– A więc tutaj jest może – powiedziałem do samego siebie, gdyż zawsze lubię porozmawiać z kimś inteligentniejszym niż brodacz-niemowa, który notabene zaczął właśnie obgryzać paznokcie uchem.
– A może to nie może? – po chwili naszły mnie wątpliwości, niczym stado pcheł skaczących po bezkresnych lądolodach w epokach państw wierzących, że noga nie jest w ogóle potrzebna do chodzenia.
– A może to… – w tym momencie dostałem gołą i obgryzioną białą kością w łeb, aż usłyszałem grzechotanie moich własnych gałek ocznych.
Przez te uderzenie zapomniałem, że odkryłem czym jest może. Ale to dopiero środek mojej historii, więc usiądźcie wygodnie i nie dajcie się sparszywieć mojej opowieści, która w waszej pamięci zostawi znamię, gdyż jest na wieki w gwiazdach wyryta.
Obudziłem się w zimnym lochu. Sam. Starzec się jeszcze nie obudził, a poza tym słyszałem tylko jak chrapie, więc nie wiedziałem czy to on, bo chrapać mógł każdy, więc założyłem, że to kto inny, i że byłem sam.
Oto, co nazywam dedukcją!
Jako, że było ciemno niczym w jakimś miejscu, gdzie nie ma światła, a ja jak byłem mały zawsze sypiałem przy zapalonej świecy, to postanowiłem wymacać wyjście, gdyż może zapomniano zamknąć, a tylko nas wsadzono do otwartej celi. No, ale było ciemno. Macałem, więc. Macałem. Macałem. O, coś twardego. Długie.
Klamka?
Oby…
Najpierw ścisnąłem, a potem nacisnąłem. Ale taki strój! Były zamknięte. Zacząłem macać dalej. Wilgotne mokre kamienie. Sucha łamliwa słoma. Martwy szczur, o którego na nieszczęście się potknąłem. Teraz mała aluzja: gdybym się nie potknął, to bym pewnie siedział w tym więzieniu do końca życia. Ale się potknąłem, a z losem nie należy igrać, bo on wie, co jest dla ciebie najlepsze, tak jak mama. Chociaż nigdy się nie przyznasz, że tak jest. Dlatego szanujcie mamy. Takie przesyłam przesłanie wam wszystkim.
A więc potknąłem się i wylądowałem ustami na ustach brodacza. Kłuło niczym ostre igiełki wyrastające z niedopieczonego ciasta, ale i łaskotało jak pawie pióro pod pachami. Wtem – czary. W celi zrobiło się jasno jakby ktoś zapalił światło, starzec zaczął się unosić w górę, zrobił minę „o co pytam się chodzi?” i zaczął się przeobrażać. Najpierw jakby go skała przeturlała – wszystkie zmarszczki mu się wygładziły. Potem włosy z twarzy i ciała zaczęły się cofać, a te na głowie zmieniły kolor na inny, falujący. Z klatki piersiowej wyrosły dwa guzy, które w ogóle nie były atrakcyjne, a to, co miał między nogami przeobraziło się w… kwiatuszek. Stał teraz przede mną kobietą, jakąś primabaleroniną, a ja odkryłem, przypadkiem, że jestem napalony jak tytoń. Źle. Bardzo źle. Ale kiedy magia się skończyła, to wybuchła energią i rozwaliła drzwi, które zamykały nas w więzieniu. Drzwi i kratkę prowadzącą do kanalizacji. Oczywiście jak na Murallczyka przystało wybrałem łatwiejszą drogę, czyli przez kanalizację. Taki jestem szczwany.
Musicie wiedzieć, że ścieki mówią dużo o ludziach, którzy mieszkają w mieście, bo musieliśmy być w jakimś mieście, bo więzień nie ma gdzie indziej. Poszliśmy, więc z brodaczem, który stał się atrakcyjną młodą damą, a ja się wcale nie ślinię, i poszliśmy prosto do wyjścia z kanalizacji. Prawdziwa pieczara błota w czeluści nocy. Widziałem curry, widziałem suszone oko węża i widziałem też banany i owoce. Wtedy wiedziałem już wszystko o mieszkańcach. Są kościotrupami, gdyż nie trawią jedzenie tylko w całości je połykają, a potem przelatuje przez nie jak przez kogoś z rozwolnieniem.
Kupa zawsze prawdę powie, chociaż nic nie mówi, bo nie może.
Szliśmy w wodzie po pas. To znaczy dla uproszczenia nazywam to wodą. Ja oczywiście niosłem niewiastę nad głową na rękach. Takim jestem dżentelmenem. I wcale jej nie przeszkadzał mój miecz uwierający ją w plecy. Mój miecz… Ostry jak zaostrzona motyka, którą można poszperać i w ziemi i w człowieku. Orężowy oręż oręży. Szkoda tylko, że zgubiłem swój durszlak, a może szyszak.
Szyszkę?
Szliśmy dni, tygodnie, miesiące, aż w końcu po kilku godzinach od wyjścia z więzienia znaleźliśmy się na wolności. W mieście pełnym kościotrupów z królem zombie. Cel: pałac. Charakterystyczne dwie wieże o fatalistycznych kształtach.
Jako, że nie znaliśmy drogi, a niewiasta była naga, ale ciągle niema, co wcale mi nie przeszkadzało, zapytałem się kogoś o drogę:
– Panie kościaku – zawołałem. – Panie kościaku – chyżo powtórzyłem zawołanie.
Pacnąłem się w twarz trochę zbyt mocno. Zakręciło mi się w głowie. Prawie zemdlałem. Wstrząs mózgu pewny. Przecież nie mają uszów, tylko czaszki. Zacząłem posługiwać się językiem migowym, który opanowałem do perfekcji podczas pobytu na koloniach religijnych.
Oto czego się dowiedziałem: aby dojść do pałacu muszę iść prosto ulicą Majcher pod Żebra, skręcić w Ukradnij Mieszek. Na placu Chcesz Kopa musiałem znaleźć bramę Obcy Zginie. Stamtąd już blisko do Pałacu Zakopiemy Cię w Lesie w Nieoznakowanym Grobie, gdzie urzęduje król Zombie Twoja Mać, który był iście psychiatrycznym władcą mającym coś z ryby. Zapamiętałem wszystko. Taką miałem dobrą pamięć.
Król spojrzałem na mnie wzrokiem czułej babci, chociaż był zombie. Widziałem jak po koronie pełzają biedronki. Powiedział, że czekał na mnie. Że mam poprowadzić kościotrupy do bitwy. Ostatecznej bitwy. Najbardziej ostatecznej bitwy z najbardziej ostatecznych bitew. Z ostatecznym przeciwnikiem. Powiedział też, że ze dwa tygodnie temu dostał zawiadomienie o rychłym ataku na miasto z uprzejmą prośbą, aby odeprzeć atak, gdyż atak z zaskoczenia ich nie bawi. Byli bardzo pewni siebie. W sumie nic dziwnego. Załączyli kosztorysy, szczegółowe dane o armii, i tym podobne. A dwa tygodnie mijały już zaraz.
Fajnie. Lubię się bić z obcymi, gdyż mnie nie znają, dzięki czemu potem nie skarżą, że za mocno, że za śmiertelnie.
Ale trzeba było się przygotować. Najpierw się uzbroiłem, potem chciałem spędzić upojną noc z niewiastą, która była starcem, a która już została lesbijską kurtyzaną. Pociąg do kobiet jej został, jeszcze przez starca.
Źle.
Smuteczek.
Zacząłem planować bitwę, jednak głowę miałem pełną pomysłów, przez co mi ciążyła, więc szybko zasnąłem. Spałem trzy dni i trzy noce, a na drugi dzień obudziłem się wypoczęty i chętny do bitki. Tak, jest moc. Jest siła. Po trzech stekach jest nawet sraczka. Miałem prawdziwy dzień świstaka. Powiem tylko tyle, że wiosna jest już blisko.
Z bolącym brzuchem i lekko odwodniony zebrałem armię na murach i czekaliśmy na natarcie przeciwnika, który w międzyczasie przyszedł pod mury, bo do środka ich nie wpuściliśmy. Strasznie się zdenerwowali tym faktem, bo uznali, że to nie jest uczciwe, że nas jest więcej, i że łatwiej się bronić niż atakować.
Sprzeczaliśmy się przez kilka godzin. Widziałem smutek w ich oczach, więc się zgodziłem, że po dwóch dniach potyczek otworzymy bramę. To był kompromis na który mogli przystać. Ale chciałem coś w zamian. Tak. Właśnie. Dobrze myślicie. Chciałem coś na rozwolnienie.
Po dwóch dniach otworzyliśmy bramę. Wdarli się niczym majestatyczna kałuża pełna wody i błota z ziemi. Szarpali kości kościotrupów niczym wygłodniałe pieski, które były zamknięte w pudełku przez dwa dni za niesubordynację na konkursie na najjaśniejszą sierść.
Siekali tak jak my siekaliśmy. Cięli tak jak my cięliśmy. Ginęli tak jak my ginęliśmy. Krwawili tak jak my nie krwawiliśmy, bo byliśmy kościotrupami, a oni… no właśnie. Nie wiem kim byli, bo żeby dać im fory to zawiązałem sobie oczy. Taki jestem szczodry.
Tak więc ciachałem mieczem na prawo i lewo i prosto i za siebie i po przekątnych. Ciach tu, ciach tam. Walczyłem dzielnie, głowa mnie nie bolała, zakwasów nie miałem, było fajnie. Mógłbym tak ciachać cały dzień.
Niestety, ale zaczęliśmy przegrywać. Nawet pomocne kurtyzany trochę pomogły. Wrogowie tracili czas w domu uciech pocielesnych, bo kurtyzany też były kośćmi, no poza jedną, ale ona wolała kobiety. Przeciwnik nie w ciemię bity odkrył, że walczy z kościotrupami, więc po prostu rzucał w nich kulami, a oni się rozbijali niczym pachołki. Tylko ja byłem z ciała. Tylko ze mną trzeba było walczyć mieczem.
Wtem. Znowu czary. Tego już za wiele. Kto czaruje? No kto?
Okazało się, że ja.
Magia pochodziła ode mnie.
W końcu odkryłem czym jest może, chociaż o tym nie wiedziałem, bo uzmysłowiłem sobie to później. Otóż może to kraina może-liwości. Wszystkiego, co prawdopodobne i nieprawdopodobne. Wszystko, co chciałem mogło się urzeczywistnić. Wszystko. Postanowiłem polecieć. Zacząłem wzlatywać ku niebu, ku światłu, gdyż po nocy przyszedł dzień i widziałem słońce. Nagle usłyszałem jak ktoś krzyczy. Woła mnie po imieniu. Dążyłem ku temu głosowi. Już idę, powiedziałem. Już idę, krzyknąłem.
Już.
Idę.
Lekarze byli w szoku. Maciek po szesnastu latach wybudził się ze śpiączki.