- Opowiadanie: Chrząszczysław - Żygacze

Żygacze

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Żygacze

 

Wszelkie błędy ortograficzne i stylistyczne w tekście są zamierzone i wynikają ze specyficznej stylizacji osoby narratora.

 

 

 

Nie jestem kształconym człowiekiem, jeno prostym chłopem, choć sklepowa we wsi mówi, że chłopstwa już nie ma. Jest rolnictwo. Ja tam się nie znam, ale skoro ona, kształcona po szkole, tak mówi, musi coś w tym być. Ja szkoły nie skończyłem. W siódmej klasie nie zdałem i musiałem potem pracować ciężko w polu, za domem rodzinnym. Orałem, siałem, pieliłem, dbałem o zwierzęta.

Szkoły nie skończyłem, jako już napisałem. Oblałem matmę. Zawsze miałem kłopoty z matmą, ale jak mam prawdę pisać, a obiecałem sobie, że pisać będę tylko najprawdziwszą prawdę, to kłopoty miałem ze wszystkim. Choć nauczycielka z polaka chyba mnie lubiła i powiedziała mi, żebym sobie nie dawał spokoju z książkami. Żebym czytał choć jedną książkę na rok. Konkretna była babka, tęga i cycasta, jak to baba ze wsi, nie to co dzisiaj, te wypindrzone magisterki, no to posłuchałem. Nie dałem spokoju. Czytam i piszę, choć kulawo, jak to ojciec mawiał. Ojciec bardziej kumaty ode mnie był.

No i do kościoła chodzę. Nie raz na tydzień, jak te Boże baby ze wsi, ale raz na miesiąc myślę że Panu Jezusowi starczy moją zarośniętą gębę oglądać. Kościół mamy naprawdę ładny. Średnio-wieczny. Naprawdę mi się w nim podoba i ludzi się zazwyczaj schodzi tyle, że niektórzy muszą na zewnątrz stać. Bo to mały kościół jest. Obok stoi plebania. Ksiądz to też człeczyna poczciwy, jako i my, jego trzoda Chrystusowa. Pije z nami, znaczy szczery chłop. Nie to co te biskupy w samochodach.

A na kościele są żygacze. Ohydne, koślawe potworki, przygarbione jak człowiek po dniu pracy przy żniwach. Tyle że nieludzkie mają stopy, jak zwierzęta, a zamiast paznokci szpony. Kły wystają z szerokich pysków, jak u jakich krokodyli. Uszy spiczaste. Żygaczy są cztery. Ksiądz mówi, że jest z nich dumny, że to wspaniała ozdoba i zabytek. Drogocenny. Ja tam się ich zawsze bałem i nie ja jeden. Przyjęło się u nas, żeby żygaczom czapkować. Że niby z szacunku, chociaż każden jeden tak robi, bo się ich boi. U nas wszyscy wiedzą, że licho nie śpi, a to przecież na pierwszy rzut oka są piekielne istoty.

Zawsze tak żem myślał i się pokazało, że miałem rację.

Ja przed żygaczami nie czapkowałem nigdy. Przenigdy. Ja diabłu honorów oddawał nie będę, a bać się go nie boję, bo mam krzyżyk poświęcony, jeszcze z bierzmowania, na szyi i go noszę bez przerwy, nigdy nie zdejmuję, choćbym się mył albo spał. Nigdy. Przenigdy.

I to chyba przez ten brak czapkowania stało się, co się w końcu stało, a co zrobiło tak, że naszła mnie chęć paląca, żeby w końcu to spisać. Dawno żem nie pisał. Chyba robię więcej błędów niż kiedyś. Na wsi nauczycielka nowa dzieci uczy, że się język zmienia. A ja ciągle w miejscu tkwię, choć czytam każdego roku po jednej książce. Tak jak kiedyś obiecałem starej nauczycielce, niech jej ziemia lekką będzie. I sobie, Ździchowi Raduszce, ostatniemu prawdziwemu chłopu, co się uchował w tej rzeczpospolitej cholernych kapitalistów krawaciarzy, tfu, niech ich prawdziwe piekło pochłonie.

 

 

***

 

Był to wieczór, raptem miesiąc temu. Spokojnie było. Żadnego wiatru, deszczu, lato jak się patrzy. Dzień po żniwach u Mateckiego. Styrany byłem jak bydlę. Nawet chyba ozór wywiesiłem po bydlęcemu i się raczyłem wodą, zanim sięgnąłem po co mocniejszego. Wypiłem cały dzban, a potem polazłem do studni po następny, tak mnie suszyło. Z kranu też woda leci, ale niedobra jakaś. Ze studni wolę.

Śmierdziałem, cały przepocony, a ciuchów na zmianę nie chciałem ruszać, bo była sobota, a na następny dzień wypadała ta jedna niedziela w miesiącu, co to miałem na mszę pójść, przed Panem Jezusem się pokłonić, pokorny chłopina.

Wylazłem na dwór, dzban w jednej ręce, latarnia na naftę w drugiej. Miałem latarkę, a nawet dwie, ale baterie mi się wyczerpały. Zawsze zapominałem, żeby nowe dokupić. Kiedyś żona o takich pierdołach pamiętała, ale teraz sam mieszkam, Zocha mi zmarła jedenaście lat temu, biedaczka, dobra to była kobiecina. Bez niej przeżyłem wiosen jedenaście i teraz razem ich siedemdziesiąt dwie na karku dźwigałem. Dużo, choć do najstarszych we wsi mi jeszcze sporo brakuje, a ich prześcignąć zamierzam.

Studnia po drugiej stronie domu była. Idę koło obory. Sypie się ta moja obora, jeszcze parę zim i runie, jak jej nie wyremontuję. Ciągle mam to w planach. W środku siano na górze, a na dole, w boksach, krówki.

Cykało robactwo w trawie i się zasłuchałem w tę muzykę, gdy nagle za deskami zgniłymi posłyszałem tak rozpaczliwe muczenie, jak jeszcze nigdy w życiu. Wszystkie włosy na głowie (a wiele mi ich nie zostało, prawda) jak na baczność. Krew mi się ścięła w żyłach. Ja różne rzeczy w życiu żem słyszał, ale żeby takie rozpaczliwe muczenie, żeby w nim tyle bólu było… to nigdy, przenigdy. Przenigdy.

Prędko w skok i siup, jestem przy drzwiach. Ciągnę jak oszalały, się spociłem cały pod ubraniem, a tu nic! Zamknięte. Na kłódkę, a klucz do kłódki w domu, w kuchni na haczyku wisiał. Trząść się zacząłem z nerwów. Lis jaki? Ale gdzie by lis wielką krowę gryzł? Mowy nie ma. Wilk? Bez żartów takich ja poproszę. W naszej wsi wilków od pokoleń nie było. Ani innych zwierząt, co by mogły krowę napaść.

Latarnia mi się tak kołysała w rękach od tej trzęsawki, że mało na trawę nie spadła. Długą chwilę stałem jak ten słup i nic zrobić nie mogłem, tak byłem zestrachany. Ale w końcu się opamiętałem i pobiegłem do domu. Po klucze.

Wróciłem, a tu cisza. Krowa już nie ryczała. Łapałem powietrze wielkimi haustami, czułem się, jakby mnie choroba jaka brała. Łeb mnie rozbolał jak po wódce na drugi dzień.

Wlazłem do środka. Latarnia dawała słabe światło, ale i tak co nieco widziałem. Jedna z muciek moich, co żem ją zwał Lafiryndą, rzucała się w swoim boksie, jakby ją sto diabłów naraz opętało.

– Cichaj, beko tłuszczu.

Powiedziałem czule i jąłem iść wolno w jej stronę.

Pociągnąłem nosem i wyczułem odór rzeźni. Pracowałem kiedyś jedno lato w rzeźni, czy raczej pomagałem świniaki ubijać i pamiętam, jak słodko krew pachnie, jak się jej nagromadzi. Mało brakowało, a bym rzygnął na ziemię, na wydeptaną słomę. Z latarnią polazłem do boksu Cycatki, mojej drugiej mućki. Zawiesiłem światło na specjalnie po to wbitym gwoździu po lewej, na belce między boksami.

Cycatka leżała na boku, oczy miała puste i martwe. Trupie. Choć to jeno zwierzę, przeżegnałem się zamaszyście i mruczałem zdrowaśkę pod nosem.

Naraz pomyślałem, że to, co Cycatkę ubiło, musi być gdzieś blisko. Struchlałem i kucnąłem, a zrobiłem to tak niezdarnie, że padłem na jedno kolano, nurzając je w mokrej ziemi. Poderwałem się, czyszcząc spodnie, które akurat miałem tylko jedne i miały mi do kościoła nazajutrz posłużyć. Raz jeszcze spojrzałem na biedną krowinę. Wiadomo było, że z odpoczynku nici. Posprzątać trza było.

Wziąłem się więc za sprzątanie. Wtyczkę do kontaktu wpiąłem, polazłem do domu i tam to samo zrobiłem. Stodoła zaświeciła się jak choinka. Wróciłem do niej, ale najpierw nalałem wody do dwóch wiader blaszanych. Wziąłem wózek i masę szmat starych. Krowę jakim cudem przesunąłem, na wózku położyłem i okryłem szarym kocem, co stał się czarny zaraz od tej całej krwi. Coś z niej sporo mięsa wyżarło i dlatego taka lekka była. Ja wyglądałem od krwi jak rzeźnik, albo jaki morderca.

Późno już było, północ wybiła, zanim żem uprzątnął boks. I to tylko jako tako, bo ciągle cuchnęło tu krwią, co mamiło Lafiryndę, tak że muczała w głos. Pewno opłakiwała towarzyszkę swoją, co i ja, człek o miękkim sercu, zaraz poczyniłem robić. Zostawiłem Cycatkę zakrytą szmatą na drugi dzień do zakopania, choć w niedzielę przecie pracować nie wolno. Diabeł się wtedy cieszy. Ale gdzie tu po ciemku kopać? Wyprowadziłem wóz z krówką na dwór, z boku stodoły postawiłem, między nią a laskiem małym, brzozowym, tak żeby nikt z drogi nie widział. Rabanu mi tylko brakowało. Jeszcze by kto powiedział, że zły gospodarz ze mnie.

Zasypiałem, płacząc za Cycatką, którą od jej maleńkości chowałem. Wolałbym, żeby mi to licho wszystkie świnie ze stodoły porwało. Albo kury, co z drugiej strony podwórza, w kurniku pomieszkiwały. Zwierząt miałem jeszcze trochę, owce dwie i nawet parę indorów w kurniku. O wszystkie dbałem. Najbardziej jednak o mućki.

Wreszcie, gdzieś koło trzeciej chyba, zasnąłem.

 

***

 

Msza mi się nie kleiła. Śpiący byłem i ciągle myślałem o tym, co mię zeszłej nocy spotkało. Stałem z tyłu, ręce złożone po Bożemu, kapelusz na ławce leżał i myślałem nad kazaniem. Ksiądz o złym gadał, że złe nie śpi, tylko czyha na grzeszników. Więcej gadał, ale to jedno zapamiętałem. Złe nie śpi. Aż mnie co zatrzęsło, choć dzień był upalny. Tego dnia do Komunii nie przystąpiłem, choć w piątek u Spowiedzi byłem i nie grzeszyłem ponad miarę od tego czasu. Ale czułem, że ręce krwią mam splamione i nie sposób, żebym szczerze przed obliczem Pano-Jezusowym stanął.

Po kościele kumple na piwo ciągnęli, ale się grzecznie wymówiłem. W końcu miałem robotę do zrobienia. I nie chciało mi się pić. Roztrzęsiony byłem. Nie, nie za mućką. To już miałem za sobą, to w końcu jeno krowa, a ja nawet za żoną tylko raz płakałem, choć tak, że się ściany w domu trzęsły. Bałem się jednak, że to, co raz do stodoły wlazło, drugi raz może wrócić.

Czułem, że trza się przygotować. Gotowym być na to, żeby stwora przegonić, choćby to i wilk miał być, pierwszy od pokoleń w tych stronach widziany.

Pisanie coraz lepiej mi idzie. Chyba nabieram wprawy. Piszę sobie wieczorem, bo w telewizorze to same głupoty.

Ale po kolei, żeby nic nie zgubić. Był już wieczór, ale jasny, zjadłem sobie kolację sutą, twaróg ze szczypiorkiem i rzodkiewką, do tego plasterki wędliny, choć jak sobie przypomniałem widok krowy z wczoraj, to mi ta kolacja wrócić się chciała. Jakoś jednak to wszystko w sobie utrzymałem. Piwa się napiłem i mi od razu lepiej się zrobiło. Jaśniej w głowie i w ogóle.

Krowy cały dzień nie chowałem. Bałem się, że mnie kto zobaczy i potem powie, że nie dość, że w niedzielę kopał, to kiepski gospodarz. Głupie to, wiem, ale tak mnie ojciec wychował, a jego słowo dla mnie drugie po słowie Pana Jezusa.

Ściemniło się. Piwo drugie otworzyłem i wypiłem całe duszkiem. Jeszcze tak potrafię, a co. Otarłem usta zwilgotniałe i wziąłem latarnię. Wlałem nafty i wylazłem na dwór. Podwórze czarne. Księżyca nie ma. I dobrze. Nikt nic nie zobaczy.

Najpierw skoczyłem do stodoły, gdzie trzymałem szpadel. Po namyśle złapałem i kilof. Krowę chciałem zakopać przy stawie, na granicy mojego podwórza – a wielkie miałem podwórze, nie ma co. Hektar z hakiem. Pola nie licząc, ale pole to za strumieniem, po drugiej stronie. Ziemniaki tam sadzę, co by na zimę mieć. Ale nie nudzę już. Nudne to musi być dla kogoś, kto by te zapiski znalazł, a na gospodarce się nie wyznawał.

No to idę ja do wózka… Nie, polazłem do wózka. Czas przeszły. Co-nieco ze szkoły jednak pamiętam, ha! Polazłem ja do wózka i chwytam za niego. Koni akurat nie miałem, a przecie wieprza nie zaprzęgnę, prawda. Krowa zdrowo nadgryziona, aż z jednej strony żebra wystawały. Ale i tak ledwie zdołałem wózek ruszyć. W nocy to mi strach sił dodał, a teraz krowa jakby dwakroć ważyła. Na szczęście za dnia nie padało i od tygodnia nie padało, więc się błoto nie potworzyło na podwórzu, bo wtedy za cholerę bym wozu z miejsca nie ruszył. Wózek to był malutki, taki do zwożenia chwastów z pola, ze trzykroć od taczki większy, dwakroć od koliby na drewno. Krowa, a raczej to co z krowy się ostało, całe miejsce na nim zajmowała. Koła dwa, szprychate. Podpórki na bokach, zbite deską niby ściana, na pół metra wysokie. Wóz był z drewna, robota ojca mojego, świętej pamięci. Dbałem o wózek jak o syna, który wpada raz na rok, na Wszystkich Świętych do matki na cmentarz, dwa razy do roku, jak w Święta wolne dostanie. Rzadko dostaje.

Ciągnę ze wszystkich sił, żyły na szyi wystąpiły, aż mi się zdawać poczęło, że lada chwila się rozpękną i padnę tak, z wysiłku. W końcu lata swoje mam, siedemdziesiąt dwa, choć nie wyglądam jak dziadyga pierwszy-lepszy. Wciąż mam swoją krzepę i niejednego młodzika w polu potrafię prześcignąć. Ale ja jestem człowiek starej daty, a kiedyś ludziska inne były. Silniejsze, żywotniejsze.

Ciągnę i ciągnę. Oczy przymknięte, spocony jak dzik. Spojrzałem ja do tyłu i zobaczyłem, że dopiero w połowie podwórza się znalazłem. Padłem tyłkiem na ziemię na ten widok. Przed chwilą jeszcze zdało mi się, że już rzut kamieniem od stawu jestem a tu takie rzeczy. Musiałem odpocząć.

Siedziałem tedy, dysząc. I nagle cień się jakiś pojawił, ledwie widoczny, bo przecie noc była. Może i nie był to cień prawdziwy, bo i takowego widzieć bym nie mógł, ale zdało mi się, że jakoś poczerniało jeszcze bardziej.

Łup! Dźwięk, jakby kto głaz z nieba zrzucił na sam środek mojego podwórka, z pięć metrów góra ode mnie. I znów krew ścięta w żyłach, serce oszalałe jak ptaszek mały, w klatce zamknięty. Oddech wstrzymałem. Strach mnie taki chwycił, że oszaleć można.

Ale ja człek starej daty. Silniejszy i żywotniejszy. Chwila i już stałem na równych nogach przed wozem, oczy wyłupiając na to coś z kamienia, że mi prawie wypadły jak dwa żołędzie jakieś.

– Nie strachaj.

Warknął kto do mnie. Głos nieludzki. Jakby psu wściekłemu, z pianą na pysku, kto mowę dał. W mig zrozumiałem, że z szatańskim nasieniem miałem sprawę. Może i z samym diabłem.

– Kto ty?

To ja spytałem.

– Znajoma twarz.

Roześmiała się ta maszkara szpetna, choć wtedy jeszcze nie widziałem jej i nie mogłem pojąć, z kim mam przyjemność wątpliwą.

– Kiedy ja nic nie widzę.

Wziąłem się zaperzyłem. Mina groźna. Zdało mi się, że to coś mnie widzi, choć ja nic dostrzec nie mogłem, poza obrysem samym. Duże to nie było. Ledwo pasa mi sięgało. Jakby żygacz z kościoła, sobie pomyślałem i olśnienie na mnie spłynęło.

– Żygacz?

Spytałem, cicho jakbym bał się tego, co mi odrzec może.

Śmiech zgrzytliwy się był poniósł po podwórzu. Wydawało mi się, że cała wieś to słyszy i się wreszcie wszyscy zbiegną pod moją chałupę. Ale nic się nie działo. Jakbyśmy ze sto kilometrów od innych byli.

– I tak mnie zowią. Czasem.

Stwór łypnął łbem na boki. Na koniec spojrzał na mnie i prychnął przez chrapy w nosie, jak koń, tyle że z kamienia wykonany, a nie z ciała żyjącego.

– Proszę, gospodarzu, chamem nie bądźcie pierwszo-lepszym. Dajcie strawy gościowi u progu waszego. Głodnym.

– Strawy?

Jąkać się zacząłem, strach mnie obleciał na jego słowa. Co może żygacz żreć? Z pewnością nie po sałatę przyleciał.

– Ano, tej strawy, co ją na wozie ciągniecie. Ciężko wam idzie, to i wam pomogę. Ulżę, ciężaru odejmę. Zezwolicie?

Nie chciałem zezwolić, oj nie chciałem, przeczuwałem w tym handel jaki. Wiecie, rozumiecie, jak to z diabelskimi pomiotami bywa. Przeżegnałem się, bacząc, czy się ciemny obrys nie poruszy jak na mękach. Nic takiego się nie stało.

– A wyjście jakie mam?

To ja z kolei pytam. Pytałem.

– Możecie biednemu odmówić. Skoro wam serca brak. Głoduję. Towarzysze moi do strawy mnie nie dopuszczają. Wszystko przez to, że słabowity jestem. Polować nie potrafię. A jeść muszę, jeśli mam nie paść i dalej kościoła waszego przed strachami bronić. Strachy te gorsze ode mnie, uwierzcie mi, gospodarzu.

Nawet myśleć o tym nie chciałem. Gorsze od żygaczy o smoczych pyskach?

– Więc jak będzie?

Męczył mnie dalej.

W gardle miałem sucho i nie wodą chciałem to leczyć. Nagle się trząść zacząłem jak młoda brzoza wiatrem z dwóch stron targnięta. Jak mu krowy odmówię, to może się na mnie polować nauczyć. Czemu nie? Mały był, ale kamienny, a na silnego wyglądał.

Zresztą powiedział przecież, że kościoła broni. Swój chłop, chociaż szpetny.

Odsunąłem mu się od wozu.

– Bierz.

To tylko powiedziałem i rzucił się, minął mnie o cienki włosek, aż poczułem kamień chropowaty, jak mi się lotem błyskawicy tuż niżej łokcia przesunął. Nie było to miłe. Żygacz zimny był jak trup.

Mlaskał i chrupał, a mi się niedobrze robiło. Bałem się jednak do domu wrócić. Wolałem się upewnić, że się nażre to monstrum i sobie poleci. Polować mu się nie chciało, ale krwi to się nie brzydził wcale a wcale. Jak latarnią poświeciłem, to cały pysk krokodyli miał nią unurzany.

Syknął na światło, ale nic nie powiedział, tylko wrócił do mlaskania. Kości ogryzał dokładnie, tak że wkrótce samą skórę i gnaty zostawił. Nawet mięso z krowiego pyska zeżarł. Nie strzymałem. Rzygłem na ziemię, a w ustach mi się żrąco zrobiło. Jakbym się kwasu napił.

Żygacz skończył i skrzydła swe kamienne rozłożył. Teraz mi się kojarzył z nietoperzem. Wampirem, ha.

– Dzięki, gospodarzu.

Powiedział z wdzięcznością głęboką, ale z jakąś jadowitą nutą w głosie. Zanim się w powietrze nocne wzbił, hen pod gwiazdy, które migotały na niebie, dodał jeszcze:

– Wnet powrócę po dokładkę.

Odleciał, a ja odprowadziłem wóz pod staw. Ziemia tam była wilgotna. Kopania miałem mało, bo i żygacz większość mećki pochłonął. Jak na takiego małego knypka, to miał skubaniec apetyt.

Wkrótce to, co po krówce zostało, skrzętnie zakopałem, narzędzia na wózek walnąłem, ale nie poprowadziłem go na miejsce, tylko znów pod oborą zostawiłem, żeby go nikt nie zobaczył, ani żeby w środku zwierzęta szału nie dostały. Wszystko dlatego, że cały we krwi krowiej był i śmierdział jak trupiarnia.

Źle spałem tej nocy, aż wreszcie modlitwę zmówiłem, w pościeli skopanej leżąc. Od tego mi ulżyło i jakoś oczy mi się same skleiły.

 

 

***

 

Rano zerwałem się z pościeli, jakieś sny mnie męczyły. Rozumiałem, że to przez gościa niespodzianego. Zaraz jak sobie o nim przypomniałem, przed oczami zobaczyłem, jak żygacz krowę martwą pochłaniał. Trzęsawki mnie wzięły. Gębę wodą obmyłem i się poczułem trochę lepiej.

Wylazłem ja na dwór i zmyłem wóz. Nie było łatwo. Krew skrzepła i ją musiałem ścierką drucianą ścierać, potem pumeksem, a i tak ledwie zeszło. Oko niewprawne nic nie zauważy, myślałem sobie, a przecie nikt tu nie zajdzie specjalnie dla mojego wózka, bo i nikt w nocy nic nie widział.

Musiałem jedną sprawę załatwić. Udałem się do wsi na jej drugi kraniec, pod sam las, gdzie kościół stał i domek, w którym sobie ksiądz proboszcz pomieszkiwał. W ogrodzie go zastałem, jakie zielsko pielił między grządkami. Ubrany po swojsku, jeno z kołnierzykiem białym, co o jego stanie znać dawał pospólstwu. Zarośnięty jak bydlę jakie, bo obiecał ostatnio, że brodę zapuści, choć nikt nie wiedział po co.

Był się uśmiechnął na mój widok i wyprostował, aż mu w krzyżu trzasło. Rzucił motykę na ścieżkę obchakaną i się zbliżył do mnie z grabą wyciągniętą. Ręce miał brudne i spracowane. Swój człowiek.

– Co was do mnie sprowadza, panie Raduszka?

Spytał tak wesoło, jakby dzieckiem był, co mu cukierek przyniosłem.

– Rozmówić się potrzebuję. Krótko.

Zapewniłem go, czapkę miętoląc w rękach. Zerknąłem w lewo na żygacze nad kościołem, co się szczerzyły na mnie, jakby pogryźć chciały. Się zacząłem zastanawiać, który to ten mój. Wszystkie były identyczne, choć jak się przyjrzeć z większą uwagą, to i różnice się znalazło. O, jeden miał kieł z przodu ułamany, inny łeb większy, trzeci jednej łapy nie miał, ząb czasu mu ją odgryzł. Dwóch innych nie widziałem, bo po drugiej stronie dachu były. Po jednym stały w każdym kącie, a jeden na wieży, na półce tuż pod dzwonem.

Zacząłem dumać sobie, że to pewno ten mój, bo taki oddalony stał, to i pewnie się z innymi nie dogadywał.

– O czym to chcecie się rozmówić?

To ksiądz pytał. Ja chrząknąłem, choć nic mi w gardle nie zalegało.

– O żygaczach.

Tak mu odpowiedziałem.

– O żygaczach?

Gębę miał zdumioną, ale zaraz pojął i spojrzał w stronę monstrów ohydnych.

– O gargulcach, znaczy się. Jasne, pytajcie. Co potrzebujecie wiedzieć?

Chwilę milczałem.

– Chcę wiedzieć, po czyjej stronie to stoi. Bo widzicie, one z gęby wstrętne są i na pewno panu Jezusowi niemiłe. Nie idzie inaczej, jak to zrozumieć, że to z piekła się wzięło.

Ksiądz w śmiech, co mnie zdenerwowało. Ale nie dałem po sobie nic poznać. W końcu ta ja ten głupek byłem, niekształcony.

– Mówicie o nich, panie Raduszka, jakby to żywe stworzenia były.

To właśnie powiedział i pojąłem, że wszystkiego mu powiedzieć nie mogę, albo zaraz się po całej wsi ze mnie śmiać zaczną, żem czubek. Wariat. Tego bym nie chciał. Proboszcz poczciwy człek, ale jak sobie chlapnął, to i język mu się rozwierał. Jak raz w gębę dostał, to się pilnował, ale chlał po staremu. Na umór pił. Już pisałem, że to swój człek.

– Może i nieżywe, ale po coś tu siedzą, nie? To znaczy, z uszanowaniem…

Mruknął żem, gnąc czapkę w rękach jeszcze mocniej. Palce mi się z nerwów spociły. Wzrok w ziemię wbity.

Ksiądz się roześmiał, jakbym mu kawał jaki przaśny opowiedział.

Palec swój wyciągnął w stronę dachu, gdzie monstra siedziały.

– To strażnicy Domu Bożego, panie Raduszka. Bestie uciekają od murów świątyni, bo nie mogą patrzeć na własne pyski.

Powiedział.

– I niech się pan ich nie lęka. Gorsze rzeczy są na ziemi, niźli one. Ludzie te rzeczy robią, grzechy czyniąc. Tak w ogóle, jeśli mogę spytać… to co pana tak w nich ciekawi? To znaczy, wygląda na to, że przyszedł pan tu tylko w ich sprawie…

– Nic, nic

Powiedziałem szybko, łbem na boki kręcąc. Śmiałem się jak głupi do sera, byleby tylko nie odgadł, że coś z żygaczami wspólnego miałem. Czapka już tak wygięta, że nie wiedziałem, czy ją z powrotem na łeb będę mógł założyć.

– Ja tak tylko, przez ciekawość.

– Wyście inni, panie Raduszka. Tutaj to niejeden tylko o kuflu piwa i dupie Maryni myśli. Pana kiedyś z książką widziałem, na ławce przed domem. I pod sklepem pan nie chlejesz, ani na przystanku. Tak trzymać. Człowiek musi się rozwijać. Jakby pan chciał co nieco o gargulcach poczytać, to mogę poszperać w moich zbiorach…

Bibliotekę miał w domu i to sporą. Dzieciom i dorosłym książki pożyczał, mniej lub bardziej uczone.

– Nie, nie. Ja dziękuję, ale ja tylko to jedno chciałem wiedzieć… Czy one od nas, czy od szatana.

Przeżegnałem się na te słowa. I pożegnałem się, i poszedłem. Ksiądz długo za mną patrzył, tak jakby kto mi wzrokiem plecy świdrował, tak się czułem, odchodząc.

 

 

***

 

Mętlik miałem w głowie, jak sobie wieczorem w kuchni przy stole, na krześle miękko obitym siedziałem. Gapiłem się w okno, jakby co za nim było, ale tam nic, mrok tylko i gwiazdy, po których znać, że na deszcz się nie zanosiło. Przede mną, na stole, książka nie czytana. Nie mogłem czytać, coś mnie za każdym razem odstręczało, o czym innym myślałem.

Czy żygacze w końcu dobre są, czy nie? Wszak Domu Pańskiego broniły, no to wychodzi na to, że dobre. Ale z innej mańki, tak samo wszeteczne było jako te monstra, przed którymi tego Domu broniły, więc jak to było z nimi w końcu? Siedziałem i im dłużej myślałem, tym głupszy się robiłem.

Wóz za domem wymyty. Zwierzęta oporządzone. Świniaki nakarmiłem, aż kwiczały z uciechy, bo przez te nocne przygody, jakich żem doświadczył, zapomniałem o nich rano całkowicie. Już by mi nieboszczyk ojciec dał popalić, jakby się dowiedział.

Krzyżyk z bierzmowania znalazłem, na rzemyku, no i powiesiłem go sobie na szyi, a niech mnie chroni przede złym.

Dziesiąta wieczór na zegarze dochodziła, gdy co w dach świniarni mojej łupnęło. Aż zwierzęta się przebudziły, bo posłyszałem kwiki głośne. W te pędy byłem przy drzwiach i kapcie zwykłe nakładałem. Ciemno, światła nie miałem czasu szukać, żeby znaleźć gumiaki. W zwykłej koszuli białej i portkach szarych od starego garnituru, na dwór wypadłem, a dusza na ramieniu.

W te podskoki pobiegłem do świniarni. Ze środka kwiki się rozlegały, jakby co te wieprze opętało, jakby sam diabeł je nawiedził, jak w Piśmie Świętym. Uciekać bym najchętniej chciał, ale jednak ręka nie słuchała i sama za sztabę złapała, na bok odsunęła, a potem to już tylko drzwi wystarczyło odemknąć i byłem w środku.

Ciemno, że końca nosa nie widać. Świnie w szał taki wpadły, jakby je kto ze skóry obdzierał.

– Tyś to?

Spytałem, na myśli mając gościa wczorajszego.

Cisza.

A potem:

– Ja.

– Czego chcesz?

– Tego samego co wczoraj, a jakże! Pobratymcy moi gardzą mym towarzystwem, a jeść przecie trzeba!

– Gdzie ony?

– We wsi sąsiedniej. Nigdy nie polują dwa razy w tym samym miejscu. Czasem zapuszczają się wiele wsi dalej, aż poza granice parafii. Najczęściej polują w lesie. Tak, żeby nikt się nie domyślił, że coś złego się dzieje w obrębie gospodarstw.

– A ty czemu dwa razy w to samo miejsce trafiłeś? I czemu akurat do mnie?

Nie bałem się już, raczej gniew mną targał.

Żygacz w śmiech, ale jakiś chrapliwy, jakby kto półkę świeżo zrobioną papierem ściernym przecierał.

– Znamy się już. Ty jesteś dobry gospodarz i dbasz o obrońców kościoła, prawda? W końcu ja też go pilnuję, tak jak moi ziomkowie. I czynię to z uwagą, niezależnie od tego, czy mnie darzą sympatią, czy nie. Miej to na uwadze, gdy będziesz mnie karmił. Dziś akurat wziął mnie apetyt na świnkę.

– Moją świnkę.

Warknął żem, ze złością taką, że weźcie mnie trzymajcie.

– Ano twoją, gospodarzu.

Ciemno było, ale oczy już się czujne zrobiły i dojrzałem, że się był potwór przede mną skłonił. Nie honory mi jednak oddawał, a naigrywał się ze mnie, co mnie jeszcze mocniej sierdziło.

– Mięsa potrzebuję. Słudze kościelnemu chyba nie odmówisz, prawda? Wiele już bestii moje wejrzenie odstraszyło, wielu ulękło się moich pazurów i kłów.

To powiedziawszy, kłami zazgrzytał i strach do mnie wrócił, za gardło chwycił i nagle nie mogłem nic powiedzieć. Choć zły ciągle byłem, a jakże. Jeszcze mi nie przeszło.

– Mam ci świniaka ubić?

– Niczego więcej nie oczekuję.

– I spokój dasz?

Żygacz znowu w śmiech.

– Może… Jak się postaracie, gospodarzu. Czekam za tym budynkiem, pod stawem, gdzie resztki krowy zakopałeś. Czuć je nawet stąd, takie smakowite… Choć dzisiaj wolę świnkę. Wybierz proszę jakąś tłustą. Nie każ mi czekać zanadto.

Wyfrunął, szybko i jakoś tak zgrabnie jak na stwora z kamienia. Poczułem pęd powietrza przed gębą i mało bym się nie wywrócił. Żygacz zniknął, pewno nad staw poleciał, myślałem, jako zapowiadał.

I nie wiedziałem, co mam począć. Świnki ubijać żal było, w końcu to kupa mięsa, którą sam bym mógł zeżreć. Żygacz niby sługa kościelny, sam tak powiadał… Pewno słyszał, jak się żem z księdzem proboszczem rano rozmawiał. Ale to też pomiot szatański! Jak można dokarmiać takie monstrum? Przecie to jak z kotem. Raz żarcia rzucisz, to się już nie odczepi. Dowód najlepszy, że drugą noc pod rząd przyleciał.

Przeżegnałem się zamaszyście. Dzisiaj mu świnię dam, pomyślał żem. Jutro już nie. Jak jutro wróci, to się tyłkiem obwisłym na niego wypnę, niech sobie nie myśli, że sobie stołówkę hultaj jeden znalazł!

Tylko dzisiaj. Polazłem po siekierę i niedługo później świnia martwa była. Wybrałem jednak najbardziej cherlawą, smalcu mi szkoda było i karkówki. Zima może i odległa, ale już trzeba było pomału o niej myśleć. A i świnia nowa to zawsze pieniądze, chyba że rozród mi się trafi.

Dotarłem w końcu nad staw. Gwiazdy się błyszczały jako szron na szybie i zobaczyłem pysk odrażający. I te kły. Wrażenie robiły, aż mi się jajca w parę orzeszków zmieniły, za przeproszeniem. Strach obleciał zdrowy, choć chłop ze mnie postawny, w barach szeroki. Co jednak zrobić, z kamieniem się przecież bić nie będę, a nie wiadomo, czy nie zaatakuje, choć do polowania nieskory.

– Dawajcie, dawajcie, gospodarzu, już mi ślinka cieknie!

Tak krzyczał, ale kłamał, bo żadna ślina mu nie ciekła. W końcu to posąg tylko. Ale jaką mocą ożywiony? A może to pomurnik jaki? W końcu o pomurnikach się u nas też słyszało, pewnie, że tak. One jednak drób wyjadały, psom karki przegryzały, czasem jakie drobne stworzenia nocne połykały żywcem. A tu żygacz, z której strony by nie patrzeć.

Myśl mnie tknęła, gdy się ten niegodziwiec moją świnką nieszczęsną posilał. Stanąłem żem za nim, patrząc na jego tył pochylony, z którego para skrzydeł nietoperzych wyrastała. I znak krzyża zrobiłem, ale inaczej niż wcześniej, z taką mocą i wiarą, jak jeszcze nigdy.

I nic. Dalej się posilał, a mlaskał tak, że by mojej żony nieboszczki potrzebował, żeby go ścierą przez łeb zdzieliła. Ta to nie znosiła mlaskania.

Skończył wreszcie i oblizał pysk zakrwawiony. Łeb odchylił i beknął tak głośno, że go pewno wszyscy we wsi usłyszeli, ci przynajmniej, co jeszcze nie spali, bo się już całkiem późno zrobiło. Nie tak szybko się prosię ubija i nie tak szybko się je pożera, już grubo po dwunastej było.

W końcu odleciał, krzyknął mi co jeszcze na pożegnanie, ale nie słuchałem, patrząc na to, co ze świnki zostało. Aż mi oczy łzami podeszły, choć przecie nie żyła już wcześniej. Kości pogruchotane, na nich resztki mięsa opięte. Flaki zostawił, smakosz zasrany. Tylko mięso i tłuszcz, no i krew go interesowały. Krwi prawie nie było. Wylizana do ostatnich kropli.

Staw był blisko, to i świnię z paroma kamulcami ciężkimi w worek parciany zapakowałem, związałem i do wody żem wrzucił, pilnując, żeby zapamiętać dobrze, żeby dzieci na przyszłe lato stąd przeganiać, co by w stawku się nie pluskały.

 

 

***

 

Następny dzień mi minął i następny. Dwa dni w sumie. I za każdym razem nocą ten syn ladacznicy przylatywał i się mięsa świeżego domagał. Próbowałem wody święconej, ale tyle to dało, co nic. Co dzień się myć musiałem, żeby się krwi z siebie pozbyć. Co dzień ubranie zmieniałem, poza portkami, bo tylko jedne miałem i galotami, bo te mi się nie brudziły. Wszystko we krwi. Jak się rano budziłem, to mi się zdawało, że tę krew czuję, słodki i zgniły odór. Nocami mnie koszmary męczyły, z żygaczem i biedną moją trzodą. Namyślałem się, czy by psa nie kupić, ale co by to dało? Żygacz i jego pewnie by kazał zabić i zeżarł. Namyślałem się też nad buntem, żeby się draniowi postawić, ale drugiej nocy, jak się stawiać począłem, żygacz powiedział, że mi w każdej chwili kości może poprzetrącać. Zabijać mu się nie chciało, ale do przetrącania to pierwszy. To i się buntować przestałem i tylko żal mnie i rozpacz ogarniały coraz mocniej.

Jak tak dalej pójdzie, myślałem, to mnie żygacz z torbami puści. I bez zwierząt zostanę. Jak ja ich żałowałem, tych zwierzątek nieszczęsnych. Wiadomo, wszystko i tak na zeżrenie miało pójść, ale lepiej, żebym to ja żarł, a nie jaka bestia piekielna.

Do proboszcza po radę iść zamierzałem, ale się rozmyśliłem szybko. Jeszcze by mnie wyśmiał i co na wsi rozgadał. A ja za wariata nie będę uchodził. Nigdy, przenigdy.

Ratunek mi przyszedł na trzeci dzień licząc, odkąd świnka biedna w stawie wylądowała.

 

 

***

 

Robercik od Muchów to mój kumpel jeszcze ze szkolnej ławy, chociaż skubaniec szybciej poleciał niż ja, bo już w klasie piątej. Ja do siódmej dotrwałem, zanim dałem sobie spokój. Inni szkoły pokończyli, ale i tak mądrzejszy się od nich sobie wydaję, chociaż się przechwalać nie będę. Ja książki czytam i to mi dużo daje. Choćby to, że mogę pisać teraz i coraz mniej błędów robię, bo słownik w domu też mam i czasem sprawdzam to, co żem napisał.

Najdłuższa to rzecz jaką napisałem i jestem z niej dumny. Z tego opowiadania, znaczy. Dzisiaj się w sklepie chwaliłem sklepowej, że opowiadanie piszę. Żem pisarz pełną gębą się robię, żartowałem. Jakoś tak dziwnie na mnie patrzyła. Ha! Bym jej powiedział, że mnie żygacz z kościoła co noc odwiedza i krwi zwierzęcej się domaga, że ja pomiotowi ze strachu pomagam i go karmię, to by się dopiero gapiła! Bezrozumna kobieta.

Ze sklepu na dom wracałem, torba na ramieniu. I wpadłem ja na Robercika Muchę, na przystanku siedział i piwko spijał. Z puszki, aż mnie skręciło. Nie piję piwa z puszki. Tą puszką zalatuje.

– Cześć, Ździchu.

Powiada Robercik.

– Jak tam interesa?

Śmieję się na to, bo to taki nasz kawał stary.

– A, w porządku. Dziesiąta rano, a ty już piwkujesz?

Ja tam nigdy przed wieczorem nie piłem, choć jak już zaczynałem, to klękajcie narody, tyle mieściłem. Chłop byłem zdrowy.

– Ano, tak jakoś wyszło.

Zęby począł suszyć.

– A bo dzisiaj urodziny moje. Siedem dwa, tyle co i ty. Staruch ze mnie, nie ma co.

Patrzę ja na niego, ale nie wygląda mi na starucha. Dopiero teraz mię naszło, że on rzeczywiście taki stary. A ja przecie tyle samo co on mam na karku, nawet parę miesięcy więcej! Ale się z nas dziady porobiły, myślałem. Znać po nas obu było, że się jednak do grobu nie wybieraliśmy.

No i dalej, gadka szmatka i wyszło z tego, że się wieczorem musimy zmówić za jego zdrowie. Już się żem zgodził, gdy mnie nagle skóra ścierpła, jak se żem przypomniał o żygaczu.

– Robercik, a to może wcześniej jako? Po południu? Za słońca…

Trochę za dużo powiedziałem.

– Za słońca? A to po ciemnicy już nie pijesz?

– A bo nie wiem kiedy ślepnę.

Tak się wziął roześmiał, że mało z ławki nie spadł. Klepnął się po brzuchu, co mu już zaczynał spod koszulki starej, pocerowanej wystawać. Aż się poryczał ze śmiechu i go czerwień na polikach oblała.

– A to dobre! Nie ma sprawy, Ździchu! Niech będzie popołudnie. O czwartej wpadnę, bo roboty trochę mam. Drzewo mi dzisiaj zwożą.

Ja kiwnąłem głową i się jeszcze pożegnałem i w te pędy do domu. Też robotę miałem, znowu do posprzątania po żygaczu. Sprzątałem po nim codziennie, a miejsca w stawie zaczynało brakować. Zwierząt w obejściu też. Wiedziałem, że muszę co z nim zrobić, ale nie miałem pomysłu.

 

 

***

 

Pomysł miał za to Robercik.

Przylazł punkt piąta, może minutę po, bo to różnie zegarki chodzą. Uśmiechnięty od ucha do ucha. Wódeczka pod pachą. Odstrojony w marynarę, spodnie od garnituru, tylko mu jeszcze krawata brakowało. Gumaki na nogach, żeby nie było, że taka francja elegancja.

Wlazł, poleźliśmy do kuchni i rozprawialiśmy o dawnych czasach. Przykro mi się zrobiło, gadając o tym, co już nie wróci. Stary pryk już byłem. Może jak się żygaczowi znudzi, myślałem, świń żarcie, to się za mnie weźmie. Już czas najwyższy, żeby się nauczył polowania.

Takie myśli miałem i nie były wesołe. Ale zaraz się wódka we łbie odezwała, jakby mnie kto młotem zdzielił i gęba mi się do uśmiechu jęła krzywić. Coraz częściej i coraz głośniej się żeśmy śmiali i nawet przykrość, o której żem przed chwilą pisał, poszła precz.

Na dworzu jeszcze słońce. Wietrzycho wiało, aż okna łupały przy powiewach. Na deszcz się zbierało. W końcu.

I gadaliśmy i gadaliśmy, aż coś mnie tknęło w końcu i powiedziałem.

– A do mnie to żygacz przylatuje.

Ten mi co o jakim stryju opowiadał, nagle przerwał i się gapi na mnie, a potem śmiechem rechotnął, aż się ściany zatrzęsły. No, zatrzęsły się od wichru, ale tak się mnie zdawało, że to je śmiech Robercika poruszył.

– Ha, ha, ha!

Się śmiał. A potem:

– Ty to jesteś jajcarz, Ździsiek. Same kabarety mi dzisiaj opowiadasz. Ale to dobrze, tak na starość się wyśmiać, boć przecież płakał nie będę, co nie?

Gapił się na mnie z pustym kieliszkiem, a tak go trzymał, że jakby mówił, że napełnić trzeba. Jeszcze trochę wódki we flaszce zostało. W sam raz na dwie, trzy, no cztery oszczędne kolejki.

Ze cztery takie połówki powinien przytargać, myślałem. Albo i pięć. Kiedyś to potrafiłem pić wódę jak wodę zwykłą, a i do dziś mi sporo z tej sztuki zostało.

– Ale ty chyba poważnie nie mówisz?

Brwi podniósł, jakby je chciał na czubek głowy przesunąć. Krzaczaste miał i mu się w tej drobnej gębuli w oczy najmocniej rzucały. Posiwiałe całe, jak i ta resztka włosów, co je miał na głowie.

– Poważnie gadasz.

Sapnął głośno, aż od jego oddechu mi wódką w twarz chmura zionęła.

– To mów, co to ten żygacz. Bo chyba to nie to, co na kościele wisi?

Patrzyłem na niego, jakbym się wycofać chciał, ale skoro już się powiedziało a, to i be trza powiedzieć.

– Żygacz z kościoła mnie odwiedza. Jak nie wierzysz, to se nie wierz, ale taka jest prawda.

Spojrzał na mnie tak jak się bałem, że się patrzeć będą, kiedy w końcu powiem. Jak na dziwoląga jakiego.

– Za mało jeszcze wypiłem, żeby wiarę o tak dawać.

Pstryknął tymi palcami chudymi, suchymi.

Na to ja mlasnąłem i powiadam mu.

– Poczekaj no tu.

Wstałem od stołu, jak dziecię trzeźwy. Co to pół litra na dwóch dla takiego chłopa jak ja? Zlazłem do piwnicy i wróciłem w chwilę moment, z litrem pod pachą.

– Na specjalne okazje miało być.

Postawiłem wódkę na stole, a temu się oczy zaświeciły, nawet jęzor wywalił i kieliszka nastawił. Odkręciłem, nalałem.

– Dzisiaj taka okazja.

Gadałem dalej do niego.

– Bo mi pomóc musisz. Pomocy potrzebuję, bo inaczej przepadnę, prędzej niż później.

Spojrzał na mnie, jakbym już na oczach jego w trupa się przemienił. Ale łbem pokiwał, ochoczo.

– Pomogę, Ździchu. Pomogę.

Co innego tak człowieka przekonać może, jak litr czystej?

 

 

***

 

Noc już była, a ja mu zdążyłem wszystko opowiedzieć i nawet parę innych spraw obgadaliśmy. Znowu o młodości naszej było, ale teraz jakoś tak inaczej, na wesoło. Flaszkę opróżniliśmy i zrobiliśmy wypad do sklepu. Po piwa. Ja w butelkach, ten znowu w puszkach. Po pięć sztuk sobie kupiliśmy, żeby się za bardzo nie zaprawiać. Stanęło, że coś z żygaczem trzeba zrobić.

Wróciliśmy na podwórze. We wsi ciemno, cicho, tylko jakiś pies spod lasu się odezwał. Sobie pomyślałem, czy aby żygacza nie wypatrzył.

– Powiem ci tak, Ździchu.

Mówił Robercik. O płot się oparł przy wejściu na obejście moje.

– My tu nic nie zdziałamy. To kamienna bestia jest, a kamienia przecie tłuc nie będziesz. Ogniem nie przegonisz. Tyle zrobić możem, że chodź pod kościółek. Musim się rozmówić.

– A tu nie możemy?

– Tam się trzeba rozmówić, nie z nami, znaczy ja z tobą i ty ze mną, tylko z żygaczami.

Piwka otworzyliśmy, stuknęliśmy się i po łyku. Poleźliśmy za ogródkami, z dala od drogi głównej, co wieś na dwoje przecina, żeby nikt się nie dowiedział w razie czego, że pod kościół tego wieczora późnego szliśmy.

Zanim na miejsce doczłapaliśmy, piwa już dawno wypite. Rzuciliśmy śmieci w trawę. Podnoszę ja łeb i patrzę… patrzyłem na kościół, do góry, na dach. Żygaczy nie ma. Aż mnie coś zatrzęsło. Nikt tego nie widział? Nikt się nie dziwował? A może to tylko my tak widzieliśmy, że ich nie ma, a dla innych one były dalej na kościelnym dachu?

Przeżegnał się Robercik Mucha, a ja zaraz za nim. Śliny mi zabrakło i za piwem kolejnym zatęskniłem. Ale głupki my, tylko po jednym na drogę żeśmy wzięli.

– Nie ma.

To Robercik powiedział.

– Ano nie ma. To co, wracamy na piweczko do mnie? Później przyjdziem.

Ten głową kręcił.

– Nie, nie, Ździsiek. Schowamy się za kościołem, a o piwko to ty się nie martw.

Się uśmiechnął do mnie i z kieszonek na marynarce wyjął po puszce. Z puszki nie piłem, bo świństwo to a nie piwo, ale tego wieczora wyjątek zrobiłem. Pić mi się strasznie chciało, a ze strachu przed tym, co żeśmy zamyślili, trzeźwiałem w oka mgnienie.

Siedzieliśmy za kościołem, cicho jak te myszy pod miotłą. I nagle, po godzinie czy dwóch, usłyszałem jak coś leci nad wsią uśpioną, cienie się po niebie przesuwają i gwiazdy zasłaniają, a tylko księżyca nam brakowało, żeby to lepiej widzieć. Ale ja już wiedziałem, że to żadne nietoperze, sowy czy inne ptactwo nocne, tylko żygacze nasze. Z łowów wracały.

Znów trzeźwy byłem jak świnia i mi śliny brakowało. Ale wstałem, choć nogi mi się trzęsły. Robercik blady jak ściana świeżo pomalowana. Nawet po ciemnicy to zobaczyłem.

Chciał mi coś powiedzieć, ale tylko mu się usta trzęsły i znów je jęzorem oblizywał. Zębami przy tym szczękał, jakby na mrozie i cud, że sobie tego jęzora nie odgryzł przy okazji.

Patrzyłem do góry. Te się sadowiły na swoich miejscach.

Nie krzyczałem, ale szeptem głośnym się do nich odezwałem.

– Żygacze!

Cisza.

– Żygacze!

To ja znowu. Robercik się modlić pod nosem począł, litanię jakąś sobie tylko znaną odmawiał do Pana Jezusa i Wszystkich Świętych.

– Kto wy?

Żygacze się odezwały.

Ja już ośmielony, pot z czoła rękawem koszuli zagarnąłem i głośniej zacząłem prawić do nich.

– Pomocy potrzebuję od was, obrońcy kościoła kochani…

Przerwałem, bo nie wiedziałem, czy to aby nie przesada. Obrońcy, ma się rozumieć, ale kochani? Toż to bestie były!

– Ja o was wiem od niedawna dopiero! A się dowiedziałem, bo do mnie odszczepieniec wasz zagląda, zwierzęta mi każe ubijać!

Te w ryk ze śmiechu. Aż dziw, że proboszcza nie zbudziły, ale wiater był wiał i słowa połykał. A z daleka widać było, że chmury ciemne podchodzą. Padać miało wnet.

– Zwierzęta każe ubijać? My was znamy, gospodarzu. Odwiedzaliśmy nie raz, nigdy nie na długo. Ostatnio nas przepędziliście od jadła.

– Przepraszam was, żygacze drogie, ale ja myślałem, że to lis jaki…

– Mniejsza z tym. My nigdy ponad miarę nie bierzemy. Mówicie, że odszczepieniec był u was i się o nas wygadał?

Teraz drugi powiedział:

– Jasna sprawa, że się wygadał. Przecież by ten chłopek o nas nie wiedział, po prośbie nie przychodził, prawda? Ty, tam na dole. Umiesz trzymać język za zębami? Ty i twój kompan?

Spojrzałem na Robercika, a ten wyglądał, jakby właśnie w portki ze strachu robił. Siedział ciągle i pazury u ręki gryzł, jakby to precle jakie były, czy inne smakołyki.

– Umiemy.

– Świetnie, bo my takich oporów jak odszczepieniec nie mamy. Potrafimy zadawać śmierć, przykrą i bolesną. Ta żywa hańba naszego rodu jest jak wrzód, tylko padlinę zjada, ludźmi twego pokroju się wysługuje. Nie jest z niego dobry gargulec. Tak jako o pożywienie chodzi, jak o to, co wcześniej mówiliście, o bronieniu dostępu do świątyni. To darmozjad, poczwara, niegodziwiec.

Ale nienawiścią z jego słów biło! Tak zimną, jak zimny kamień był, co z niego kiedyś ludziska żygacze pobudowali.

– Świnie mi wszystkie ubije, jak mi nie pomożecie, dobrodzieje moje!

Ręce do nich wyciągłem, w płaczliwą nutę uderzyłem.

Cisza zapadła i tylko wiater słyszałem i szczęk zębów Robercika, tych co to je jeszcze miał w gębie całe. Widziałem na niebie jednego żygacza najbliższego, jak się był zastanawiał. Tamtego nie było, co to mnie prześladował, pewnikiem u mnie na podwórzu krążył po niebie, szukał mnie i myślał przy tym, gdzie to polazłem.

W końcu żygacze powiedziały do mnie:

– Zajmiemy się tamtym, o niego już możecie się nie martwić. A teraz biegnijcie, gospodarzu. Biegnijcie obaj, a szybko.

Patrzyliśmy z Robercikiem po sobie, obaj tak, jakbyśmy ani kropli nie wypili, no chyba że soczku. A tu nagle kamulce się oderwały z dachu kościelnego i krążyć poczęły nad nami, jako sępy!

My w bieg. Powietrze chłodne, bo to i ulewę wiatr niósł. I przyniósł, bo jak żeśmy między ogrody w pędzie wpadli, a to z końmi byśmy się mogli ścigać, tak szybko żeśmy biegli, to mi pierwsze deszczowe krople o poliki uderzyły. Wnet się rozpadało, a my po wąskich ścieżkach biegliśmy, między płotkami, rządkami warzywnymi i strachami na wróble. Ciemno, zimno, straszno.

A żygacze nagle się wyłonili nad nami i krzyczą:

– Biegiem, biegiem! Wolniejszego czeka kara!

Ja to słyszałem, ale czy Robercik, to nie wiem. Zakręt wzięliśmy ostry przed zagajnikiem, gdzie stawek był, w którym się za dnia pluskały kaczki. Pełno tu było kamieni wielkich jak bochny chleba, ludziska ze wsi stąd brali te kamienie, żeby sobie ścieżki po ogródkach wyznaczać.

Wtem błyskawica uderzyła i w rozbłysku się zrobiło tak, jakby to był dzień na moment. Serce biło jak dzwon kościelny. Przeskoczyłem nad kamykiem, co go ktoś na ścieżce, na samym środku walnął. Jak żeśmy szli tędy wcześniej, pod kościół, to go widziałem. Robercik nie zobaczył i się potknął i wyłożył w tej ulewie na ścieżkę szeroką, od deszczu już mokrą.

– Ździchu!

Wrzasnął jeszcze, jakby kto go rzeczywiście uratować mógł.

Ja nie mogłem i wiedziałem to. Ale się odwróciłem i skoczyłem do niego, choć się już maszkary z nieba zleciały i obsiadły go, zanim jeszcze ruch jaki zdołałem zrobić. Stałem jak ten posąg, jakbym i ja nagle w kamień się przemienił.

Było mlaskanie, i zgrzyt kości, i ten krzyk nieludzki, co się z piersi Robercika wyrwał, zanim mu który gardło przegryzł na moich oczach, co żem w kolejnej błyskawicy zobaczył.

A jeden łeb podniósł, czarny aż od krwi świeżo utoczonej i do mnie warczy, ale słowa pojąłem.

– Uciekaj, albo będziesz następny!

I uciekłem, niech Bóg jeden w Niebiesiech i Pan Jezus mi wybaczą.

 

 

***

 

Nikt nigdy więcej we wsi Robercika nie widział, nikt ciała nawet ostygłego nie znalazł. Przepadł, powiadali, jak kamień w wodę. Ja głupi nie jestem i nigdy nie byłem, więc gęba na kłódkę. Nikomu nie powiedziałem.

Chociaż to już miesiąc prawie od tej przygody nieszczęsnej i w skutkach tragicznej, to żem już nigdy żygacza żadnego na oczy nie widział. To znaczy żyjącego, ma się rozumieć. Pod kościół następnego dnia się wybrałem, z samego rana. I tym razem dla odmiany czapkę ściągnąłem, nie w szacunku jednak prawdziwym, jaki Panu Jezusowi okazuję, ale ze strachu szacunek udałem.

I spojrzałem w bok, a ten jeden, co był na wieży siedział, już nie siedział, tylko leżał pod kościołem roztrzaskany na dwa wielkie kawały, co w pasie pękły i na wiele mniejszych, co się wokół w trawie ubitej słały. Przeżegnałem się na ten widok i sam nie wiedziałem, czy się cieszyć, czy bać, bo może teraz mnie reszta żygaczy będzie nękać.

Ale nikt mnie już nie nękał nigdy, tylko myśli mnie prześladują, te o Roberciku, co zginął na ścieżce. Tłumaczę ja sobie, że go i tak uratować nie mogłem, że on od początku na śmierć był skazany, ale nawet grobu nie ma, żeby pójść go wspomnieć jak się należy. Z tym już żyć będę musiał przez ten krótki czas, jaki mi został.

I tyle, koniec pisania. Teraz się czym innym zajmę, do zwierząt zajrzę. Robercika mi najbardziej szkoda, no i zwierząt właśnie. Ale się żem rozpisał.

 

 

Adrian Liput

Koniec

Komentarze

Mnie się podoba. Niie mam czasu teraz przeczytać do końca, bo muszę się spakować. Ale na pewno wydrukuję sobie do pociągu, żeby się dowiedzieć co tam dalej ;)

Niezłe, chociaż ciut za długie. Pozdrawiam.

Ciekawy pomysł. Wydaje mi się, że opowiadanie trochę by zyskało na skróceniu. Hektarowe podwórko? To musi być strasnie niewygodne…

Babska logika rządzi!

Wszelkie błędy ortograficzne i stylistyczne w tekście są zamierzone i wynikają ze specyficznej stylizacji osoby narratora.

Na razie przeczytałam tyle i zanim przejdę dalej chcę zaznaczyć, że błędy ortograficzne zawsze wynikają z niewiedzy autora. Nie znoszę takich wstępów.  :(

Przynoszę radość :)

Podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Błędem ortograficznym w opowiadaniu było właściwie jedynie powtarzające się "żygacze" zamiast "rzygacze". Miało to uwiarygodnić narrację bohatera, którym jest prosty rolnik. Miałem pomysł, żeby nagminnie gwałcić ortografię, ale na szczęście szybko do głosu doszło poczucie dobrego smaku i wybiłem to sobie z głowy. :) Rzeczywiście wyłożyłem się z tym hektarem. Biję się w pierś. Nie mam pojęcia, jak to przedarło się przez potrójne zasieki korekty. Że za długie – tu również się zgadzam. Jeśli w przyszłości zdecyduję się ponownie coś wrzucić, będzie to znacznie krótsza forma. Cieszę się z pozytywnych opinii, dzięki. :)

Niewygodne jak niewygodne, ale utrzymać porządek na takim podwóreczku, to się dopiero trzeba naharować…   Brawa za powstrzymanie się od siania byków na potęgę. Prosty rolnik nie musi być kompletnym niedoukiem. I krócej by się przydało…

Nowa Fantastyka