- Opowiadanie: exturio - Pieśni bagienne

Pieśni bagienne

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Pieśni bagienne

 

Nie było w tych bagnach nic zwyczajnego. Pierwszy błędny ognik zauważyła jeszcze kiedy stała przy rozlewisku rzecznym, w akompaniamencie klekotu i kwękania wodnych ptaków. Ognik mrugnął błękitnym światłem spomiędzy rozłożystych paproci; zachęcająco i kusząco. Przygasł, rozjarzył się, tym razem na żółto, żeby ostatecznie zniknąć. Tego wystarczyło, żeby ją zaciekawić. Stojąca obok Anna pewnie ruszyła w las, ruchem dłoni zachęcając towarzyszkę.

 

Stopa z plaskiem zagłębiła się w podmokłą trawę. Ingrid ostrożnie przeniosła na nią ciężar, sprawdzając czy się nie zapadnie. Poczuła jednak bezpieczny opór.

 

W tym czasie ognik przeniósł się dalej.

 

Ingrid obejrzała się, jakby czując czyjś wzrok, spełzający ciepłym, oślizgłym robakiem wzdłuż kręgosłupa. Nad rzeką nie było nikogo.

 

Obwieszone bluszczem i pnączami drzewa tłumiły odgłosy. Szum rzeki przestały słyszeć nie dalej jak sto kroków w głąb, nieco głębiej bagno pochłonęło nawet śpiewy ptaków. Parną duchotę bagiennych wyziewów przebijały tylko odległe kumkania żab.

 

 

 

– Widziałam, jak na niego patrzysz.

 

Ingrid spłonęła rumieńcem, kątem oka wciąż łowiąc smagłą twarz młodzieńca. Machnął siekierą, pod otrzaskaną słońcem skórą ramion zarysowały się twarde węzły mięśni. Siekiera upadła, sypnęły się wióry. Zaraz potem drzewo stęknęło. Upadało majestatycznie, jakby czas spowolnił bieg specjalnie na ten jeden moment. W końcu z hukiem trzasnęło o ziemię.

 

Młodzieniec przedramieniem roztarł kurz i pył na spoconym czole. Odwrócił twarz ku rzece i praczkom, wpatrzonym w pracę karczowników. Zamachał. Dziewczęta zachichotały, szeptały między sobą.

 

– On nie dla mnie – odpowiedziała Ingrid, wracając do tarcia koszul w rzecznej topieli. Czerwone lica ukryła za blond włosami, skłaniając głowę.

 

Młynarzówna Anna usiadła ciężko na brzegu, z chrupnięciem prostując plecy. Poluzowała rzemyki koszuli i skierowała twarz ku palącemu słońcu. Po bezchmurnym niebie sunęło z trzepotem stado gołębi.

 

Wiedziała, że smagły karczownik – Jan – patrzał właśnie za Ingrid. Wiedza ta sprawiała, że krew w żyłach Anny się gotowała.

 

– Pewnie nie dla ciebie. – Potwierdziła skinieniem głowy. – Pewnie dla którejś z tamtych, przy zakolu, co to zamiast robić, gapią się bezwstydnie na chłopów przy pracy. Obejrzyj się, no, zerknij, jak gały wlepiają.

 

Ingrid znów szybko spuściła wzrok. Koszule były już prawie czyste. Jeszcze dwa pociągnięcia zmęczonych rąk i już! miała je w wiklinowym koszyku na ramieniu.

 

– Poczekaj… – niepewnie zagaiła Anna. Ingrid wstrzymała się w pół kroku. – Poczekaj – dodała już pewniej. – Jest takie miejsce na bagnach…

 

 

 

Minęły trzeci potok, już widziały czwarty. Tutaj ścieżka była trudniejsza; należało ostrożnie stąpać po kępach traw, wystrzegając się zdradliwych trzęsawisk, gdzie podłoże niby kryło się zaraz pod płytką warstwą wody, a po nadepnięciu noga zapadała się po udo.

 

Z czwartym potokiem miały iść do trzech olch. Później w lewo i sto kroków wprzód, aż po suchą wysepkę, a na niej starą, rozłożystą wierzbę.

 

 

 

Łobasta zamrugał żabimi oczami. Umknął w szuwary, wysokie pałki i lilie porastające brzeg płytkiego jeziora. Dawno nie widział na swoim terenie człowieka. Zamarł w bezruchu.

 

Dziewczyna podeszła do rozłożystej wierzby. Przystanęła, opierając się o pień. Przez moment stała, jakby niepewna czy to dobre miejsce. Rozejrzała się. Potem klęknęła, sięgając między grube korzenie. Szukała chwilę, coraz głębiej i głębiej, aż w końcu wydostała coś spod wierzby.

 

Łobasta dopiero teraz zrozumiał. Zatrząsł się w szuwarach, plusnęła woda. Kobieta zerwała się, wlepiając szeroko otwarte oczy w brzeg jeziorka. Jej piersi unosiły się i opadały szybko, dłonie drżały. Czekała w bezruchu. Podobnie i łobasta nie śmiał drgnąć. W końcu jednak przełamała się, oderwała oczy od pałek i lilii.

 

 

 

–…i tam właśnie, przy głowie szamana, zostawić musisz dary. Zwykle starcza trochę jęczmienia, piwa, pół bochna chleba. Jak miodu dodasz, to się pewnie nie obrazi. Kiedy zostawiać to będziesz, wyszeptaj życzenie, a kapłan je spełni.

 

Anna mówiła z zamkniętymi oczami, wciąż grzejąc twarz od słońca. Ingrid przysłuchiwała się, w kuckach wsparta na koszu. Oczy jej płonęły.

 

– A jak nie spełni?

 

– Spełni, spełni, już ty się nie martw. A jak nie, to raz jeszcze pójdziesz, większymi darami przekabacisz.

 

– A jak zaszkodzi?

 

– Nie zaszkodzi. No, nie bojaj się już, no. Patrz, skończyli karczownicy robotę, to i od razu te tam się do domów zbierają. Chodźmy i my, nie będziemy tu same siedziały. Słońce zachodzi, jeszcze gotowe jakie licho z lasu wyleźć…

 

– Czekaj… A jak nie trafię?

 

– Trafisz, trafisz – uśmiechnęła się Anna, strzepując pogniecioną tunikę. – Ja cię zaprowadzę.

 

 

 

Czarna kawka przysiadła na płocie. Przeczesała dziobem skrzydełko, potem jakby się wzdrygnęła. Pisnęła dwukrotnie, wysoko. Na to zleciało się więcej ptaków, obsiadły płot, dachy, czepiały się murów. Wydawały z siebie wysokie, urywane dźwięki.

 

Zły znak, pomyślała Anna. Niedobrze, kiedy się czarne ptaki zlatują. Zły znak. Oby nie dla mnie.

 

Mocniej ścisnęła kostkę w pięści, zaraz zdając sobie sprawę, że nie powinna się z nią pokazywać. Szybko schowała amulet w sakiewkę uwieszoną pod fartuchem. Nie była już wszystkiego tak pewna. W ogóle nie była pewna.

 

Zły znak.

 

Wróciła. Zaryglowała drzwi chaty ciężką dechą, nie zważając na czekającą Ingrid. Takich omenów nie można było ignorować, nie można było igrać z losem. Nie należało.

 

Wzięła kamienny moździerz, wrzuciła do niego kostkę. I zamarła; z tłuczkiem w ręku, w pół ruchu, na granicy myśli i świadomości.

 

Nie może, jeszcze nie teraz. Nie kiedy już prawie jest jej. Nie kiedy Ingrid czeka. Ściągnęła z drzwi rygiel i – w myślach dziękując matce za opowieści o duchach lasu – wyszła na zewnątrz.

 

 

 

Kiedyś łobasta widział Zieloną Panią. Raz tylko, był wtedy młodzieńcem, przed dziesiątkami lat. Później bagna były spokojne i opuszczone, aż do dnia, kiedy przyszedł wojownik. A potem znów był spokój.

 

I przyszła dziewczyna.

 

Po dziewczynie przyszła druga. Z nią ponownie ukazała się łobaście Zielona Pani.

 

Odziewały ją mchy, przykrywające ametystową skórę. Włosy miała niczym wodna rzęsa, oczy orzechowe i duże. Nie była ładna, raczej człowiecza; wysoka, o szerokich biodrach i bujnych piersiach. Bezszelestnie przysiadła na kamieniu, z kawką na ramieniu i salamandrą przy stopie. Łobasta patrzył.

 

– Chodź do mnie.

 

Podszedł.

 

– Widzisz tę dziewczynę?

 

Widział.

 

– Zobacz, jak lekko i pewnie stąpa wśród moich ostępów. Wiesz, że nic się jej nie może tutaj stać?

 

Wiedział.

 

I czuł to wszystko, co Zielona Pani czuła; podziw dla dzieł Przedwiecznych, spokój pradawnego matecznika, harmonię i ład. Czuł też dysonans; plamę mroku w morzu jasności, trzask konara w muzyce lasu.

 

Mimowolnie skierował wzrok w stronę jeziora. Ciężka osłona nenufarów i lilii skrywała czarną topiel, w głębi której skrzył się najcenniejszy skarb wodnika; haar'vi. Mimo odległości, nawet tutaj poczuł jej tępe pulsowanie.

 

 

 

Zastana woda plusnęła pod stopą. W las, na bagna, daleko, w głąb. W matecznik.

 

Rwany oddech, pot, duszność oparów. Nie było już krzyków, zostały z tyłu. Nie było huku płonących chat. Wszystko pochłonął las. Teraz był tylko bieg przed siebie.

 

Błędne ogniki z prawej, z lewej. Błędne ogniki wyznaczały cel. Prowadziły do pradawnego miejsca mocy.

 

Byle do matecznika, do domu, ku dobrym duchom. A z tyłu pogoń; ostatni z tropiących, zawzięty i zły. Z wyszczerzonymi zębiskami, brodą jak płomień i krótkim mieczem w dłoni.

 

Wierzba! jest wierzba, już niedaleko! Noga osunęła się na błocie, padło w trawę blade, spocone ciało.

 

A łobasta patrzał.

 

Widział zrywane lniane odzienie, tu i ówdzie ubrudzone mąką. Widział pękające pod pięścią usta, miękkie jak dojrzałe maliny. I spodnie spuszczone do kolan, i świecący bladością tyłek.

 

Wziął w płetwiaste dłonie kamień.

 

Łobasta był cichy niczym kuna. Uderzył w potylicę z całej siły. To wystarczyło, żeby pokryć rude włosy czerwienią, żeby napastnik zwalił się jak kłoda. Ale wciąż żył, poderwał się z rykiem, z krótkim mieczem w dłoni i choć machał nim na oślep, prawie trafił łobastę w pierś. Po chwili zauważył wodnika, ten już mknął przerażony ku jeziorku. Wojownik ruszył i w tym samym momencie zwalił się z impetem, zaplątany w ściągnięte spodnie. Kiedy znów się poderwał, łobasty już nie było. Mimo tego, wojownik był zbyt wściekły, żeby odpuścić.

 

Brodził po kolana w zielono-czarnej toni jeziorka. Wodorosty i lilie oblepiły mu nogi, spowalniając ruchy. Tutaj łobasta się nie bał, był w swoim żywiole. Wynurzył się z kipiącej topieli niczym przedwieczny potwór, chwycił wojownika za barki, ciągnąc do tyłu, na siebie. Obaj uderzyli w zieloną powierzchnę, ale tylko człowiek nie był na to gotowy. W bezładnej szamotaninie próbował oswobodzić się z uścisku, wychynąć na powierzchnię choćby na krótką chwilę, żeby zaczerpnąć tchu. Wodnik mu na to nie pozwolił; mocno trzymając, odciągnął go od brzegu ku czarnym odmętom.

 

Człowiek gasł powoli. Nie dawał za wygraną, prawie do samego końca próbując to uderzyć łobastę, to wyrwać się i ruszyć ku ślącej słoneczne refleksy powierzchni. Ale to był koniec. Jego haar'vi opuściła ciało z ostatnim oddechem.

 

Wodnik puścił bezwładne, pełne wody ciało i złapał w usta ostatni oddech wojownika. Udało mu się uchwycić prawie cały, niemal idealny i nienaruszony. Nie trwało długo, a wypluł kryształ wielkości pięści; połyskujący kolorami tęczy, o złocistej powierzchni. Potem bezpiecznie złożył trofeum w legowisku na dnie jeziorka.

 

Kiedy wyciągnał ciężkie ciało na brzeg, żeby złożyć je z dala od swojego domu, dostrzegł, że dziewczyny nie było już pod wierzbą. Zauważył ją, jak przez krótką chwilę przypatruje mu się, jak składa wojownika w jamie pomiędzy korzeniami. Kiedy skończył, a wylot dziury był już zakryty, dziewczyna zniknęła.

 

 

 

– Ty wiesz. – Oczy Zielonej Pani przybrały wielkość orzechów włoskich. Łobasta potulnie skulił się w sobie. On wie, pewnie, że wie. Widział wojownika, widział jego krew.

 

– Odpowiadasz za nią!

 

Chwyciła go za fałdy skóry, przyciągnęła żabią gębę do swojej twarzy. Oczy miała wielkie, czarne. Pachniała mchem i igliwiem.

 

Wyrwał się ze szponów. Siłą rozpędu wpadł między pałki, potknął się i chlupnął w wodę między nenufary. Dopiero to zwróciło uwagę dziewczyny. Zerwała się na równe nogi. Spoglądając w stronę bajora nie zauważyła Zielonej Pani; spowijająca ją aura mamiła oczy śmiertelników. Łobasta zanurkował ku bagnistemu dnu, a na powierzchni zostały tylko falujące rośliny.

 

Ingrid wsunęła tobołek z darami między korzenie rozłorzystej wierzby. Nagle krzyknęła; wysoko i krótko, po czym odskoczyła od pnia, lądując na ziemi z rękami w bagnie. Błyskawicznie się zerwała i stanęła jak wryta. Sparaliżowana, wpatrywała się w jamę. Najpierw wyłoniła się z niej koścista dłoń, za nią spomiędzy korzeni wysunęło się przedramię. Potem druga ręka, bark.

 

 

 

Haar'vi pulsowała jasnym światłem. Było to widoczne nawet w zarośniętym, mulitym dnie. Szybko pokryła się pęcherzykami powietrza, sfera wokół zakotłowała się. Dopiero teraz łobasta poczuł fale ciepła, bijące od kryształu. Dotarło do niego, że dzieje się coś bardzo, bardzo złego.

 

Dopłynąwszy do brzegu, od razu wypadł w pałki. Zrobił przy tym sporo hałasu, ale mimo tego, nie został zauważony. Spod wierzby gramolił się wielki cień, czarniejszy od najciemniejszej nocy. W środku cienia opalizował kościotrup tego samego wojownika, którego wodnik zabił i pochował. Tego samego, którego ostatnie tchnienie spoczywało na dnie. Kilka kroków przed wierzbą stała dziewczyna; blada niczym trup, z drżącymi dłońmi i kolanami.

 

Łobasta skoczył ku niej. Uciekaj, chciał krzyknąć, ale jedyne co wyszło z jego gardła, to przeciągły skrzek. Poskutkowało. Dziewczyna zwróciła się w jego stronę i pobladła jeszcze bardziej. Kolejny skrzek, razem z widokiem oblepionego glonami, ociekającego brudną wodą łobasty, wywarł odpowiednie wrażenie: zerwała się do biegu. Ruszyła w stronę drugiej dziewczyny, stojącej w bezpiecznej odległości.

 

Wodnik przedarł się przez wierzchnią warstwę cienia i spróbował uderzeniem rozbić kości. Nie spodziewał się jednak nadzwyczajnej szybkości ożywieńca. Ten uniknął ciosu, a zaraz skontrował prosto w szczękę. Łobasta zachwiał się. Przy drugim uderzeniu nie zdołał utrzymać równowagi, padł na plecy. W tym czasie Ingrid dobiegła do Anny, ale zamiast uciekać dalej, została przez nią zatrzymana. Młynarzówna chwyciła ją za barki i pchnęła z powrotem w stronę wierzby. Dziewczyna plasnęła w płytką wodę.

 

Cień nie zaszczycił wodnika nawet spojrzeniem. Minął leżącego, przechodząc obok. Kierował się w stronę dziewczyn. Młynarzówna klęczała w błocie. Pięściami okładała Ingrid, która starała się zasłonić głowę, krzyczała. W końcu jeden cios dosięgnął twarzy, potem kolejny w głowę i skroń. Ingrid umilkła, oklapła, niemal całkowicie zanurzając się w bagnie. Ponad powierzchnią pozostały jedynie piersi i część twarzy. Młynarzówna poderwała się i biegiem ruszyła w głąb bagien.

 

Łobasta widział cień, zmierzający w stronę nieprzytomnej dziewczyny. Najpierw na czworaka, a potem już na dwóch nogach ruszył w stronę jeziorka. Po chwili zniknął w bagiennej toni.

 

Ożywieniec miał widoczne problemy z chodzeniem. Utykał i często się potykał, chwiał się na nogach. Nie zważał na to, gdzie stawia kroki, przez co często grzązł w miękkim podłożu. Ale za każdym razem mocno stawał na nogach i znów kroczył ku Ingrid.

 

Łobasta nie mógł chwycić haar'vi. Woda wokół wrzała, a sam kryształ parzył dłonie. Dlatego wodnik po szybkim namyśle wrócił na brzeg. Szukał kamienia, twardej gałęzi – na nic nie mógł trafić. Biegał w roztargnieniu kilkanaście kroków wzdłuż brzegu, po czym zawracał.

 

Cień pokonał już ponad połowę drogi.

 

Łobasta potknął się. Zaklął bulgotliwie, ale zaraz zauważył, o co się potknął. Poderwał obły kamień i rzucił się w jezioro. Woda spowalniała ruchy, a kamień stracił na wadze. Uderzenie nawet nie zadrasnęło powierzchni kryształu.

 

Ożywieniec był już przy dziewczynie. Stanał nad nią, poderwał bezwładne ciało.

 

Łobasta uderzał z furią. Nie zważał na przejmujący gorąc i wrzącą wodę. Jego skóra pokryła się bąblami z ropą.

 

Kościotrup zacisnał dłonie na krtani Ingrid.

 

Kryształ pękł. Niewielka pajęczynka rozszerzyła się i eksplodowała. Dusza wystrzeliła z wnętrza niczym z jaja, woda zakotłowała się, po czym wszystko ucichło. Przy wyczerpanym łobaście została jedynie pusta, matowa skorupa wielkości pięści.

 

Cień rozwiał się, dłonie zwolniły ucisk. Pozbawiony spoiwa kościotrup rozpadł się, a Ingrid ponownie wylądowała w płytkiej wodzie i błocie.

 

 

 

Anna biegła przez bagna. W dłoni trzymała kostkę śródręcza, zacisnęła pięść do białości. W końcu stanęła pod drzewem, wyczerpana biegiem. Niemalże przytuliła pień, osunęła się na ziemię, chichocząc przy tym histerycznie. Potem, dysząc ciężko, oparła się o drzewo plecami. Nie powstrzymując spazmów śmiechu, oglądała na otwartej dłoni poczerniałą kostkę.

 

Nagle obok Anny wylądowała kawka. Spojrzała na nią, kilka razy dziubnęła ziemię i znów – spojrzała. Młynarzówna wstała, upuszczając kostkę na ziemię. Zaraz podskoczyła ku niej kawka, chwyciła w dzióbek i odleciała. Natomiast powietrze wokół Anny jakby stało się cięższe i duszące. Wszystko pociemniało w jej oczach. Próbowała zaczerpnąć powietrza, ale nie mogła. Zanim ciemność się nad nią zamknęła, zobaczyła jeszcze przed samymi oczami przebłysk rudej brody.

Koniec

Komentarze

Oj, coś się rozsypało chyba :( Wrócę, jak wygrasz nierówną walkę z naszym cudownym edytorem ;)

Sorry, taki mamy klimat.

Wygrałem po 2 minutach od publikacji. Po prostu edytor nie sprzyja Androidowi. :) Nadmienię tylko, że opowiadanie było pisane na Czarną Kawkę, ale nie wyrobiłem się z terminami.

Hmm… może by opatrzyć wszystkie opowiadania, które nie dolaciały na Kawkę jakimś wspólnym oznaczeniem, na przykład: [Kawki lądowe 2014] ;)… Choć pewnie wiele takich tekstów nie będzie, ale kto wie.

co do zasady podobało mi się :) ale ta czarna kawka tak wklejona na siłę :D a motyw z wodnikiem porywającym dusze, toż to o ile dobrze pamiętam oczywiste zaczerpnięcie z trylogii husyckiej mości sapkowskiego? czytałem to to lata temu, ale była tam chyba taka scenka :) pzdr. m.

@Zatrakus: dziękuję za niezwykle merytoryczny komentarz. :) @michalus: kawka, choć mógłby to być równie dobrze każdy inny ptak, jest posłańcem Zielonej Pani, więc w sumie nie wiem, czy tak na siłę. Może na przykład sowa by bardziej pasowała… Dusza jako trofeum wodnika to faktycznie element pożyczony z trylogii. :)  

@exturio: Przepraszam, to taki wyciek ze strumienia świadomości :)

Hmmm. Nie przemówiło do mnie. Może to z powodu niejasności (ja tam na przykład wcale nie zauważyłam, że kawka jest posłańcem), a może przyczyna tkwi gdzieś indziej.

Babska logika rządzi!

Finklo, dziękuję Ci za opinię. Byłbym bardzo wdzięczny, gdybyś podała nieco więcej konkretów co do swojej oceny. Pomogłabyś mi na przyszłość. :)

Tak ogólnie, wszystko wydaje mi się za bardzo rozmyte – żadnych konkretów. Na przykład nie wiem, ile razy dziewczyny chodziły na te bagna (a raczej więcej niż jeden). Po co aż tyle? Tyle życzeń miały do spełnienia? Dlaczego razem? Te życzenia chyba powinny być bardziej intymne. Jaki gwałciciel-idiota goni ofiarę po bagnie? Kurczę, aż tak chłopa sparło, że gotów życiem ryzykować? Dlaczego Zielona Pani każe wodnikowi opiekować się jedną z dziewczyn (i którą właściwie)? Dlaczego kościotrup ożywa? Z powodu złożonej ofiary? Po co młynarzównie była ta kostka? Ale nie wiem, czy powinieneś przejmować się moją opinią. Niewykluczone, że po opkach na Grafomanię zaczęłam strasznie tęsknić do logiki i precyzji. Albo jestem wyjątkowo marudna. Albo czytałam nieuważnie i nie wyłapałam odpowiedzi, które w tekście umieściłeś.

Babska logika rządzi!

A, jeśli jest tyle pytań, to faktycznie zbyt rozmyłem fabułę. Bo odpowiedzi w tekście powinny być, ale możliwe, że są widoczne tylko dla mnie (w końcu powinienem wiedzieć, skoro pisałem… ;) Sceny są bardzo niechronologicznie ułożone, może dlatego nie widać sensu i składu. Tłumaczyć nie będę, bo to musztarda po obiedzie, a chciałbym zobaczyć jeszcze ewentualne komentarze innych, bez spojlerów.  Jak tak teraz myślę, to chyba powinienem był jeszcze dodać coś dla silniejszego rozgraniczenia kolejnych scen, bo same puste linie pomiędzy chyba niezbyt dobrze zadziałały. Teraz niestety już tego zrobić nie mogę. Dziękuję, Finklo. :)

Mnie się podobało :)

Przynoszę radość :)

Dobra, przeczytałem i wrażenia są ogólnie pozytywne, ale podzielam zastrzeżenia Finkli dotyczące niejasności. Niemniej opowiadanie podobało mi się ze względu na klimat i język; były na tyle dobre, że lekturę uważam za wartą poświęconego czasu mimo, psujących odbiór, luk fabularnych.

Sorry, taki mamy klimat.

@Anet, dzięki. :-)  @Sethrael, postaram się przearanżować całość idąc za sugestiami Finkli i kiedyś pewnie wrócę do tematu. :-) 

Nowa Fantastyka