- Opowiadanie: Dzazga - Na najwyższym szczycie wieży

Na najwyższym szczycie wieży

Mój literacki i internetowy debiut (nie licząc kilku publikacji z czasów gimnazjalnych, do których to opowiadanie nawiązuje tematyką i, cóż, jakością). Dziwnie się czuję zaczynając od Grafomanii, ale zabawa podczas pisania – przednia ;]

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Na najwyższym szczycie wieży

 

Tom 1. Na najwyższym szczycie wieży.

 

 

 

Prolog: Dolne piętra niższe

 

Wchodził do góry po schodach, naraz na półpiętrze łypnął oczyskiem w lustro – a tam trup.

– Bogowie! – zastękał trwożno. – Cóż za licho!

Byłby z mieczem na lustro skoczył, ale się zorientował w porę i cofnął do tyłu, omal w dół ze schodów po stopniach nie spadając na łeb, szyję i łokcie (jeszcze nie) potłuczone. Nikt niczego nie widział, bo nikogo tu nie ma, skonstatował trzeźwo, trzeźwiejąc na umyśle. Czoło z perlistego potu otarł narękawnym mankietem, nozdrza w nie wysmarkał obficie, co by oddechu moce przepływowe powiększyć, i tak się właśnie w garść wziął, potrząsając przy tem trzymanym w garści za rękojeść mieczem.

Wieża liczyła sobie pięter szesnaście, pokonał póki co osiem, był w połowie i miał jeszcze drugie tyle do przebycia, bowiem cel mieścił się na szczycie, to jest na piętrze ostatnim, najwyższym, umiejsowionym po piętrze przedostatnim, gdyż z reguły tam się piętro najwyższe zazwyczaj znajduje, a wieża maga, choć magiczna, to abominacją architektoniczną nie była. Oglądał w lustrze swoje odbicie, a jego ręka znów odruchowo powędrowała do jego trupio-bladego lica, które to wywołało jego przestrach, mimo iż w jego Zakonie bracia zobowiązani byli do wyzbycia się lęku, on jednak widać nie w pełni sztukę opanował, za co teraz słono i srogo płacił.

A więc wchodził dalej, pnąc się wyżej, a puste cele i zapajęczynione piętra wyminąwszy, wspiął się Nataniel wreszcie na kondygnację ostatnią, na złowrogiej budowli górnym końcu umieszczoną.

 

 

Rozdział pierwszy: Szwindlem i fortelem unieruchomiony

 

Arcyczarnomagik już czekał, kaprawym oczyskiem spod brwi ciemnych strzelił, przy tym kulą ognia także – Nataniel uniknął zwinnie, ale butem między kamieniami utkwił i Arcyczarnomagik, Wisusenem także zwany, zachichotał z uciechą perwersyjną, bo wielce nafetyszowany był on na czyjeś, kogoś innego niż on, nieszczęście. Nataniel szamotał się bezskutecznie i nic mu próby oduktnięcia nie pomagały w poprawie sytuacji śmiercią niechybną zagrażającej, jego nemezis jednak syciło się jego pechowym położeniem, zaklaskało głośno w swe czteropalczaste dłonie, aż poszło echo po ciasnym wnętrzu, i przemówiło z niemałą, a wręcz gargantuiczną satysfakcją w tembrze basowego głosu:

– Azali to nie Zakonu posłaniec, gieroj wielki a waleczny! Ho, ho, a wygląda przy tym jak siedem nieszczęść – a wszak na nieszczęściach to ja się znam.

Nataniel w pocie czoła chwytał spoconymi i drżącymi dłońmi nogę swoją, konkretniej za but wysoki i ciężki, sznurowany u góry, z nożem przezornie w cholewie ukrytym, i na szyderstwa odpowiadać nie miał zamiaru, ale coś pękło (niestety nie kamulce trzymające go za uktwioną stopę, te chyba musiały być magicznym trikiem) i zawołał hardo:

– Zginiesz, plamo, która kazi dywan tego świata! Przybyła po cię sprawiedliwości zbrojna pięść!

W porę jednak przypomniał sobie, że metalowe rękawice stalowe zgubił po drodze w mulistym bagnie i drugiego zdania nie wypowiedział. Z pierwszego także po namyśle zrezygnował, stwierdziwszy rozsądnie, iż „plama” jest określeniem zbyt bardzo ubogim na zło Arcyczarnomagika.

Arcyczarnomagik, doczekawszy się jedynie odpowiedzi, której nie było, a nie takiej, która wybrzmiała, sam podjął zaczęty, a przerwany przez niepotrzebne pauzowanie wątek:

– Albowiem za prawdę zasmucającą uważam fakt, że chłystków kmiotnych, takich jak ty, chłystku, na misję pokonania mnie wysyłają. Droga sama trupiszcza z was robi, czyś nie widział w zwierciadle na dole swego odbicia lustrzanego? Obraza to, powiadam głośno i dobitnie, obraza dla mej potęgi mocarnej!

Podnosił głos i mówił dobitnie, gestykulując zamaszyście rękoma w czarnych rękawach grafitowej szaty komponującej się z posępnością węglowego i furkoczącego na wietrze, którego tutaj nie było, płaszcza. Sama sala także tonęła w potopie czerni ciemnej i trochę jaśniejszej i bardziej białej w jednym z kątów, gdzie mieściło się także zakratowane przejście którym nie dało się przejść z racji jego zamknięcia kłódką. Ukryta za kratami półleżała dolną połową ciała i półsiedziała górną oparta o pokrytą liszajami zielonego mchu ścianę brudna, wychudzona, okutana w szmaty piękna księżniczka – Nataniel miał nosa do księżniczek, rozpoznawał je ze skutecznością absolutną, jeden raz na każdy jeden przypadek, i właśnie teraz ten jeden przypadek nastąpił pierwszy raz.

– Uwięziłeś księżniczkę, córkę króla! – oskarżająco wycelował palec w Wisusena, który to złapał za ten palec Nataniela i jego palce wyrwały mu go. Zbolały Nataniel zawył jak ranione zwierzę.

 

 

Interludium:

 

Księżniczka urodziła się, mieszkała i księżniczyła na zamku swojego ojca, który piastował urząd króla, i stamtąd takowoż została porwana przez siły nieczyste, podstępem zakradające się w komnatę białogłowy (formalnej, bo naprawdę czarnowłosej i w chustach i welonach kolorowych, które uwielbiała odkąd odwiedziła wraz z bratem, księciem, krainy Poniaczowa). Predestynowana do bycia przeznaczoną na żonę innego księcia innego księstwa bądź królestwa, kluczowa była dla dalszej polityki więdnącego w lawinowym tempie królestwa swego, toteż nie szczędzono heroicznych wysiłków herosów wysyłanych na jej ratunek, który to wydarzyć się musiał w miejscu jej uwięzienia, w wieży Arczyczarnomagika Wisusena (tak się szczęśliwie dla wymierzaczy sprawiedliwości złożyło, że właśnie porywacza była to siedziba i tam porwaną zaciągnął). Zakon dołączył do sprawy po interwencji szwagra Większego Mistrza i Nataniel samotnie, ale wraz z jedenastoma braćmi wyruszył, każdy osobno, przez zaśnieżone równiny bagien ku Arcywysokopiennej Wieży, niewieście na odsiecz.

 

 

Rozdział 2: Skonfrontowani w boju

 

Arcyczarnymagik rzucił urwany samotny palec Nataniela w ciemność kąta komnaty, i, zachrząknąwszy triumfalnie, zarechotawszy zwycięsko (a śmiech był to iście obłąkany, jak i jego właściciel) i uśmiechnąwszy się paskudno wielce, wycharczał złowieszczymi nutami:

– Czas już nadszedł, byś zginął, Natanielu, synu Urhaza, wnuku Gonota, bracie zakonny i bracie swego brata rodzonego Meirina i brata przyrodniego bratów zakonnych wszystkich. Księżniczki nie odzyskacie nigdy póki żyję, bezbłędnie wyczytałem to w świetle jasnych gwiazd, sam więc widzisz, jeśli się przyjrzysz, iż mija się z celem twa egzystencja żałosna i ten bój, jaki w zapamiętaniu i ignorancji lekceważącej chciałeś mi zanieść na najwyższy szczyt mej wieży. Zaraz umrzesz, śmiałku!

Nataniel pojął w lot, iż do „zaraz” ma jeszcze chwilę, w tym „teraz”, a że Arcyczarnomagik stał nieopodal, na wyciągnięcie ręki, którą to uprzednio wyciągnął naprzód by uchapnąć palca Natanielowi, więc Nataniel wykonawszy już przemyślenia cofnął do siebie okaleczoną rękę, uderzywszy jednocześnie w tym samym niemalże momencie na odlew ręką drugą, tą w miecz Zakonu zbrojną.

Walka nie trwała długo, bo ledwie ją zaczął, a już się zwycięstwo wywalczyło i Arcyczarnymagik rozpruty ukośnym ciosem, który naznaczył ciało skośną linią w poprzek ciała, padł na ziemię charcząc kwieciste przekleństwa i obelżywe wyzwiska, ale żadne nie padło, bo gardło zatkała mu prąca w górę rzeka krwi, potem wodospadem wytryskująca niczym strumień z otwartych ust. Uosobiony cień upadł i nie wstał, umarłwszy ostatecznie. Aczkolwiek niedokolwiek – bo jeszcze się wtem zawinął, przetoczył, do okna podciągnął, rękoma zamachał, niechybnie magię wzywając by czary czynić. Nataniel uwolniwszy właśnie nogę z niewoli dopadł doń w dwóch długich susach i jednym krótszym, w czasie którego ugiął swoją nogę w jej kolanie i kopnął prosto w wypięty zad zabitego wroga, dobiwszy go dokumentnie zepchnięciem w dół przepaści i wywołaniem upadku z wysokości.

 

 

Epilog: Odjechanie

 

Nie uczono go nigdy okrzyków jakie należało wydawać po zakończonej wiktorią bitwie, ale że był błyskotliwie pojętny, trzasnął dłonią o pierś zakrytą napierśnikiem zabrudzonym zaschniętym błotem i pordzewiałym od wody i zawołał w przestwór mrocznych bagien na zewnątrz za oknem:

– Zginąłeś! Moje i Zakonu mego jest zwycięstwo!

Wyszło to średnio, jak roztropnie ocenił, ale nie najgorzej. Uczono go za to postępowania z księżniczkami, rozkluczywszy więc kluczem kłódkę, zamkniętą kluczem Arcyczarnomagika który szczęśliwie zgubił go, zawieszonego na szyi pod szatą, tuż przed wypadnięciem z wieży, zrobiwszy to Nataniel dostał się więc do umęczonej księżniczki, która obudziła się właśnie i podźwignęła sama na nogi z półleżenia oboma zsynchronizowanymi połowami ciała do stania pionowego.

– Żadne niebezpieczeństwo ci już nie grozi, księżniczko – rzekł dumnie i tonem zachęcająco pocieszającym. – Ja bowiem dostarczę cię do zamku króla, ojca twego, ze zgryzoty i martwienia do Zakonu się zwracającego, powrotu swej córki księżniczki oczekującego. Wisusen więcej nie wtrąci cię do tego lochu! Ani żadnego innego lochu, ani innej komnaty więziennej!

Księżniczka nie reagowała, jak oczekiwał, wciąż najwyraźniej otumaniona, musiała wina leżeć po stronie jej słabości, ponieważ brwi jej wykrzywiły się, a wzrok dziwnie na wybawcę swej właścicielki patrzył.

Wyszli na zewnątrz, przechodząc przez próg komnaty, po schodach i przez wrota grube, a mocne, ale nieprzeszkadzające, bo rozwarte szeroko. Wkoło ciągły się zaśnieżone bagna, nieprzebyte wrzosowiska, które Nataniel przebył jako jedyny z tuzina odważnych zakonników.

Zobaczył, że pada śnieg. Magia musiała wyrwać się spod bezlitosnego jarzma Arcyczarnomagika i śnieżyła płatkami wkoło. Bez słowa ściągnął z siebie napierśnik i okrył nim dygoczącą księżniczkę, ciągle milcząc we wspólnej solidarności. Jego koń już czekał – biały tak bardzo, że śnieg wypadał w porównaniu bieli bardzo blado i zdawał się czarny.

– Ja poprowadzę – rzekł ochoczo – ku ojczyźnie i ojca sercu pokrzepienia!

Księżniczka wyrwała się mu ruchem żmijowatym, na strzemię nóżkę zgrabną postawiła i na siodło się wciągła, za czym ruszyła z miejsca galopem w przestwór rozlewiska.

Nataniel podrapał się siermiężnie po swych rozwichrzonych wiatrem włosach.

I wtedy, z ostatnim skrobnięciem czteropalczastej, w jednej piątej uamputowanej dłoni, Nataniel zrozumiał wyraz twarzy tonącej w odmętach księżniczki.

 

Ciąg dalszy w tomie kolejnym zatytułowanym „Tom drugi. Męty w odmętach”.

 

12 luty 2014 (18:52 –21:27 (z przerwą na kawę, kolację i zakupy))

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Momentami przypominało mi to stylem "Cyberiadę". Celowo?   Aha – spodobało mi się, niezaleznie od stylu.  :-)

"księżniczyła" – fantastyczne słowo :)

Work smart, not hard

Podobieństwa do "Cyberiady" niezamierzone, chyba jej nawet nie czytałem – chociaż Lema lubię. ;]

Niby tak, a nie, niby nie, a jednak.

Ujęła mnie wypowiedź, która w końcu nie padła, tylko zamieniła się w niepotrzebną pauzę. :-) Fajna grafomania.

Babska logika rządzi!

Prawdziwy grafoman takimi "pauzami" tworzy drugie dno i tajemniczość opowieści… ;p

Niby tak, a nie, niby nie, a jednak.

Piękne to dzieło i aż żałuję że dopiero teraz dałam je sobie przeczytać, ale w końcu lepiej późno niż wcale, to i tak nie jest źle. A opowieść, chociażby i niedokończona to i tak jest ważna w dorobku, bo pięknie napisana, i historię porwania i wyzwolenia nam pokazuje, chociaż księżniczka odjeżdża na koniu. I jeszcze mi się podoba, że wieża tytułowa jest taka wywyższona a nawet szczytująca.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka