ruszył”. — To nie była grobla. Idąc groblą, przejdziemy po niej suchą stopą. W opowiadaniu Hest pokonuje bród. Wszak dalej piszesz, że brodził w lodowatej wodzie.

Proponuję: Intuicja i pamięć nie zawiodły go, w tym miejscu znajdował się bród. (…) Zmusił konia do pierwszych kroków i ostatecznie ruszył.

Za SJP: bród — «płytkie miejsce rzeki, jeziora lub stawu, przez które można przejść lub przejechać na drugi brzeg»

O grobli napisała Finkla.

 

„Wiedział, że teraz z pewnością będzie ciężej”. — Wolałabym: Wiedział, że teraz z pewnością będzie trudniej/ znacznie trudniej.

 

„…jeśli nie całą trasę, to chociaż jej znaczną część”. — Wolałabym: …jeśli nie całą drogę, to chociaż jej znaczną część.

 

„Starał się pomagać sobie rękami, chwytał się wszystkiego co wystawało z ziemi”. — Ile nasz bohater miał rąk? Skoro pomagał sobie rękami i chwytał się wszystkiego, czego mógł, to jak niósł juki zdjęte z konia. ;-)

„Ich zaśnieżone szczyty, sterczały wzniośle pośród stalowego nieba…” — Nie wydaje mi się, by góry sterczały wzniośle. Nie sterczały także pośród stalowego nieba. ;-)

Za SJP: wzniosły «odznaczający się szlachetnością uczuć, dążeń; też: wyrażający takie dążenia, taką postawę moralną»

Proponuję: Ich ostre, zaśnieżone szczyty, wznosiły się/ sterczały na tle stalowego nieba

 

„Stoki wiły się, spiralą spadając w dół”. — W jaki sposób stoki gór mogą się wić spiralnie i jeszcze spadać w dół? ;-)

Spadanie w dół jest masłem maślanym. Czy można spadać w górę? ;-)

Na zboczach gór mogą wić się serpentyny, czyli kręte drogi. Nie przypuszczam, żeby tak było w przypadku Twoich gór.

Za SJP: stok «pochyła powierzchnia wzniesienia lub wklęsłości ziemi»

 

„Nagle, niewiadomo skąd, coś się na niego rzuciło”.Nagle, nie wiadomo skąd, coś się na niego rzuciło.

 

„Długie i morderczo zakrzywione zębiska kłapnęły mu tuż przed dłońmi”. — Nasz bohater ma długie i morderczo zakrzywione zębiska, które mu kłapią, a Ty dopiero teraz o tym mówisz? ;-)

 

„Po dwóch oddechach, uderzył w momencie kolejnego obrotu grzbietem w kamień”. — Na czym polega obrót grzbietem w kamień? ;-)

Pewnie miało być: Po dwóch oddechach/ po chwili, w momencie kolejnego obrotu, uderzył grzbietem o kamień.

 

„Szybko podniósł go z ziemi, i w tym samym ruchu wyciągnął z pochwy”. — Wolałabym: Szybko podniósł go z ziemi, jednocześnie wyciągając z pochwy.

 

„Poruszał się na czworaka w sążnistych skokach”.Poruszał się na czworakach, sążnistymi skokami.

 

„…chłopak stanął w żałosnej gardzie…” — Może się mylę, ale gardę się chyba trzyma.

Nie wydaje mi się, by można było stanąć w gardzie, no bo jak stanąć w czymś, co się trzyma. ;-)

 

„Właściwie ciężko było znaleźć jego źródło, promieniował na całą prawą rękę”. — Wolałabym: Właściwie trudno było ustalić jego źródło, promieniował na całą prawą rękę.

 

„Ocknął się! – zawołał Młody mężczyzna stojący obok”. — Dlaczego młody napisano wielką literą?

 

„Twarz miał ogorzałą i posiekaną bruzdami od wieku i wiatru”. — Przed chwilą napisałeś, że mężczyzna był w średnim wieku. Czy średni wiek odciska się bruzdami na twarzy? Czy bruzdy na twarzy żłobi wiatr?

Może: Twarz miał ogorzałą od wiatru i poznaczoną bruzdami.

 

„Tak, Zauważyłem”. — Po przecinku nie piszemy wielka literą.

 

„Po coś człeku tu przywędrował? – Mężczyzna z zakolami zapytał”.Po coś człeku tu przywędrował? – zapytał mężczyzna z zakolami.

 

„Kamienny mur, ułożony bez spoin, wysoki był na dwadzieścia stóp. Rozrzucone na nim baszty, przerywane były zębami blanek”. — Wolałabym: Kamienny mur, ułożony bez spoin, wysoki na dwadzieścia stóp, wieńczyły blanki i baszty.

 

Ciężko było znaleźć na nim choćby pojedynczą chmurę”.Trudno było znaleźć/ wypatrzyć na nim choćby pojedynczą chmurę.

 

„Szli więc kolumną, pochyleni przez ogromne zaspy śniegu zostawiając za sobą pociągłe ślady”. — W jaki sposób zaspy pochylają ludzi? ;-)

Pewnie miało być: Pochyleni, szli kolumną przez ogromne zaspy śniegu, zostawiając za sobą podłużne ślady.

 

„Głupio się pyta, pomyślał chłopak..” — Jeśli miała być kropka, jedna kropka jest zbędna; jeśli miał być wielokropek, brakuje jednej kropki.

 

„Idziesz z nami , by powtórzyć potem…” — Zbędna spacja przed przecinkiem.

 

„Gdy dotarła na górę rzuciła ją chłopakowi”. — Czy dobrze zrozumiałam, że rzuciła chłopakowi górę? ;-)

 

„Chłopak widział jak Mitaja szyje ze swego łuku ze wzniesienia nieopodal”. — Czy łuk Mitai istotnie był ze wzniesienia nieopodal? Czy Mitaja szyłaby z cudzego łuku? ;-)

Proponuję: Chłopak widział jak nieopodal, na wzniesieniu, Mitaja szyje z łuku.

„Dzięki chłopcze – rzucił, poczym zwrócił się do ludzi…”Dzięki, chłopcze — rzucił, po czym zwrócił się do ludzi

 

„Stijnen umazany był od krwi”.Stijnen umazany był krwią.

 

„Klin zaciskał się, nie mieli gdzie uciekać”.Klin zaciskał się, nie mieli dokąd uciekać.

 

 „Trza ci mięśnie rozgrzać by krążenie wróciło, wtedy władze w nich odzyskasz”. — Literówka.


„Cradar otrzepywał się ze śniegu. –Diabelską żeście…” — Brak spacji po półpauzie.

 

„…przyszłą mordercza lawina…” — Literówka.

 

„Skały piętrzące się od podłoża ukształtowały się w powyginane kształty”. — Powtórzenie. Skały zazwyczaj piętrzą się od podłoża, nie zaczynają piętrzyć się w powietrzu. ;-)

Proponuję: Pietrzące się skały przybrały powyginane kształty. Lub: Spiętrzone skały ukształtowały się w powyginane formy.

 

„Niżej ciągnął się skalny lej poprzerywany małymi korytami które przywodziły na myśl żyłki. Wypełnione były jasnym, ciekłym srebrem i spływało nimi do małego jeziorka”. — Wolałabym:

Niżej ciągnął się skalny lej, poprzecinany małymi korytkami/ żłobieniami, przywodzącymi na myśl żyłki. Wypełniało je jasne, ciekłe srebro, spływające do małego jeziorka.

 

„Opary unoszące się nad zbiornikiem wirowały w powietrzu, miały metaliczny zapach. Czuć było magię wirującą w tym miejscu, całość wyglądała wspaniale”. — Powtórzenie.

Może: Opary unoszące się nad zbiornikiem wirowały w powietrzu, rozsiewając metaliczny zapach. W tym miejscu czuło się wszechobecną magię. Widok był niesamowity.

 

„…księżyc przyświecał jasno. Miecze wyłożone w rządku ściągały jego blask i mieniły się mistycznie. Dołączył do nich kowal”. — Czy kowal osobiście wyłożył się obok mieczy, ściągnął blask księżyca i zaczął mienić się mistycznie? ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Miło, że wpadłaś, regulatorzy. Cieszę się, że tekst się podobał. Jak widzę, miałaś sporo roboty z nim, nawet nie sądziłem, że tyle jest tych błędów.

Owszem, jest kilka błędów, ale reszta to usterki i niedoskonałości. W przyszłości, mam nadzieję, pewnie już podobnych nie popełnisz. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Tak swoją drogą, muszę się wam przyznać, że jakiś czas temu wysłałem to opko do "esensji" i dostałem odpowiedź odmowną. Jak będzie chwila, to może tu umieszczę.

Ale co tu umieścisz? Jeszcze raz to opowiadanie, czy odpowiedź odmowną Esensji? ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Opinia recenzentki: "Początek mnie nie zachęcił, bo sporo tu jest drobnych  błędów (przecinki w dziwacznych miejscach, zły zapis  dialogów, "tą" zamiast "tę"), zdarzają się zdania typu  "Wzrok lorda się podniósł", a stylizacja jest imho dość niekonsekwentna – ale im dalej, tym było lepiej, przynajmniej  językowo, bo przy opisie gór już się wciągnęłam. Nie podoba  mi się natomiast fabuła, która jest niemal bajkowo prosta.  Ot, młody chłopak dostaje ważne zadanie, ma parę "przygód  na szlaku", a na końcu znajduje skarb i zostaje pasowany  na rycerza, co było jego marzeniem, koniec. Przez cały czas  czekałam na jakiś zwrot akcji, nie wiem, np. że ci  gościnni chłopi spróbują go otruć albo choć zabrać mu list,  albo że kapitan okaże się nie tym kapitanem, którego chłopak  szukał. Ale nic z tego, jedyny twist następuje w końcówce,  kiedy metodą deus ex machina bohaterowie wpadają na faceta,  który im wprost mówi: "A do skarbu, panowie, to tędy" –  no sorry. Mam wrażenie, że autora stać na więcej."

Nowa Fantastyka