- Opowiadanie: padme - Historia najprawdziwsza z prawdziwych

Historia najprawdziwsza z prawdziwych

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Historia najprawdziwsza z prawdziwych

Opowiadacz jest jak fala. Czasami ma ciche dni i w ciągu tych cichych dni jest jak maszyna, wstaje, robi, śmieje się, głaszcze, płacze, ale nie śpiewa, nie rysuje, nie maluje, nie pisze, nie czyta, nie opowiada. Nie mówi. Wypowiada słowa, rozkazy, polecenia, ale nie mówi. A potem przychodzi taki dzień, niby zwykły dzień, ale jakiś inny, kiedy opowiadacz zakłada stare wytarte spodnie, rozciągniętą koszulkę, nie je śniadania, tylko siada i opowiada. Opowiada ptakom, które właśnie przeleciały, trawom, obłokom, a czasami, gdy znajdzie się jakiś człowiek w pobliżu, który chce posłuchać – to temu człowiekowi. Rusza ustami, a z tych ust płyną kolejne opowieści. Opowiadacz nie lubi, gdy opowiada się o nim. Opowiadacz snuje kolorowe opowieści, skrzące, wodniste, czasami z cukrowej waty. W tym dniu jednak, po cichych dniach opowiadacz założył bransoletkę wykonaną z czerwonego bursztynu. Bransoletka przedstawiała… Nieważne. Zaczął snuć opowieść.

 

Historie i zdarzenia są ptakami. Odlatują i przylatują do swoich gniazd. A ja jestem drzewem pełnym ptasich gniazd. I jest we mnie mnóstwo ptasich piór i ptasich jaj. Jestem drzewem, które wyrosło w czarnym lesie. Ten las istnieje naprawdę. W tym lesie wszystkie drzewa z dniem narodzin naznaczone są śmiercią. Żadne drzewo nie boi się śmierci. Żadne drzewo nie boi się. Cała tajemnica nieczucia strachu polega na tym, że gdy wzrasta się wśród upiorów, nic nie może spowodować strachu. Nawet słońce. Nikt nie bał się słońca. To nieprawda, że upiory boją się go, że słońce je zabija. Upiory nie lubią słońca, tak jak nie lubi się fasolki po bretońsku albo mleka. Drzewa w czarnym lesie nie bały się słońca. Lubiły mgłę i zmierzch, bo same od urodzenia były zmierzchem. Zaciągały mgłę na siebie jak kołdrę i trwały w półśnie. I trwają, bo ten las istnieje naprawdę. Czasami pojawiały się istoty, które bały się światła i bały się cieni i liści się bały i własnych korzeni. Nazywaliśmy ich kamieniami. Kamienie bały się wody i wiatru, bo te rzeźbiły z nich to, co chciały i wciskały się do wnętrza, a pancerz zamieniały w piach. A kamienie lubiły być same w sobie zamknięte do końca. Ja nie lubiłem. Kochałem ten las z tańczącymi wiecznie cieniami, z mgłą i powietrzem, które nie przepuszczało widoków na dalej. Było tylko obok i tu. I tak było bezpiecznie. Ale miałem płytkie korzenie, bo w tym lesie było dużo drzew nasadzonych sztucznie. Ja też byłem taką sadzonką. I pewnego dnia, gdy wiał wiatr i szalała burza, a burze były straszne, jedna z drugą i trzecią i podczas takiej burzy błyskało się, padało i wtedy nie… nie patrz tak. Nie wyrwało mnie z korzeniami i nie roztrzaskało o kamienie. Wtedy sam wyjąłem korzenie z ziemi i poszedłem przed siebie. Wyszedłem na świat, a tam świeciło słońce. I wcale nie raziło w oczy, jak mówili starsi. Nie bolało. Było zwyczajnie. Teraz rosnę sobie na słonecznej polanie, tylko czasami brakuje mi cieni i upiorów i strachów. Kamienie są wszędzie, ale czasami przychodzi taka noc, gdy tęsknię i nie tęsknię, pragnę i nie pragnę i czuję takie zawieszenie pomiędzy dniem a nocą. Jestem synem zmierzchu. Sadzonką nasadzoną sztucznie. Zbyt silnym, by umrzeć w czarnym lesie, zbyt słabym, by zrodzić z siebie mocne korzenie. A teraz idź już i nie mów nikomu, że się otworzyłem. To była chwila, a potem będą elfy i motyle, tęcze i co chcesz, a nawet pierwsza z najpierwszych opowieści.

……………………

 

Opowiem Ci historię. Jest najprawdziwsza z prawdziwych. Niczego nie zmyślę, niczego nie dodam, wiele ukryję.

Pewnego dnia urodziłem się czerwonym smokiem. Bardzo dawno temu. Zawsze, a może i nie, rodziłem się czerwonym smokiem, umierałem czerwonym smokiem i odradzałem się czerwonym smokiem. A teraz nie wiem… Nie wiem co dalej.

To było przy tamtym odrodzeniu. Jak zwykle wyklułem się z gorącego żaru po spaleniu starego mnie. Sam się spaliłem. Jestem dzieckiem słońca, płomieni i karmię się krwią. Dużo krwi. Te wszystkie historie o dziewicach to wymysł wypaczonych umysłów. Krew to krew. Miałem dużo krwi, bo ci, którzy mi służyli, dostarczali jej w nadmiarze. Krew spływała po skałach Oaş i wypełniała całą Kotlinę. Czczono mnie w samym Máramarossziget, wleczono na szczyty skał dzieci i starców, kobiety i mężczyzn. Rosłem w potęgę i siłę, ja dziecko Słońca. I byłem głody, wiecznie głodny. Słyszałeś o Władzie Palowniku? Zrobiono z niego wampira, a przecież on tylko składał mi ofiary. Tak było. I był tylko jednym z licznych. Głupiec. Był głupcem. Narwanym głupcem. Nie byłem bogiem, chociaż jeszcze dawniej czczono mnie jak boga. Brałem i dawałem. Mijały wieki, a ja wciąż miałem mnóstwo krwi. Ludzie lubią zabijać. Lubią moc i siłę, którą czują, gdy jestem w pobliżu. Symbol słońca to mój symbol a słońce ma dwa oblicza. Jak księżyc. Nie jestem ani dobry, ani zły. Jestem dobry i zły – równocześnie. Ludzie chcieli zła, to dawałem zło. Potem postanowiłem umrzeć w wielkim rozbłysku słońca na ziemi. Miałem tysiąc lat i czułem się stary i gruby. Odrodziłem się jak zwykle w górach jak zwykle czerwonym smokiem i jak zwykle pragnąłem krwi. Ale czasy były spokojne i nie było krwi. Nikt jej nie pożądał, nikt nie składał ofiar. Byłem głodny i nie było krwi. Zacząłem patrzeć na gwiazdy i spać w dzień i przypomniałem sobie o bracie, który bardzo dawno temu, tak dawno, że nie pamiętam kiedy odszedł w głębiny mórz, a może sam go tam wysłałem. Przypomniałem sobie, że on patrzy w gwiazdy i unika słońca, a jego skóra lśni szmaragdowo. Jego matką jest Księżyc.

Opuściłem swoje góry. Szukałem go w strumieniach, rzekach, jeziorach, szukałem w morzach, aż znalazłem go w oceanie. Spał. Gdy się obudził, spienił cały ocean, skołtunił całe niebo. Powiedziałem „Bracie! Przybyłem w pokoju” i spuściłem ten głupi łeb. Nie wierzył mi. Miał prawo. Bo to on zawsze dotrzymywał przysiąg, a ja zawsze paliłem je w ogniu.

„Chcę być taki jak ty” – powiedziałem. Zaśmiał się. Śmiał się, a chmury rozpływały się po niebie, odsłaniając Kosiarza. Wskazał na gwiazdy swoim szmaragdowym placem i powiedział: „Przysięgnij na nie”. Przysiągłem. Zaczął śmiać się jeszcze głośniej, a ciemność ustępowała dniowi. „To było łatwe – powiedział. „Bo to moje serca. Przysięgnij na nie – wskazał palcem na rodzące się słońce. Złożyłem przysięgę. Przestał się śmiać. Gdy złamię przysięgę, będzie miał prawo połknąć moje serce. Mój brat nie jest ani dobry, ani zły. Jest szmaragdowy. Ja nie jestem ani dobry, ani zły – jestem czerwony. Jesteśmy braćmi z tej samej matki z tej samej otchłani z tego samego światła. Chcę być taki jak on. Sprawiedliwy. Nic więcej.

Zabrał mnie do niewielkiej kotlinki a mi na myśl przyszła moja własna. Tę opływała świetlista woda, z nieba sączyło się indygowe światło i czułem spokój, bo wejścia bronili kamienni szmaragdowi strażnicy.

W mojej kotlinie skały miały barwę krwi, a zachodzące słońce kaleczyło się o strome śnieżne szczyty.

Mój brat nie jest ani dobry, ani zły, nie jestem ani dobry, ani zły, jesteśmy jednością wyklutą z tego samego jaja, utkaną z tych samych myśli. Zrodziliśmy się jednią i rozeszliśmy w swoje własne strony.

Teraz zastanawiam się czy możliwe jest połączenie i co stanie się, gdy górską kotlinę wypełni woda z oceanu?

Nie wiem dlaczego opowiedziałem Ci tę historię. Być może jesteś pierwszym i ostatnim, który o niej usłyszał.

 

……………………

 

Niezwykle trudno jest być czerwonym smokiem, który złożył przysięgę. O wiele łatwiej było być czerwonym smokiem. Są takie chwile, które ludzie nazywają, że burzy się krew. Nie wiem czy to, co płynie w moich żyłach jest zwykłą krwią, bo gdy zabije się mnie, a krew wsiąknie w ziemię, to wyrasta na niej złote zboże, którym karmią się ludzie i ptaki. I gdy ludzie umierają, odlatują ptakami do mojego brata. Z jego krwi także rodzi się zboże. Z moich łusek można zrobić tarcze, chronią przed złym urokiem. Ale niezwykle trudno mnie zabić. Za to we mnie jest żądza niszczenia. I są takie dni jak ten, kiedy ty siedzisz obok, a ja resztkami sił powstrzymuję się, aby cię nie zniszczyć. Jesteś taki delikatny i wrażliwy. Tak łatwo cię zranić, tak łatwo cię zabić. I w takie dni jak ten, gdy mrok rozpływa się w żyłach, spaliłbym cały świat i nie uronił po nim ani jednej łzy. Nie odwróciłbym się, nie westchnął. Ale potem, gdy obróciłaby się we mnie tarcza słońca i zobaczyłbym cały bezmiar zniszczenia, wtedy płakałbym do czasu, aż napełniłyby się wszystkie rzeki i wszystkie morza i wszystkie oceany. A potem płakałoby niebo i mój brat wraz ze mną. Ludzie wyszliby z jaskiń i zaczynali wszystko od nowa. Zaczęliby na nowo wszystko szanować i nie mówiliby, że zabijanie jest sportem, zabijanie kogokolwiek. I na nowo zobaczyliby, że ziemia nie jest martwa i nie zabijaliby własnej matki i… I wszystko wróciłoby do początku – tak jak ja zawsze wracam, zwijając się w końcu w kłębek, pożerając swój ogon.

Wczoraj postanowiłem jednak odrzucić ogon jak najdalej od pyska. Jak myślisz? Czy to ten czas, czy najpierw trzeba górską kotlinę zamienić w puchar pełen słonej wody? Wiesz, to ciekawe, łzy też są słone.

Jutro przybędzie mój brat. Opowiemy ci, jak było na początku.

 

…………….

 

Na początku była nicość. Cokolwiek to znaczy jakkolwiek wygląda, czymkolwiek jest. Po prostu była. Nicość sama z siebie wydobyła ducha wszechrzeczy. Ale jeszcze nie było żadnej rzeczy. Była nicość i Duch. Duch sam z siebie stworzył najmniejszy z możliwych punktów. Punkt był jak ziarno, sam z siebie tworzył kolejne punkty i kolejne. Jeszcze wtedy nie miały nazwy, jeszcze teraz nie mają nazwy, nie muszą mieć, by istnieć. Punkty tworzyły się i szły każde we własną stronę. Wtedy narodził się Czas i Przestrzeń. Punkty rozrodziły się i trwały w zamieszaniu – każdy był osobnym wszechświatem. Jeden punkt – ten najpierwszy postanowił z chaosu stworzyć Coś. Zaczął kręcić się wokół siebie i chwytał w swój wir inne punkty, a potem krążąc wokół siebie i wokół wymyślonego środka chwytał coraz więcej punktów, aż z ciemności powstała jeszcze większa ciemność, bardziej gęsta, namacalna a miliardy świadomości zebrane w osobnych punktach połączyły się w jedno. Tak powstałem – ja prawąż. Jeszcze nie było mnie takim, jakim jestem i nie było mojego brata takim, jaki jest. Byliśmy jednią. Narodziliśmy się z prapoczątku. I wtedy, będąc cały wszechciemnością, najgęstszą z możliwych ciemności ja prawąż ujrzałem iskrzący punkcik i postanowiłem go chronić. Krążyłem wokół niego, a punkcik rozrastał się sam z siebie, w poczuciu bezpieczeństwa. I rósł, ogromniał, piękniał w potężne jajo. Czas dorastał, a jajo stawało się coraz cieńsze, delikatniejsze, aż w końcu zaczęło pękać. I gdy rozpękło się, jego lśniące skorupy rozprzestrzeniły się z wielką siłą, a ze środka wyszła Ona. Była piękna. Skorupy ułożyły się w wir, bo ja nie zaprzestawałem krążyć. A ona ze skorup zaczęła tworzyć słońca i planety, galaktyki. Z kawałka skorupy, tej ostatniej, najmniejszej, która pozostała pod jej stopami po rozpęknięciu – stworzyła Ziemię i tam zamieszkała. I ja tam zamieszkałem. Ale na tej planecie nie mogłem jej znaleźć. Była tylko woda – nic więcej. Leciałem nad taflą wody, a w niej było tylko moje odbicie. Tak narodził się mój brat, tak się rozdzieliliśmy. Tak Piękna Pani stała się naszą Matką, którą my w jedni zrodziliśmy z Mroku.

 

Bracie rzekłem – szukaj jej w głębinach. I moje odbicie oddzieliło się ode mnie i zeszło w najdalsze głębiny w poszukiwaniu Pięknej Pani, a ja krążyłem i krążyłem, ale nie było skrawka ziemi. Wtedy zawołałem brata i powiedziałem, aby wyniósł nad wodę garść ziemi. Trzy razy próbował, ale piach wypływał spomiędzy palców, w końcu za trzecim razem wyniósł okruszek. Z niego stworzyliśmy kawałek ziemi, ale ziemia była zbyt mała, by pomieścić nas obu. Wtedy zrodziliśmy Wojnę.

 

Koniec

Komentarze

Pierwszy akapit przeczytałam z uwagą, drugi przeskanowałam, trzeci przeleciałam po łebkach. Nie podchodzi mi ten tekst – za dużo poetyczności, która tak zawoalowała sens, że wcale go nie widzę. :-(

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Za dużo poetyczności powiadasz, no tak, albo się to lubi albo nie, tak zwyczajnie. Sens… Hmmm sens może być np w połączeniu tego co zostało rozdzielone ;) Zapraszam do Janioła, poetyzmu tam nie ma za grosz, tylko fragment, bo to powieść  :) Dziękuję za komentarz :)

Jak dla mnie również zbyt dużo poetyki. I znowu – jak bemik – pierwszy akapit prześledziłam słowo po słowie, drugi tak naprawdę pominęłam, potem znowu zaczęłam czytać, ale jakoś nie wciągnęło.

Pisz tylko rtęcią, to gwarantuje płynność narracji.

Nie ma tu ani poetyki, ani sensu. Piszę to z przykrością.

dziękuję za komentarze :)

Obiecuję, że przeczytam jutro. Teraz niestety padam na łepek. Z tego co na razie przeczytałam, zapowiada się ciekawie. Do usłyszenia.

"Opowiadacz snuje kolorowe opowieści, skrzące, wodniste, czasami z cukrowej waty." " Kamienie są wszędzie, ale czasami przychodzi taka noc, gdy tęsknię i nie tęsknię, pragnę i nie pragnę i czuję takie zawieszenie pomiędzy dniem a nocą. Jestem synem zmierzchu. Sadzonką nasadzoną sztucznie." "I wszystko wróciłoby do początku – tak jak ja zawsze wracam, zwijając się w końcu w kłębek, pożerając swój ogon.

Wczoraj postanowiłem jednak odrzucić ogon jak najdalej od pyska. Jak myślisz? Czy to ten czas, czy najpierw trzeba górską kotlinę zamienić w puchar pełen słonej wody? Wiesz, to ciekawe, łzy też są słone."   – to są moje ulubione fragmenty. Przeczytałam z ogromną ciekawością. Nie wiem jak Ty to zrobiłaś, ale poetyckość mi zupełnie nie przeszkadzała. Ba, była ewidentnym atutem. Stworzyłaś coś niezwykle klimatycznego i pięknego. Inni mogą mówić co chcą, ale mi naprawdę się podobało. No nic, widocznie mam spaczony gust. Jedyną rzeczą, która mogła przeszkadzać, były liczne (czasami aż za bardzo) powtórzenia. Z początku irytowały. Pewnie dlatego nie każdy doczytał do końca. Niemniej jednak, dla mnie to jest ewidentnie jakieś nowe spojrzenie na opowiadanie. Wciągnęło. I idealna objętość. Twój styl pasuje do takich dosyć krótkich tekstów. Powodzenia życzę, padme. Na razie jestem oczarowana:-) Pozdrawiam.

dziękuję Ci serdecznie majatmjaja :)

Nowa Fantastyka