- Opowiadanie: Olchen - Lasostrachy (2)

Lasostrachy (2)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Lasostrachy (2)

Część II – To ma nazwę

Minęły dwa tygodnie, odkąd Feliks odbył swoją samotną podróż do lasu. Przez cały ten czas strach nie pozwalał mi opuszczać pokoju (nie licząc wizyt na komisariacie). Nigdy nie doświadczyłem niczego równie okropnego. Dopadła mnie mieszanka paraliżującego strachu i bezsenności.

Nawet tchórzostwo ma swoje granice cymbale – zwykł mawiać, kiedy nie chciałem zapuszczać się w miejsca, z których on zrobił sobie codzienny cel wycieczek, jak na przykład komin w zamkniętej elektrociepłowni.

Po drugim tygodniu coś jednak zaczęło się zmieniać. Narastał we mnie pewien rodzaj gniewu. Przecież nie zaginął byle kto, tylko Feliks! Ten sam, który zawsze był przy mnie, nigdy się mnie nie wyparł, znosił ze mną wszystkie upokorzenia i przede wszystkim – zawsze pozostawał lojalny. Beznadziejność sytuacji nigdy nie była tematem, on po prostu zawsze stał u mojego boku. Teraz ja, wielki przyjaciel od siedmiu boleści siedzę w pokoju i trzęsę się jak zwykły tchórz. To jest po prostu żałosne. Wtedy właśnie postanowiłem, że muszę coś zrobić. Nawet, jeżeli nie miałoby to większego sensu. Dalsza bezczynność po prostu mnie wykończy.

W pamięci zacząłem odtwarzać obrazy z tamtego dnia. Co miała na sobie ta okropność? Co to było za ostrze? Kurta Feliksa zatrzymała cięcie – to było najważniejsze. Ewidentnie dała się jednak przebić, o ile to w ogóle ta część historii wydarzyła się naprawdę. Sam już nie wiem, co z tego wszystkiego było prawdziwe. Przecież nie widziałem w kurtce dziury po pchnięciu, a po cięciu już tak. W każdym razie, podjąłem decyzję. Na służby liczyć nie mogę. Nikt by mi nie uwierzył. Teraz zły byłem głównie na siebie, że nie uprościłem po prostu historii i nie powiedziałem, że zostaliśmy zaatakowani przez zwykłego wariata. Strach i presja zrobiły jednak swoje. Jeżeli teraz zmienię zeznania, sam przyznam, że kłamałem, a niebiescy od razu zwęszą, że to nie jest zwykłe zaginięcie.

Spotkaliście kogoś?

Nie.

Zgubiliście coś?

Nie.

Może twój kumpel coś powiedział przed zniknięciem?

Nie.

Na wszystko miałem jedną odpowiedź. A teraz jakby to zabrzmiało?

Hej! – zapomniałem wam powiedzieć, że zostaliśmy napadnięci przez mutanta o bosych, zjedzonych przez grzyba stopach, z ostrzem z lodu wyrastającym z ramienia, który najpierw przebił Feliksa na wylot, ale ten szczęśliwie ożył i wrócił spokojnie do domu.

Tylko po co wrócił do lasu? Może wyrównać rachunki? A może po prostu wypaliliście jednego skręta za dużo? A ta rana na wylot, to z jakiej planety tu przyleciała?

Nie, muszę to załatwić sam. Ze strychu ściągnąłem stary kaftan, który kiedyś używaliśmy do walk turniejowych. Jako hobbiści historycy posiadaliśmy z Feliksem komplet zbroi wczesnośredniowiecznego woja oraz trochę broni białej. Nie mogę jednak paradować w tym kaftanie oraz tarczą i mieczem w dłoni. Co prawda na dworze nie ma żywej duszy, a mróz w dalszym ciągu się utrzymuje, jednak i tak byłoby to lekko podejrzane. Postanowiłem więc nałożyć na kaftan kurtkę, którą później najwyżej ściągnę. Po dłuższym zastanowieniu, pod kaftan założyłem jeszcze cienką kolczugę, którą kiedyś utkałem w ramach zajęć technicznych. Brakowało w niej co prawda rękawów, ale dobre i to.

Ze ściany w pokoju ściągnąłem swój turniejowy miecz. Drugi – ozdobny, nie nadałby się do niczego. Zaostrzyłem go w kuchni zwykłą osełką, bo niczego innego nie miałem akurat przy sobie. Podobnie postąpiłem ze sztyletem, który przypiąłem do pasa. Zrezygnowałem z tarczy, nie chciałem zwracać na siebie zbytecznej uwagi. W oknach zawsze znajdą się jacyś ciekawscy. Postanowiłem jednak wziąć hełm z osłoną na nos. Naciągnąłem na niego czapkę, i jakoś to wyglądało. Przed wyjściem wypiłem jeszcze dwa, może trzy kieliszki rumu, który dolewałem czasami do herbaty (na rozgrzanie i dla odwagi). Po zastanowieniu, piersiówkę wsunąłem do kieszeni. Dobra skurwielu – nadchodzę.

Ruszyłem tradycyjną drogą. Miecz lekko wystawał mi u spodu, jednak nic nie mogłem na to poradzić. Droga przez pole sprawiła mi spore trudności. Nie, żebym opadł z sił. To umysł zaczął płatać mi figle. Raz po raz odwracałem się gwałtownie przekonany, że ktoś (lub coś) podąża moimi śladami. Jednak niczego nie widziałem. Weź się w garść! Kurwa! Co będzie, jak wejdziesz do lasu!? Posrasz się na dzień dobry w gacie!!? Słowa jednak nie motywują tak dobrze, jakby się zdawało, dlatego pociągnąłem jeszcze dwa łyki z butelki i z ciężkim sercem ruszyłem w stronę zapory.

Przed samą przeprawą ściągnąłem kurtkę i przywiązałem za rękawy do barierki. Opróżniłem piersiówkę, a butelkę cisnąłem w pole. Zerwałem czapkę z hełmu. Miecz chwyciłem mocno prawą dłonią. W lewej trzymałem sztylet. Chwilę potem zorientowałem się, że bez wolnej ręki nie wejdę po pokrytej lodem barierce na mostek, więc schowałem sztylet a miecz położyłem na podwyższeniu i zacząłem się wspinać. Zeszedłem po drugiej stronie, i ponownie wyciągnąłem sztylet. Dobra, niech się dzieje co chce. Po czym ruszyłem przez las, schodząc z wydeptanej ścieżki. Poruszałem się dość wolno, a moja głowa zaczęła dręczyć mnie pytaniami, takimi jak: jak będziesz wyprowadzał cięcia w tych chaszczach? Po co się ukrywać, skoro wybrałeś konfrontację? Dlaczego jesteś taki durny?

Kończąc tą autopolemikę – powróciłem na ścieżkę.

Dotarłem do Leśnej. Alkohol zrobił swoje i już żwawo szedłem przed siebie, uzbrojony, opancerzony i pewny (nie do końca było dla mnie jednak jasne, czy pewny siebie, czy może pewny, że zginę). Na drodze nie było nikogo. Szedłem dalej. Zatrzymałem się w miejscu, w którym zobaczyliśmy dziwną postać po raz pierwszy. Wszystko wyglądało zupełnie zwyczajnie. Ani śladu po Feliksie lub jego domniemanym zabójcy (bo czy jeżeli ofiara chodzi i mówi, to została faktycznie zabita?). Pokręciłem się chwilę po okolicy i przeczesałem pobliskie krzaki. Nie znalazłem niczego, co mogłoby mi pomóc, wiec ruszyłem dalej.

W miejscu, w którym Feliks zasłonił się przed cięciem również nie zauważyłem niczego podejrzanego. Tak samo jak przy drewnianym mostku, czy pod drzewem, w którym Feliks został przebity ostrzem tej kreatury. Po prostu żadnych śladów. Miejsca te były co prawda już przeszukiwane, jednak ja nie brałem udziału w samych poszukiwaniach. Zbytnio się bałem, żeby chociaż wystawić nos za drzwi domu, czym z pewnością wzbudziłem trochę podejrzeń. Nikt jednak nie przyszedł zapytać dlaczego ktoś, kto uważa się za najlepszego przyjaciela Feliksa kompletnie zlał organizację jego poszukiwań? Bo to gnój a nie przyjaciel i tyle! Co mogłem zrobić!? Gdyby widzieli to co ja! A może od razu ruszyliby na ratunek?

Zapuściłem się również w głąb lasu, w miejsce, gdzie – jak mi się zdawało – słyszałem odgłos potyczki. W tym celu musiałem mocno zboczyć ze ścieżki. Nic, zero, jedno wielkie gówno! Już miałem się zamachnąć na bezbronną gałąź, kiedy na drodze coś wyraźnie się poruszyło. Strach ze zdwojoną siłą chwycił mnie za gardło. Zamarłem. Nie wiem ile czasu upłynęło, zanim znowu się poruszyłem. Przecież po to tu przyszedłem! Poczułem, jak ogień rozpala się wewnątrz mojego ciała. Wyskoczyłem na drogę z mieczem nad głową, gotowym do cięcia.

Pusto.

Spojrzałem w lewo, potem w prawo.

Nikogo tu nie ma.

Wyprostowałem się i rozejrzałem dokładnie ale nie zauważyłem niczego

Ruszyłem powoli do przodu. Adrenalina, która poderwała mnie do walki, właśnie odpuszczała, a mi zakręciło się w głowie.

Za plecami coś zaszeleściło.

Odwróciłem się gwałtownie, z mieczem wyciągniętym przed siebie. Był to ruch wyćwiczony podczas treningów, zakładający, że przeciwnik atakujący od tyłu będzie szarżował, więc ma dużą szansę po prostu się nabić. Przynajmniej tak brzmiała jedna z teorii, bo i w praktyce nigdy nie udało się jej przetestować.

Nie ujrzałem jednak nikogo.

Ryknąłem z wściekłości – WYŁAŹ GNOJU! Odrąbię Ci tą brzydką, bezoką gębę! Pieprzony kutasie!!! Wy….

Słowa utknęły mi w gardle. Spomiędzy drzew wyszedł…

Człowiek?

Chociaż…

… to cholerstwo co dopadło Feliksa również posiadało – było nie było – ludzką postać. Opuściłem miecz, ponieważ kilka metrów ode mnie na drodze ów człowiek się zatrzymał. Zwykły, normalny, w dżinsach, grubej kurtce, czapce i rękawicach, a co najważniejsze – z parą oczu na swoim miejscu. Pokrywał go śnieg, który spad z poruszanych przez niego gałęzi drzew, kiedy przedzierał się przez las.

Ponownie zacisnąłem dłoń na mieczu, przecież Feliks też pod koniec wyglądał zupełnie normalnie. I nawet brzmiał jak prawdziwy Feliks. Tylko te oczy.

Coś mi się zdaje – powiedział nieznajomy, że musimy poważnie porozmawiać. Międzyczasie sięgnął do kieszeni i wyjął coś, co na pierwszy rzut oka wyglądało jak portfel, jednak po otworzeniu moim oczom ukazała się policyjna odznaka.

Szedłem przed policjantem drogą, którą tu przybyłem. Nastrój miałem pochmurny. Nie tylko nie dowiedziałem się niczego o Feliksie, ale jednocześnie zdradziłem, że wiem więcej, niż chcę wyjawić. Doszliśmy do zapory. Po której drugiej stronie stał zaparkowany samochód. Pojazd nie był oznakowany, ale przypuszczałem, że należy właśnie do rzeczonego policjanta, którego imienia do tej pory nie poznałem.

Ten otworzył samochód pilotem, a następnie na tylne siedzenie wrzucił miecz i sztylet, które wcześniej mi odebrał. Kazał zająć mi siedzenie pasażera, a sam usiadł za kierownicą, po czym odpalił silnik.

Dokąd jedziemy? – zapytałem z lekkim drżeniem w głosie. Nie miałem ochoty na kolejną wizytę w komisariacie.

Na razie nigdzie – odpowiedział, pocierając skostniałe dłonie. Nie mam zamiaru tutaj zamarznąć.

Dobra, o ile Pamiętam nazywasz się… – przerwał, ponieważ silnik nagle zacharczał i zgasł.

Cholera, co za złom! – rzucił. OK, nie będę się z tobą bawił, bo i nie ma to sensu. Od początku wiedzieliśmy, że wiesz więcej, niż chcesz powiedzieć. Coś było nie tak, ale postanowiliśmy Cię nie przyciskać. Osobiście wiem, że nie zrobiłeś krzywdy Feliksowi, bo twoją obecność w domu została potwierdzona. Jednak czegoś w całej historii brakuje, a ty opowiesz mi teraz, czego. I nie próbuj kręcić, bo tylko mnie wkurzysz rycerzyku. Po skończonym monologu, sięgnął do schowka nad radiem i wyciągnął notes, po czym ponownie odpalił samochód.

Tak więc słucham. Co się wydarzyło podczas waszego porannego spaceru? – zapytał.

Rozdzierały mnie wątpliwości. Nie miałem na tym etapie historii wątpliwości, że coś zeznać muszę. Nie wiedziałem tylko, czy całą prawdę i tylko prawdę, czy może tylko trochę prawdę, pomijając element fantastyczny.

Podjąłem decyzję.

Teraz tylko należało na kolanie ułożyć zgrabną i wiarygodną historię, w którą wszyscy chcieliby uwierzyć. Osobiście miałem taką teorię, że od skomplikowanej prawdy zdecydowanie lepsze jest proste kłamstwo. Jeżeli historia, nieważne czy prawdziwa, czy też nie, jest zbyt skomplikowana i ciężka do przetrawienia, z dużym prawdopodobieństwem nikt wam w nią nie uwierzy i przylegnie do was łatka łgarza. Natomiast proste kłamstwo, w które każdy chce uwierzyć, prawie zawsze zostanie przyswojone przez odbiorcę, bez większego problemu. Kierując się tym oto mechanizmem zacząłem swoje zeznanie.

Jest jedna rzecz… – zawahałem się.

Tak – ponaglił policjant.

Jest jedna rzecz, o której nie powiedziałem. Spotkaliśmy kogoś po drodze.

Słucham uważnie – powiedział, z nutą sarkazmu w głosie.

Konkretnie spotkaliśmy złodzieja drewna. Facet był brzydki, brudny i agresywny. Miał nóż, który wyciągnął, kiedy przechodziliśmy obok miejsca. Jugo, to znaczy pies Feliksa podbiegł do niego i zaczął szczekać, a ten się na niego tym nożem zamachnął. Feliks się wściekł, ale powstrzymałem go, zanim zrobił coś głupiego.

I co było dalej?

Facet ruszył w naszą stronę, więc pobiegliśmy przed siebie, ale on nie ruszył za nami. Został tam, gdzie go spotkaliśmy. Dobiegliśmy do porzuconego samochodu i przeszliśmy na drugą stronę. Potem wróciliśmy do domów, a resztę już Pan zna.

Cóż żałuję, że nie powiedziałeś nam tego wcześniej. Może udałoby się nam ustalić, kim był ów człowiek i go przepytać. Niestety będę musiał to zgłosić, a tobie prawdopodobnie zostaną postawione zarzuty utrudniania śledztwa.

Trudno, pomyślałem. I tak mogło być gorzej. Powiem, że się bałem, dlatego przemilczałem tą kwestię.

Będziemy musieli poinformować również rodzinę Feliksa – dodał Policjant.

Jęknąłem. Akurat tego miałem nadzieję uniknąć. Aż ciężko mi sobie wyobrazić ich reakcję. Znałem się z nimi w zasadzie od dzieciństwa. Będzie to dla nich potężny cios.

Chyba, że… – powiedział tajemniczo.

Tak!? – tym razem ja zapytałem, z nadzieją w głosie.

Chyba, że teraz opowiesz mi ładnie, jak było naprawdę. Rycerzyku.

Wiem, że spotkanie z Fenem może pozostawić skazę na psychice i paraliżować za każdym razem, kiedy się o nim pomyśli, ale potrzebuję teraz, żebyś przypomniał sobie dokładnie co się wydarzyło i wszystko mi opowiedział. Inaczej nie będę mógł pomóc Feliksowi.

To, to… to, to ma NAZWĘ!!! – wykrzyczałem przerażony i zdziwiony.

Teraz już ma, bo właśnie mu ją nadałem – powiedział Policjant. Wiem też, że kłamiesz jak z nut. Jedziemy na komisariat.

NIE! – wyjęczałem bardziej, niż wykrzyczałem. Nie ma takiej potrzeby. Opowiem, co się stało. Bez ściemniania.

Świetnie, najwyższy czas, bo jak tak dalej pójdzie, skończy się nam benzyna i tu zamarzniemy.

Muszę jednak ostrzec, że nie uwierzy Pan w tą historię. Ani Pan, ani Pana przełożeni. Najprędzej weźmiecie mnie za wariata, albo jakiegoś ćpuna.

A bierzesz coś?

Oczywiście, że nie!

Więc nie weźmiemy się za ćpuna. Za wariata – być może. A teraz, opowiadaj!

Gdyby ktoś tego ponurego i zimnego poranka szedł w stronę lasu, minął by stojący na włączonym silniku samochód, w którym młody chłopak z cieknącymi po twarzy łzami opowiada pewną historię, a mężczyzna w średnim wieku uważnie słucha i robi notatki. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby chłopak nie był ubrany w kolczugę i hełm z osłoną na nos, a przed kierowcą nie leżał pistolet.

Nie rozumiałem, co właściwie zaszło. Policjant, po zakończeniu mojej opowieści, kazał mi wysiąść i zabrać miecz i sztylet. Polecenie wykonałem posłusznie, spodziewając się, że historia ta będzie miała ciąg dalszy, jednak ten po prostu odjechał. Nie wiedząc, co począć dalej, zabrałem kurtkę i ruszyłem do domu. Kiedy zamknąłem za sobą drzwi, usiadłem, i zacząłem płakać. Był to oczyszczający płacz, uwalniający tłumione dotąd emocje. Co za bzdura! Jestem bezsilny. Nie mogę dosłownie NIC zrobić. Nie wiem, z jaką okropnością mam do czynienia. Policja zamiast szukać Feliksa cały ten czas skupiała się na szukaniu – ale haka na mnie. Nie tylko nie dowiem się, co się stało, ale jeszcze trafię pod sąd. To się po prostu nie dzieje naprawdę.

Spędziłem tan dzień na użalaniu się nad sobą, po czym poszedłem spać. Nie pospałem jednak długo, bo już krotko po trzeciej nad ranem obudził mnie stukot za oknem. A w zasadzie stukot kamieni, które ktoś ciskał w okno. Na drodze przed domem stał samochód, w którym już miałem okazję siedzieć, a znajomy mi Policjant rzucał kamykami w szybę. Uchyliłem okno. Do pokoju wpadł lodowy wiatr, który przeszedł przeze mnie jak fala uderzeniowa. Musiałem zamknąć oczy, ponieważ od zimna zaczęły szczypać przeraźliwie. Z dołu dobiegł mnie głos.

Ubieraj się i wychodź! – krzyknął Policjant.

Teraz? – zapytałem, rozcierając oczy.

Tak teraz! – ubierz się tak, jak nad ranem, weź też sprzęt.

Wtedy mnie uderzyło. Na dole stały dwie osoby. Jedną był Policjant, który zgarnął mnie z lasu. Drugą – nieznajomy. Nie to jednak zwracało uwagę. Oboje byli odziani w stroje prewencji! To już było bardzo podejrzane.

Nie jestem pewny, czy jest to dobry pomysł – stwierdziłem.

Chcesz ratować kumpla, czy nie? – zapytał nieznajomy.

Serce zabiło mi mocniej. Oni COŚ wiedzą! Inaczej nie przyjechaliby. Nie przebraliby się w te przypominające modernistyczna zbroje kaftany. Oni MUSZĄ COŚ wiedzieć!

Dajcie mi pięć minut! – powiedziałem.

Dwie! Albo jedziemy bez Ciebie! – powiedział Policjant.

Już, już! – sapnąłem, po czym zamknąłem okno. Jezu! Jak zimno!

Chwilę później byłem już w samochodzie i jechałem z dwoma nieznajomymi w stronę lasu. Pierwszy z nich odezwał się dopiero, kiedy zatrzymaliśmy się przy zaporze.

Dobra, posłuchaj – powiedział Policjant (chociaż na tym etapie nie miałem już pewności, czy w ogóle jest Policjantem), to co teraz powiem, może wydać się fantastyczne, jednak musisz wysłuchać mnie od początku, do końca. To jest, powinieneś to zrobić, jeżeli chcesz przeżyć naszą małą wycieczkę do lasu.

Nie odezwałem się, więc kontynuował.

To co spotkało Ciebie i twojego kumpla nie było odosobnionym wypadkiem. Zdarzało się już wcześniej, jednak nikt nie brał na poważnie zeznań osób, które zgłaszały się na Policję. Historie o mutantach z wyrastającymi stąd i ówdzie lodowymi ostrzami, które atakują ludzi, po których wszelkie wieści giną były po prostu nie do przyjęcia. Ja i mój wspólnik (wspólnik, nie partner? – pomyślałem) również nie dawaliśmy im żadnej wiary, aż nie doświadczyliśmy spotkania z Fenem na własnej skórze.

Skąd ta nazwa? Wiecie coś o nich? – przerwałem policjantowi.

Raczej niewiele. Olo nadał im nazwę – Fen – od jakiegoś filmu, gdzie zobaczył coś, co przypominało Fena, którego on spotkał.

Czyli widzieliście różnych? – zapytałem zdziwiony.

Tak, każdy jest inny, jednak wszystkie są równie niebezpieczne – kontynuował.

Kim jest Olo?

Poznałeś go dzisiaj. Właśnie grzebie w bagażniku. Mnie nazywają Ary od Artur. Olo natomiast wzięło się od Aleksandra. Zawdzięczamy swoje ksywki sekretarce z biura, ale mniejsza o tym.

Ary, jak sam kazał na siebie mówić policjant, opowiedział mi w skrócie jak doszło do spotkania z Fenami, jakie były tego konsekwencje oraz dlaczego zaczęli ich szukać.

Fen zabrał nam kumpla. Od tamtej pory polujemy na to coś i staramy się wyjaśnić, co właściwie dzieje się z zabitymi czy też uprowadzonymi, ponieważ sami nie wiemy co o tym myśleć.

Czyli niczego specjalnie się nie dowiedziałem, poza tym oczywiście, że nie jestem tak do końca szalony. Ostatecznie policjanci uzbroili się w ostrza, które do złudzenia przypominały maczety, używane przez fanów piłki nożnej podczas dyskusji o zaletach i wadach drużyn, które wspierają. Mieli również małe, plastikowe – lecz bardzo grube – tarcze. Sami wyjaśnili, że broń palna na Fenach nie robi wrażenia. Co innego stal, która zatrzymuje lodowe ostrze potworów. Zaginiony w akcji – również policjant – przed jednym z ciosów zasłonił się nożem, który uratował go przed cięciem Fena. Fen już wtedy nosił w sobie cały magazynek kul w ciele, za sprawą borni służbowej policjanta.

Sam miałem swój miecz oraz pochwę, sztylet, oraz tarcze. Na głowę założyłem hełm z ochroną na nos oraz kolczugę i kaftan ze skóry. Oni na głowy założyli policyjne kaski, z ochroną na oczy.

Co właściwie robimy? – zapytałem, ponieważ zaczęło do mnie docierać, że tej drobnej kwestii z nimi nie ustaliłem.

A jak myślisz Rycerzyku – powiedział Ary. Mamy piękną, piątkową noc – więc zapolujemy sobie na Fena w blasku księżyca.

Plan nie był skomplikowany. Musimy znaleźć potwora, okrążyć go, odciąć ramię z lodem, a następnie obezwładnić. Banał. Normalnie spacer po parku (albo lesie). Goście byli jednak poważni, a ja nie chciałem wyjść na zwykłego tchórza, którym bezsprzecznie byłem. Szliśmy ścieżką, prowadzącą do Leśnej. Na pytanie skąd wiadomo, że Fen pojawi się właśnie tutaj, nikt nie umiał udzielić odpowiedzi.

Przestępca zawsze wraca na miejsce zbrodni – powiedział Ary. Intuicja mówi mi, że w tym wypadku będzie podobnie, pomimo, że prawdopodobnie nie mamy do czynienia z człowiekiem. Mimo to Ary nie umiał wytłumaczyć, skąd Feny w zasadzie się biorą. Czy cały czas wędrują po lesie, kraju, planecie? Czy tylko pojawiają się z jakiś względów w określonym miejscu? Czym w ogóle są?

Na te pytania, dopiero przyjdzie mi poznać odpowiedź. Jednak nie tamtejszej nocy, jak się później okazało. Godzinne szlajanie się po lesie nie przyniosło żadnego rezultatu. Dlatego też postanowiliśmy, w odległościach po około 10 metrów od siebie, przyczaić się za pierwszą linią drzew – i czekać.

Może coś z tego będzie. A może nie. Dopóki nic nie wiemy o tych stworzeniach, musimy działać metodą prób i błędów – zawyrokował Oli. Siedzieliśmy więc. Ręce zmarzły mi na kość. Nie czułem palców u stóp, a wargi krwawiły mi z miejsc, które wcześniej popękały od zimna. Każdy oddech kuł w piersi, a oczy szczypały i łzawiły. Co jakiś czas starałem się rozcierać zmarznięte dłonie, jednak nie przynosiło to większego rezultatu. Piersiówki już ze sobą nie miałem, co uznałem za najpoważniejszy błąd tego wieczora, bo ze strachu miałem ochotę zemdleć.

W lesie panowała zupełna cisza. Ary i Olo zaszyli się tak skutecznie, że całkowicie straciłem ich z oczu. Nie widziałem, ani nie słyszałem niczego. Od czasu do czasu zimny wiatr poruszył gałęzią. Wtedy – za moimi plecami dobiegł mnie głos łamanej gałązki. Skamieniałem.

Nadludzkim wysiłkiem zacząłem odwracać się do tyłu.

Nic.

Odetchnąłem z ulgą.

Rozejrzałem się przez chwilę, jednak w ciemnościach i tak niczego nie mogłem wyraźnie dostrzec.

Kiedy odwróciłem się w stronę drogi, moja twarz znalazła się na wysokości głowy zakapturzonej postaci.

Rzuciłem się gwałtownie do tyłu, upadając na plecy. Miecz wypadł mi z reki (amator – przebiegło mi przez myśl). Złapałem za sztylet, lecz ten zwyczajnie przymarzł i w żaden sposób nie dał się wyciągnąć!

Postać ruszyła w moją stronę. Spod kaptura nie widziałem jego twarzy. Nie widziałem też ostrza.

FEEEENNNNN!!! – krzyczałem z całych sił.

FEEEEEENNNNN!!!!!

Nagle postać zatrzymała się… i odwróciła głowę w stronę drogi.

Na drodze stali jak dwa posągi, moi nowi znajomi – domniemani funkcjonariusze służb publicznych. Obie trzymały w rękach obnażone maczety. Postać zwróciła się w ich kierunku i odrzuciła rękaw płaszcza. Naszym oczom ukazało się ostrze, z krystalicznie czystego lodu, które wyrastało wprost z przedramienia mutanta.

Ary powiedział coś do Fena, czego nie zrozumiałem, po czym wraz z Olem rzucili się na zakapturzoną postać. Ary ciął z prawej od góry, Oli od dołu z lewej. Fen prawą ręką zakończoną ostrzem odbił cios Oliego, a jedyną dłonią, jaką posiadał, złapał za ostrze maczety Arego, którą następnie wyrwał mu z rąk i odrzucił w mrok lasu.

Chciałem im pomóc, ale zanim wybiegłem na drogę – poślizgnąłem się i upadłem prosto pod nogi Oliego. W tym ułamku sekundy Fen zdążył wyprowadzić cięcie prosto po brzuchu Arego, które spowodowało coś niebywałego.

Ostrze cięło głęboko. Tak głęboko, że każdy obserwator zajścia spodziewałby się krzyku ofiary i strumienia krwi wypływającej z bebechów. Zamiast tego okoliczne drzewa , krzaki i drogę obryzgała fluoroesencyjna – błękitno biała maź, która wydała się świecić sama z siebie. Ponadto ta jej część, która nie zdążyła na niczym osiąść – unosiła się w powietrzu!

Ary złapał się na brzuch i znowu krzyknął coś niezrozumiale do Olego. Tym razem zorientowałem się jednak, że to nie ja nie rozumiem, co Ary mówi, tylko to Ary używa jakiegoś innego, nieznanego mi języka!

On widział! – krzyknął nagle Ary, tym razem tak, że zrozumiałem.

Olo spojrzał na mnie, a ja wiedziałem. Już po mnie! W co ja się wpakowałem!?

Olo szybkim pchnięciem próbował pozbawić mnie życia. Zasłoniłem się jednak tarczą, a ostrze ześlizgnęło się po niej, rozszarpując mi lewą nogę, powyżej kolana.

Odczołgałem się pośpiesznie do tyłu, jednak uderzyłem plecami i głową w drzewo, którego się tam nie spodziewałem. Olo ciął od góry. Zamknąłem oczy, czekają na koniec, który jednak nie nadszedł.

Otworzyłem oczy. Dziesięć centymetrów od mojej twarzy ostrze Fena zatrzymało stal Olego. Fen wypowiedział coś – znowu w tym dziwnym języku. Policjant odskoczył i już chciał rzucić się do ataku, kiedy nagle wokół nas rozpętała się prawdziwa burza śnieżna. Zapadła zupełna ciemność. Wiatr szaleńczo targał gałęziami drzew, a gwizdy i trzaski całkowicie zagłuszyły wszystko inne. Zapadła zupełna ciemność.

Ostatni obraz z tamtego dnia, jaki pozostał mi w pamięci to moja ręka, trzymająca się za krwawiącą nogę, Fen stojący do mnie tyłem, z morderczym – lodowym ostrzem zamiast ramienia. Olo, gotowy do skoku ze swoją maczetę oraz Ary, klęczący gdzieś w tle, trzymający się na brzuch, któremu spomiędzy palców wyciekała dziwna, świecąca maź, o wiele gęstsza, od zwykłej krwi, która zamiast opadać na ziemię, ulatywała w powietrze.

Obudziłem się całkowicie zasypany w śniegu. Noga piekła mnie niesamowicie. Na twarzy czułem odmrożenia, nie czułem nosa, ani uszu. Podobnie jak palców u nóg. Z trudem podniosłem się z ziemi, jednak zaraz na nią wróciłem. Kolejna próba nie przyniosła odmiennych rezultatów.

Tylko skończony dureń spodziewa się innych rezultatów, robiąc cały czas to samo – zwykł mawiać Feliks. Nie wiem, czemu akurat teraz mi się to przypomniało. W mojej obecnej sytuacji próby podniesienia się na nogi wydawały mi się najbardziej rozsądne, nie ważne, ile będę musiał ich podjąć.

Nigdzie nie widziałem Arego, Olego czy Fena. Była to dobra wiadomość, ponieważ gdyby któryś kręcił się po okolicy, prawdopodobnie zostałbym dobity. Nie rozumiałem niczego z tego, co miało miejsce – ale to już raczej norma. Zacząłem przyzwyczajać się do roli tego, który niczego nie pojmuje, a wokół którego materializuje się jakaś kraina czarów. Brakowało tylko Alicji.

Mojego miecza nigdzie nie mogłem znaleźć. Prawdopodobnie zalega tam gdzieś w śniegu. Kiedy jednak na oślep próbowałem wymacać go ręką, z góry dobiegł mnie dziwnie brzmiący głos.

Zgubiłeś coś, nieznajomy?

Byłem tak zaskoczony, że o mały włos nie odciąłem sobie koniuszków palców u prawej dłoni ostrzem klingi, na którą w tym momencie natrafiłem. Odwróciłem się gwałtownie. Przede mną stało jedno z dziwniejszych stworzeń, jakie miałem okazję oglądać. Kształtem przypominało nosorożca, było jednak większe i całe włochate. Jego róg wyrastający prosto z pyska, ktoś ozdobił żelaznym pierścieniem. Na jego grzbiecie w siodle siedziała postać, w skórzanej kurcie, z głową szczelnie owiniętą jakąś tkaniną. Widziałem tylko oczy, należały niewątpliwie do kobiety (jest więc i Alicja).

Tylko co to za oczy? Chryste, aż dreszcz przeszedł mi po kręgosłupie.

Jesteś ranny – zauważyła. A może zapytała?

Tak – zachrapałem, bardziej niż odpowiedziałem. Głos grzązł mi w gardle.

Łap, to powinno pomóc! – rzuciła w moją stronę niewielką, brązową kulkę, którą wcześniej wyciągnęła z sakwy, przypiętej do boku stworzenia, które dosiadała.

Złapałem zawiniątko w locie, co spowodowało wydobycie się z niej małej chmury czarnych i szarych drobinek, które chcąc nie chcąc – wraz z wdechem wciągnąłem do płuc. Do końca, to jest nawet w ostatniej sekundzie świadomości – nie zorientowałem się, że dałem się podejść – jak dziecko.

Ciemny pył najpierw pozbawił mnie czucia w ciele, a następnie świadomości. Po raz kolejny odpłynąłem w błogą nicość. Dryfowałem gdzieś tam, gdzie żaden człowiek o zdrowych zmysłach dobrowolnie się nie zapuszcza.

Koniec Części II

Koniec

Komentarze

Taka sama sytuacja jak w pierwszej części opowiadania. Szkoda, że pośpieszyłeś się, miast poczekać na opinie pod poprzednim fragmentem, wykorzystać poczynione uwagi, poprawić co się da i wtedy dodać ciąg dalszy. Nie podejmuję się czytania i oceniania tekstu w zaprezentowanym kształcie.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka