- Opowiadanie: Edward Horsztyński - Dom

Dom

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Biblioteka:

regulatorzy, Finkla

Oceny

Dom

Drę­czo­ny cią­gły­mi kosz­ma­ra­mi, w końcu przy­je­cha­łem tu. Nie wiem czemu mia­ło­by mi to pomóc, ale po­sta­no­wi­łem za­ufać swo­je­mu te­ra­peu­cie. Pa­trzy­łem teraz na spa­lo­ne ruiny i wcale nie czu­łem się le­piej.

Ścia­ny bu­dyn­ku dalej były czar­ne. Dach jak się za­wa­lił, tak go nie ma. Przez okna, w któ­rych bra­ko­wa­ło szyb, widać było, że w środ­ku rosły ja­kieś ziel­ska i krza­ki. Bu­dy­nek zaś ota­cza­ło całe morze po­krzyw. Nie­któ­re chasz­cze były nawet wyż­sze ode mnie.

I tak nie mia­łem za­mia­ru tam wcho­dzić.

– Coś panu trze­ba?

Z głę­bo­kiej za­du­my wy­rwał mnie czyjś głos i po­wiew wia­tru. A może wiatr wiał cały czas tak samo, tylko nie za­uwa­ży­łem go, tak samo jak zbli­ża­ją­ce­go się do mnie męż­czy­zny.

– Nie. Nic – od­po­wie­dzia­łem, nawet się nie od­wra­ca­jąc w jego stro­nę.

On jed­nak za­miast zgod­nie z moim ży­cze­niem odejść, stał cały czas. I mil­czał. Od­wró­ci­łem się roz­draż­nio­ny, żeby spy­tać, czy jemu przy­pad­kiem cze­goś nie trze­ba.

– O bogi. Toż to młody Pro­ko­po­wicz. Do­brze mówię?

Oba­da­łem wzro­kiem star­sze­go, ni­skie­go, okrą­głe­go męż­czy­znę, o rów­nie okrą­głym i czer­wo­nym nosie. Nie pa­mię­ta­łem go, lecz akor­de­on, który trzy­mał, bu­dził ja­kieś wspo­mnie­nia.

– Prze­pra­szam, ale nie pa­mię­tam pana.

– Nie szko­dzi. Ile to już mi­nę­ło? Dwa lata?

– Dzie­sięć.

– No po­patrz, jak ten czas leci. Witaj w domu.

Jesz­cze raz spoj­rza­łem na ruinę. Dom.

Dziw­ny sta­ru­szek za­pro­sił mnie do sie­bie. Tam od­świe­ży­łem sobie pa­mięć i przy­po­mnia­łem pana Fe­dor­czu­ka, który pę­dził naj­lep­szy bim­ber i każ­de­go ranka bu­dził całą wieś swoją grą na akor­de­onie.

– Nu, to opo­wia­daj chłop­cze, co po­ra­bia­łeś przez ostat­nie lata – po­wie­dział ser­decz­nie, na­le­wa­jąc do szkla­nek bim­ber o zło­tym ko­lo­rze. – Na­zwa­łem go „Złoty śro­dek” bo jest dobry na wszyst­ko. Wła­ści­wie to – za­du­mał się na chwi­lę – każdy bim­ber jest dobry na wszyst­ko, ale ten ma naj­bar­dziej złoty kolor.

Roz­grza­ny „Zło­tym środ­kiem” opo­wie­dzia­łem w skró­cie jak skoń­czy­łem po­lo­ni­sty­kę, pra­co­wa­łem tro­chę to tu, to tam, raz pra­wie się oże­ni­łem. Nic cie­ka­we­go. Ży­cio­rys zwy­kłe­go Ko­wal­skie­go. Nie mó­wi­łem nic o kosz­ma­rach zwią­za­nych z domem i…

– … i teraz przy­je­cha­łem tu. Choć sam nie wiem po co.

– Ja wiem.

Otwo­rzy­łem sze­ro­ko oczy.

– Bo ta zie­mia cię wzywa. Ona cię zro­dzi­ła i do niej mu­sisz wró­cić. Nie znaj­dziesz swo­je­go miej­sca w be­to­no­wej dżun­gli.

Wes­tchną­łem. Nie wiem czego in­ne­go mo­głem się spo­dzie­wać. Jakie praw­dy mo­głem usły­szeć od sta­re­go pi­ja­ka. To co usły­sza­łem brzmia­ło tylko jak pier­do­ły.

– Zo­stań tutaj parę dni. Prze­my­ślisz sobie to i owo.

– Ale gdzie…

– Jak to gdzie? Je­steś moim go­ściem i bę­dziesz miesz­kał u mnie.

Nie pro­te­sto­wa­łem. Nie pro­te­sto­wa­łem rów­nież prze­ciw wy­pi­ciu jesz­cze kilku głęb­szych i prze­nie­sie­niu się na ganek, gdzie pan Fe­dor­czuk oddał się grze na akor­de­onie i śpie­wa­niu bia­ło­ru­skich pie­śni, a ja pa­trzy­łem na złote i czer­wo­ne li­ście tań­czą­ce na wie­trze.

Krwi­ście czer­wo­ny liść wy­lą­do­wał na moim ko­la­nie, przy­po­mi­na­jąc mi o czymś.

– Chciał­bym się przejść do lasu.

– Ja­kie­go lasu? – spy­tał pan Fe­dor­czuk nie prze­ry­wa­jąc gry.

– Tego, który jest na­prze­ciw­ko… mo­je­go domu.

– Dobra, chodź­my! – Fe­dor­czuk ze­rwał się z wiel­ką ener­gią, jakby wcze­śniej nie wypił pół litra moc­ne­go bim­bru.

Droga bru­ko­wa­na ko­ci­mi łbami była cał­ko­wi­cie za­sy­pa­na li­ść­mi. Wieś zaś zda­wa­ła się być po­grą­żo­na we śnie. Hulał je­dy­nie wiatr.

– Gdzie są wszy­scy? – spy­ta­łem za­in­try­go­wa­ny wszech­ogar­nia­ją­cą ciszą.

– Dzi­siaj nie­dzie­la prze­cież. Po­ło­wa po­je­cha­ła do ko­ścio­ła, a po­ło­wa do cer­kwi.

– A pan czemu nie po­je­chał?

– Ja je­stem tutaj z tobą. Py­ta­nie brzmi: co ty tutaj ro­bisz, chłop­cze?

Nie od­po­wie­dzia­łem. Nie zna­łem od­po­wie­dzi na to py­ta­nie.

– Czemu chcesz iść do tego lasu? – Bim­brow­nik prze­rwał prze­dłu­ża­ją­cą się ciszę.

– Lu­bi­łem tam się bawić za gów­nia­rza – i ostat­nio cią­gle mam kosz­ma­ry zwią­za­ne z tym miej­scem, do­da­łem w my­ślach. – Cie­ka­wi mnie, czy coś tam się zmie­ni­ło.

Z da­le­ka zo­ba­czy­łem, że coś jest nie tak. Za­miast ścia­ny lasu, widać było tylko po­je­dyn­cze drze­wa. Nic nie mó­wi­łem. Z każ­dym kro­kiem czu­łem ro­sną­cy nie­po­kój. Prze­szli­śmy przez pole i teraz mo­głem zo­ba­czyć ca­łość.

Po wie­ko­wych drze­wach zo­sta­ły tylko pnie. Zie­mia zaś była za­wa­lo­na ga­łę­zia­mi, korą i śmie­cia­mi. Lu­bi­łem to miej­sce, ale nie są­dzi­łem, że będę czuł fi­zycz­ny ból z po­wo­du ta­kie­go wi­do­ku.

– Co to jest? – spy­ta­łem ze ści­śnię­tym gar­dłem, wska­zu­jąc ręką wszyst­ko do­oko­ła. – Co to jest? – spy­ta­łem po­ka­zu­jąc na puste bu­tel­ki, opa­ko­wa­nia po pa­pie­ro­sach i zup­kach chiń­skich.

– To? To jest po­stęp. To jest cy­wi­li­za­cja.

 

***

 

– …no i kiedy stary Mak­sy­mo­wicz wy­cią­gnął nogi, to wszyst­ko prze­jął jego syn, który to zaraz za­czął wy­prze­da­wać wszyst­ko – cią­gnął Fe­dor­czuk na­kła­da­jąc na ta­le­rze bo­ro­wi­ki sma­żo­ne z ce­bu­lą i ziem­nia­ka­mi. – Pod­pi­sał umowę z jakąś nie­miec­ką firmą, co by las miała wy­ciąć sobie. A potem pew­nie i zie­mię sprze­da­wać bę­dzie. No, wy­pij­my. Co by ich szlag tra­fił.

Szklan­ki po­szły w górę. Bim­ber ude­rzał do głowy, ko­la­cja sma­ko­wa­ła, piec grzał mocno, a myszy skro­ba­ły w ścia­nie. Byłby miły wie­czór, gdyby nie to, że czu­łem się bar­dzo zmę­czo­ny.

– I tak to już jest – rzekł z za­du­mą pan Fe­dor­czuk, wy­cią­ga­jąc się wy­god­nie w bu­ja­nym fo­te­lu. – Sta­rzy umie­ra­ją, mło­dzi wy­jeż­dża­ją na stu­dia i już nie wra­ca­ją. A ci co zo­sta­li wy­prze­da­ją oj­co­wi­znę, żeby też w końcu stąd wy­je­chać.

– Ja też wy­je­cha­łem. I wkrót­ce po tym, stało się to wszyst­ko i już nie mia­łem dokąd wra­cać.

– Szko­ły po­koń­czył, a taki głupi. Tu za­wsze bę­dzie twój dom i za­wsze mo­głeś tu wró­cić. Do­sta­łeś na pewno sporo pie­nię­dzy z ubez­pie­cze­nia. Ro­dzi­ców byś nie wskrze­sił, ale dom mo­głeś od­bu­do­wać. Do­brzy lu­dzie by ci po­mo­gli. Zresz­tą – stary mach­nął ręką – dom to nie tylko bu­dy­nek. Dom to też zie­mia.

– I ro­dzi­na.

– A no…

Póź­niej za­pa­dłem w ner­wo­wy i prze­ry­wa­ny sen. Co kil­ka­na­ście minut bu­dzi­łem się zlany potem, mgli­ście pa­mię­ta­jąc wcze­śniej­sze dziw­ne sny. Kiedy w końcu za­sną­łem po­rząd­nie, śniło mi się, że byłem na ganku mego daw­ne­go domu. Wokół ze­bra­ło się sporo róż­nych istot. Były tu cie­nie o wsze­la­kich kształ­tach oraz isto­ty po­dob­ne do ludzi, o skó­rze wy­glą­da­ją­cej jak kora drzew­na. Był tu dzik, wilk, zając, lis i inne zwie­rzę­ta. Z krza­ków świe­ci­ły na mnie czy­jeś czer­wo­ne oczy. Póź­niej po­ja­wi­ła się ko­bie­ta. Choć widać było, że mło­dość miała już za sobą, po­sia­da­ła szcze­gól­ną urodę. Mu­sia­ła być na­praw­dę pięk­na za młodu. Teraz włosy stra­ci­ły swój kolor, na twa­rzy po­ja­wi­ły się zmarszcz­ki, a w oczach zgasł ogień. Wy­cią­gnę­ła do mnie rękę, jakby chcia­ła mnie gdzieś za­pro­wa­dzić. Ale ja tego nie chcia­łem. Po­krę­ci­łem głową. Cof­ną­łem się. Obu­dzi­łem się.

O dziwo, obu­dzi­łem się nie tra­dy­cyj­nie ob­la­ny potem, ale cał­ko­wi­cie prze­mar­z­nię­ty. Tylko li­ście od­dzie­la­ły mnie od ka­mie­ni, któ­ry­mi był wy­ło­żo­ny ganek. Ganek mo­je­go domu.

Czu­łem się jak na naj­gor­szym kacu. Zły na cały świat, przedar­łem się przez za­ro­śla i wy­sze­dłem na drogę. Idąc do domu pana Fe­dor­czu­ka, cały czas wy­cie­ra­łem rę­ka­wem gluty ciek­ną­ce z nosa.

Bim­brow­ni­ka nie było, więc sam zro­bi­łem sobie her­ba­tę, ogrza­łem się, łyk­ną­łem bim­bru. Na je­dze­nie nie mia­łem ocho­ty. Nie mia­łem rów­nież co z sobą zro­bić, więc wy­sze­dłem na spa­cer. Mi­ną­łem wiel­ki krzyż oraz cie­kaw­skie oczy miesz­kań­ców i wy­sze­dłem poza wieś. Za­miast pójść as­fal­tem, skrę­ci­łem w lewo i po­sze­dłem przed­wo­jen­ną polną drogą, daw­niej je­dy­ną drogą do osady. Ota­cza­ły ją je­dy­nie pola i młode, brzo­zo­we laski. Mię­dzy drogą, a takim la­skiem stała stara ka­plicz­ka. A przy niej stał stary Fe­dor­czuk.

– Nie są­dzi­łem, że jest pan taki re­li­gij­ny.

– Ach. To tylko taki tam sen­ty­ment – uśmiech­nął się po­ka­zu­jąc żółte zęby. – Po­dejdź tu chłop­cze. Wi­dzisz ten ka­mień, w który wbity jest krzyż? – po­ło­żył mi rękę na ra­mie­niu. – Przyj­rzyj mu się.

Nie byłem do końca pe­wien, ale wy­da­wa­ło mi się, że ten ka­mień ma ludz­kie kształ­ty. Czas jed­nak starł z niego rysy twa­rzy.

– To był jakiś posąg?

– Tak. Był. Ale za­miast go od­no­wić le­piej było wbić jej w głowę me­ta­lo­wy krzyż i po­sta­wić pło­tek.

– Jej? – Choć sta­ra­łem się za­brzmieć na­tu­ral­nie, nie wy­szło mi to. Wciąż mia­łem w gło­wie ten dziw­ny sen.

Fe­dor­czuk tylko mach­nął ręką i po­szli­śmy.

Nie lubię być w cen­trum uwagi, ale tak się wła­śnie stało, gdy wró­ci­li­śmy do wsi. Lu­dzie, któ­rzy wcze­śniej je­dy­nie cie­kaw­sko pa­trzy­li w moją stro­nę, teraz wie­dząc już kim je­stem, za­ga­dy­wa­li mnie.

– Bę­dziesz wra­cał na stałe?

– Byłam twoją są­siad­ką, pa­mię­tasz?

– Wiel­ka to była dla nas tra­ge­dia. Twoi ro­dzi­ce to byli tacy po­rząd­ni lu­dzie.

– Ale wy­ro­słeś na przy­stoj­ne­go męż­czy­znę!

Sta­ra­łem się roz­ma­wiać, uśmie­chać, ale wi­docz­nie kiep­ski ze mnie aktor, bo wy­glą­da­ło to bar­dzo sztucz­nie. Chcia­łem jak naj­szyb­ciej stam­tąd uciec. Pan Fe­dor­czuk to za­uwa­żył, więc po­szli­śmy do jego domu.

Tam wzią­łem ple­cak i spy­ta­łem, o któ­rej bę­dzie naj­bliż­szy au­to­bus.

My­śla­łem, że bę­dzie mnie za­trzy­my­wał, prze­ko­ny­wał żebym zo­stał. On jed­nak spoj­rzał mi głę­bo­ko w oczy. Jego oczy zaś zmie­ni­ły się w ciągu se­kun­dy. Pi­jac­ki, za­mglo­ny wzrok, zmie­nił się na trzeź­wy i in­te­li­gent­ny.

– O 11.50.

Jego głos rów­nież się zmie­nił. Zaraz jed­nak wró­cił do daw­nej po­sta­ci.

– To może ja by cię pod­pro­wa­dził, a?

– Nie, nie trze­ba.

– No to cho­ciaż wy­pij­my na po­że­gna­nie.

Przy­tak­ną­łem. Wy­pi­łem. Po­że­gna­łem się.

Idąc, chwi­lo­wo za­trzy­ma­łem się przy ka­plicz­ce. Pa­trzy­łem to na nią, to na dziew­czyn­kę na ku­lach, która przy niej stała. Od­wró­ci­ła się do mnie i uśmiech­nę­ła się od ucha do ucha. Rów­nież od­po­wie­dzia­łem jej uśmie­chem, choć mój był ra­czej smut­ny. Wie­dzia­łem, że Bóg jej nie po­mo­że, nie ważne do któ­re­go by się mo­dli­ła. Ten chrze­ści­jań­ski nie chce, a ten po­gań­ski z krzy­żem wbi­tym w głowę ra­czej nie­wie­le mógł zro­bić.

Pra­wie go­dzi­nę cze­ka­łem na au­to­bus. W końcu jed­nak przy­je­chał. Usia­dłem przy oknie, pa­trząc na kra­jo­braz. Byłem pe­wien, że widzę go ostat­ni raz.

Wtem au­to­bus za­kasz­lał jak stary pa­lacz i sta­nął. Kie­row­ca pró­bu­jąc za­pa­lić go po­now­nie, prze­kli­nał ni to po pol­sku, ni to po bia­ło­ru­sku, a na­stęp­nie wy­szedł. Ob­szedł au­to­bus do­oko­ła, po czym wszedł i oznaj­mił, że au­to­bus piz­da­nul­sja i ni­chu­ja nie ruszy.

Nie wie­dzia­łem czy wes­tchnąć, czy rąb­nąć pię­ścią w okno. Wy­sze­dłem z au­to­bu­su i wró­ci­łem na przy­sta­nek, żeby spraw­dzić, o któ­rej bę­dzie na­stęp­ny. Kiedy oka­za­ło się, że do­pie­ro jutro, po­sta­no­wi­łem zła­pać stopa. Nic jed­nak nie je­cha­ło.

Przy­pad­kiem do­strze­głem kwiat. Nigdy wcze­śniej nie wi­dzia­łem ta­kie­go. Tro­chę po­dob­ny do maku, a tro­chę do róży.

Pod­sze­dłem do niego. Po­wą­cha­łem. Stra­ci­łem przy­tom­ność.

Czyjś głos mówił do mnie czule. Mówił do mnie po imie­niu. Głos, któ­re­go nie sły­sza­łem od lat. Głos, któ­re­go brzmie­nie już za­po­mnia­łem.

Otwo­rzy­łem oczy. Le­ża­łem na ka­na­pie, a duży pokój wcale nie był spa­lo­ny, nie było tu żad­ne­go gruzu, żad­nych krza­ków. Wy­glą­dał tak jak go pa­mię­ta­łem. Usia­dłem i spoj­rza­łem na ojca, który skle­jał model sa­mo­lo­tu. Spoj­rza­łem na matkę, która wła­śnie prze­rwa­ła czy­ta­nie ro­man­si­deł.

– Obu­dzi­łeś się w końcu.

– Mamo, ja nic nie ro­zu­miem. Gdzie ja je­stem?

– Jak to gdzie? Je­steś w domu.

– Ale prze­cież wy nie ży­je­cie! – wy­bu­chłem.

– Nie mu­sisz nam tego mówić. Bar­dzo do­brze o tym wiemy – po­wie­dział spo­koj­nie oj­ciec, nie prze­ry­wa­jąc swo­je­go za­ję­cia.

– Mu­sisz już iść.

– Gdzie, mamo? Prze­cież do­pie­ro…

– Twoja praw­dzi­wa matka czeka.

– Jak to praw­dzi­wa matka?!

– Dała nam cie­bie na wy­cho­wa­nie. Mia­łeś do niej wró­cić, kiedy bę­dziesz do­ro­sły. Ale ty po­sze­dłeś na stu­dia. My­śla­ła, że już tu nie wró­cisz. Ze­mści­ła się na nas. Ale ty nie złość się na nią. Ja na jej miej­scu zro­bi­ła­bym to samo. Idź już i nie oglą­daj się.

– Już nigdy wię­cej się nie zo­ba­czy­my?

Nie od­po­wie­dzia­ła mi.

Wsta­łem i ze ści­śnię­tym ser­cem pod­sze­dłem do drzwi. Nie mo­głem jed­nak się po­wstrzy­mać. Od­wró­ci­łem się, żeby spoj­rzeć na nich ostat­ni raz. Ale ich już nie było. W po­ko­ju zro­bi­ło się ciem­no. Przez okna po­zba­wio­ne szyb, wle­ciał chłod­ny wiatr.

Wy­sze­dłem na ze­wnątrz. Ona znowu cze­ka­ła tam na mnie, wraz z or­sza­kiem dziw­nych stwo­rzeń. Wy­cią­gnę­ła dłoń w moją stro­nę. Po­sze­dłem z nią do lasu, a jej pod­da­ni szli za nami.

– Kim je­steś?

– Lu­dzie nada­wa­li mi różne imio­na. – Jej głos był me­lo­dyj­ny i mięk­ki jak ak­sa­mit. – Moje praw­dzi­we imię mo­żesz po­znać, jeśli wsłu­chasz się w śpiew pta­ków, pa­da­ją­cy deszcz i szum wia­tru.

– Dla­cze­go mnie od­da­łaś?

– Ja… Nie ro­zu­miem już ludzi. Chcia­łam żebyś ty ich zro­zu­miał, a potem zajął moje miej­sce.

– Zajął twoje miej­sce?

– Daw­niej ży­li­śmy razem z ludź­mi. Teraz wszy­scy po­wo­li od­cho­dzi­my. Leszy nie bę­dzie żył w wy­cię­tym lesie. Wod­nik nie bę­dzie żył w je­zio­rze peł­nym śmie­ci i tok­syn. Mu­si­my znowu zna­leźć wspól­ny język. I to jest twoje za­da­nie.

– A co z tobą?

– Ja je­stem już stara. Nawet nie wiesz jak bar­dzo… Od­cho­dzę tam, gdzie od­cho­dzą bo­go­wie, gdy są już zmę­cze­ni ży­ciem. Teraz nad­szedł twój czas.

Chciał­bym jesz­cze spy­tać ją o wiele rze­czy, lecz znik­nę­ła. A jej pod­da­ni uklę­kli przede mną.

Gdy wi­dzia­łem je wcze­śniej, my­śla­łem, że są to isto­ty z ja­kie­goś in­ne­go świa­ta. Teraz wiem, że wszy­scy razem za­miesz­ku­je­my ten sam świat. Wśród nich uj­rza­łem też pana Fe­dor­czu­ka.

– Pan tutaj? Pan o wszyst­kim wie­dział?

– Gdy wy­su­szy­li mój staw, mo­głem albo odejść w nie­byt, albo się za­sy­mi­lo­wać. Wy­bra­łem to dru­gie i już od stu lat żyję wśród ludzi.

– Wcze­śniej żył pan w wo­dzie, a teraz pod­trzy­mu­je pana woda ogni­sta?

– Do­kład­nie tak – za­śmiał się ser­decz­nie, a ja wraz z nim.

Jak na je­sień, dzień był bar­dzo cie­pły i sło­necz­ny. Na nie­bie nie było ani jed­nej chmur­ki. Wsze­dłem na po­dwó­rze i za­pu­ka­łem do drzwi. Po chwi­li otwo­rzy­ła mi nie­mło­da ko­bie­ta z chu­s­tą na gło­wie.

– A witam, witam. W czym mogę pomóc?

– Ja tylko na chwi­lę – rze­kłem i wsze­dłem nie cze­ka­jąc na za­pro­sze­nie.

Ko­bie­ta była tro­chę zdez­o­rien­to­wa­na, ale nie zwra­ca­łem na nią uwagi. Ob­sze­dłem wszyst­kie po­ko­je. Zna­la­złem dziew­czyn­kę, le­żą­cą na ka­na­pie przed te­le­wi­zo­rem. Uklęk­ną­łem przy łóżku i do­tkną­łem jej nogi.

– Wstań – po­wie­dzia­łem, igno­ru­jąc to, że jej matka za­czę­ła się de­ner­wo­wać.

Dziew­czyn­ka bar­dzo się zdzi­wi­ła, ale jak to dziec­ko, wie­rzy­ła do­ro­słym. Wsta­ła. Zro­bi­ła kilka kro­ków. Póź­niej za­czę­ła ska­kać, a jej matka za­la­ła się łzami.

Zo­sta­wi­łem je same i od­wie­dzi­łem mło­de­go Mak­sy­mo­wi­cza. Na­że­lo­wa­ny facet w bia­łym dre­sie maj­stro­wał coś przy sa­mo­cho­dzie.

– Nie wy­ci­naj wię­cej tego lasu. Już wy­star­czy. I nie wy­prze­da­waj oj­co­wi­zny. Dbaj o to, o co on dbał z takim tru­dem.

– Co kurwa? Kim ty wła­ści­wie je­steś. Wy­pier­da­laj stąd albo psami po­szczu­ję, albo… – wziął do ręki klucz fran­cu­ski i po­gro­ził mi. Wy­sze­dłem bez słowa.

Dwa dni póź­niej to on przy­szedł do mnie. Oczy miał czer­wo­ne, a ręce mu się trzę­sły.

– Do­brze! Zro­bię to! Będę dbał o to, co zo­sta­wił mi oj­ciec. Zo­sta­wię las w spo­ko­ju! Czy teraz skoń­czą się kosz­ma­ry? Czy będę mógł wresz­cie za­snąć?

– Tak. Do­trzy­maj słowa, a i ja go do­trzy­mam.

W na­stęp­nych dniach za­czę­li przy­jeż­dżać do mnie lu­dzie. Wieść o ule­czo­nej dziew­czyn­ce ro­ze­szła się bar­dzo szyb­ko. Przy­cho­dzi­li za­rów­no lu­dzie z cięż­ki­mi cho­ro­ba­mi i ka­lec­twa­mi jak i z głu­po­ta­mi. Na przy­kład jeden sta­ru­szek co sobie zna­lazł młodą żonkę, ale hy­drau­li­ka mu nie dzia­ła­ła tak jak kie­dyś. Po­ma­ga­łem wszyst­kim.

Cie­ka­we jest to, że w fil­mach i li­te­ra­tu­rze, głów­na po­stać zanim zo­sta­nie bo­ha­te­rem, wcze­śniej musi stra­cić swo­ich ro­dzi­ców. Ktoś mógł­by po­wie­dzieć, że ze mną jest po­dob­nie. Ale ja nie je­stem Bat­ma­nem. Nie je­stem Har­rym Pot­te­rem ani Lu­kiem Sky­wal­ke­rem. Ani tym bar­dziej bo­giem. Je­stem zwy­kłym chło­pa­kiem z Pod­la­sia. A to jest mój dom.

 

Koniec

Komentarze

Jest mi przyjemnie, że jako pierwszy mogę podziękować Tobie, Edwardzie, za minuty spędzone na lekturze tego sympatycznego tekstu.

Podobało mi się.   To, co usłyszałem, brzmiało tylko jak pierdoły. – przecinki   Czyjś głos mówił do mnie czule. Mówił do mnie po imieniu. Głos, którego nie słyszałem od lat. Głos, którego brzmienie już zapomniałem. – może zamiast drugiego „mówił” „zwracał?; którego brzmienia   Wyglądał tak, jak go pamiętałem. – przecinek   – Co kurwa? Kim ty właściwie jesteś? – znak zapytania

Lubię Twoje pisanie. Zawsze chętnie czytam, co spłodziłeś i póki co nie zawiodłem się. Sprawnie łączysz rzeczywistość z fikcją. Pozdrawiam

Mastiff

I mnie to opowiadanie przypadło do gustu, a ponieważ większość przymknęła oczy na niedoróbki w tekście – uczynię to i ja. Taki melancholijny, zadumany klimat, bez walenia po oczach czarodziejską różdżką. Dla mnie jedynie odrobinę zbyt nachalne ojczyźniano-ekologiczne przesłanie.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Zbyt rzadko pojawiają się tego typu teksty. Tak jak napisał Bohdan – sprawne połączenie rzeczywistości z fikcją, w dodatku sporo się dzieje. I to dziwnych rzeczy. O to chodzi ;)   PS. Czytając niektóre zdania mam wrażenie, że podczas pisania miałeś ochotę na złocisty bimber pana Fedorczuka :D

"PS. Czytając niektóre zdania mam wrażenie, że podczas pisania miałeś ochotę na złocisty bimber pana Fedorczuka :D"   Podczas pisania popijałem bimberek, ale nie "Złoty środek" tylko "Ducha puszczy". Najlepszy podlaski bimber, lepszy nawet od whisky! A procent ma z 70 :D

Ciepły, sympatyczny tekst. Spodobał mi się.

Babska logika rządzi!

Bardzo fajne, podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

"A no…" Jako potwierdzenie chyba piszemy "ano". Spojrzal mi w (…) oczy. Jego oczy(…) – dwa crazy "oczy" blisko siebie.   Melancholijne, zadumane. Nie odebralem przeslania jako nachalnego, raczej jako tesknote za czasem, gdy wszystko bylo mniej zmienne, take wspominki za starym, dobrym ordnungiem. Dzieki za przyjemna lekture!

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Jak to – moim zdaniem – doskonale Bemik ujęła: odrobinę zbyt nachalne ojczyźniano-ekologiczne przesłanie. Ale naprawdę tylko odrobinę, bo poza tym ładną opowieść, Edwardzie, nam tu sprzedałeś. Ja ją kupiłem; czy też ona mnie. Nieważne, czytało się dobrze. Oby więcej takich tekstów.

Sorry, taki mamy klimat.

Chyba pierwszy raz wyszło mi coś ładnego, miłego i pryjemnego :)

Całkiem udane  opowiadanie poruszające problemy współczesnej wsi. Spodobały mi się też umiejętnie wplecione elementy baśni i dawnych wierzeń. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka